Strony

środa, 22 stycznia 2014

Tropiciele ze szkoły SB



Czytelnicy „Resortowych dzieci” szukają potwierdzenia, że to „salon Michnika" odebrał im szansę na kariery. Okazuje się, że po prawie pół wieku wciąż działa propaganda z Marca '68. To już niemal kult z kapłanami dbającymi o to, by wiara w antypolski spisek elit nie wygasła.


Książka „Resortowe dzieci” zaczyna się od zde­maskowania „środowiska alei Przyjaciół” ma­jącego stanowić zaczyn zdeprawowanych elit III RP. Kania, Targalski i Marosz pochylali się w czy­telni IPN zapewne nad tymi samymi - pożółkłymi już - kartami raportów Departamentu III MSW, które przed laty inspirowały marcowych propagandystów z „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”.

Dziennikarzy aktywnych w kampanii iy68 r. prze­zywano „ułanami rakowieckimi” - ze względu na za­miłowanie do patriotycznej retoryki i bliskie związki z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych z ulicy Ra­kowieckiej. Wiedzę o tym, czyje dzieci brały udział w opozycyjnych spotkaniach i studenckich protestach, czerpali z milicyjnych raportów udostępnianych im przez władze resortu. Nawiasem mówiąc, raporty te obfitują w fałsze i przekłamania, bowiem sporzą­dzający je starali się udowodnić z góry przyjętą tezę, że opozycja to przede wszystkim dzieci dygnitarzy żydowskiego pochodzenia.
31 marca 1968 r., w apogeum kampanii potępiającej studenckie manifestacje, Alina Reutt i Zdzisław An­druszkiewicz na łamach tygodnika „Walka Młodych” opublikowali artykuł „Bananowe jabłka”. Tekst po­święcony był uczniowskiemu Klubowi Poszukiwaczy Sprzeczności, założonemu w 1962 roku przez Adama Michnika. „Byli to licealiści warszawskich szkół o zna­nej renomie [...] tworzący swego rodzaju młodzieńczy »gabinet cieni«, ekipę przysposabianą do przejęcia pałeczki z rąk swoich tatusiów'. [...] Czy jest rzeczą przypadku, że wśród tej grupy młodych trafiają się nie­rzadko synowie i córki wysokich, byłych i aktualnych urzędników państwowych? Czy jest rzeczą przypad­ku, że właśnie ta grupa ludzi, kierując się niepojętymi dla przeciętnego człowieka względami metrykalny­mi, więzami krwi, z racji przeważnie żydowskiego po­chodzenia, szukała wspólnego sztandaru? Zamykała krwiobieg tej ściśle hermetycznej grupy, wyobcowując ową gromadkę młodzieży ze społeczeństwa pol­skiego? Trudno zaiste uchronić się od skojarzenia, że była to konsekwentna, przemyślana realizacja nakazu nie z polskich racji wywiedzionego [... J.”
Czterdzieści pięć lat później w tym samym punk­cie rozpoczęli swoją narrację autorzy „Resortowych dzieci”. „W alei Przyjaciół mieszkania przedwojen­nej inteligencji zasiedlili funkcjonariusze aparatu partyjnego i represji” - czytamy w książce Kani, Targalskiego i Marosza. „Wiele postaci z tego środowi­ska weszło w skład utworzonego w 1962 roku przez Adama Michnika nieformalnego dyskusyjnego Klu­bu Poszukiwaczy Sprzeczności Związku Młodzie­ży Socjalistycznej. To jeden z przykładów bliskich więzów w środowisku dzieci prominentów PRL-u, które później będą grać pierwszoplanowe role w formowaniu III RP”.
Według propagandy z 1968 roku za spiskiem przeciwko socjalistycznej Polsce stali „chłoptysie i dziewczątka z tatusinych limuzyn”, „wyhodowani w cieplarnianych warunkach »poszukiwacze sprzecz­ności*, wyznawcy nihilizmu narodowego”. Zdaniem Kani, Targalskiego i Marosza władzę w Polsce przeję­ło - na mocy tajnej umowy zawartej przy Okrągłym Stole - „[...] drugie pokolenie, dzieci komunistów, [które] zachowywało się często jak dzieci rozka­pryszonej arystokracji. Byli przekonani, że władza rodziców jest dziedziczna, że oni, wychowani w cie­plarnianych warunkach, ją przejmą”.

Inwigilowany agent
Raporty SB stanowią podstawkowy budulec książ­ki - większość przywoływanych postaci Kania i Tar­galski oskarżają nie tyle o posiadanie „resortowych rodziców”, ile o donoszenie tajnej policji. Autorzy konsekwentnie posługują się przy tym asekuracyj­ną formułą „zarejestrowany jako kontakt operacyjny (tajny współpracownik)”; podają kryptonimy, sygna­tury, numery kartoteczne, ale z reguły nie informu­ją, czy zachowały się jakiekolwiek materialne dowody współpracy - np. teczki z donosami lub pokwitowa­nia przyjęcia pieniędzy.
Tymczasem bezpieka posługiwała się w swoich dokumentach żargonem mało zrozumiałym dla po­stronnych, przejawiała też wyraźną skłonność do przypisywania sobie na wyrost „operacyjnych suk­cesów”. Stawianie jakichkolwiek zarzutów (nawet z zachowaniem procesowej ostrożności) bez ana­lizy przypadku i zachowanych dokumentów grozi skrzywdzeniem ludzi przed laty już tropionych i prze­śladowanych przez policję.
Autorzy „Resortowych dzieci” są wolni od tego ro­dzaju rozterek. Jako konfidentów utrzymujących wie­loletnią współpracę z SB wskazują m.in. znanych dziennikarz}' Ernesta Skalskiego i Jerzego Baczyńskie­go. Tymczasem obie sprawy były publicznie roztrzą­sane w ostatnich latach - dowiedziono, że obciążające ich zapisy w policyjnych raportach nie mają pokry­cia ani w innych dokumentach, ani w rzeczywistości . Jednali Kania i Targalski wolą wierzyć esbekom.
Niechlujstwo towarzyszące pracom nad „Resorto­wymi dziećmi” widoczne jest w wielu miejscach. Oto ku uciesze prawicowych portali ujawniono, że Eu­geniusz Smolar, jedna z czołowych postaci emigra­cji lat 70. i 80., traktowali przez władze PRL jako zło wcielone, był „kontaktem operacyjnym” Służby Bezpieczeństwa.
Przykład ten pokazuje, jak łatwo lustrowanie w oparciu o kartoteczne wypisy może zakończyć się kompromitacją lustratorów. W istocie oskarżenie opiera się na błędnym odczytaniu jednej litery: skrót widniejący w dokumentach to nie „k.o.” lecz „r.o.”. Nie „kontakt operacyjny”, lecz „rozpracowanie opera­cyjne”. Różnica jest diametralna i oznacza, że nawet w optyce samej SB Smolar był - drobiazg - nie dono­sicielem, lecz obiektem inwigilacji.



Liczą się tylko plecy
„Resortowe dzieci” - książka, która miała zdemasko­wać rządzący Polską „układ” - to szczególny przykład literatur}' insynuacyjnej. Niedopowiedzenia mają zastąpić dowody (a zarazem uchronić przed pozwą mi). Każda informacja podawana jest z sugestią, że au­torzy trafili na ślad jakiegoś świństwa - najchętniej konszachtów z bezpieką.
W książce czytam np. o utworzeniu w 1990 r. rzą­dowej komisji, mającej „dowiedzieć się, co jest w ar­chiwach bezpieki”. Uczestnikiem zespołu był Adam Michnik, co dla autorów staje się pretekstem do za- woalowanego oskarżenia, że opozycjonista z cza­sów PRL skorzystał z okazji i •wyczyścił swoje dossier z kompromitujących dokumentów. „Widocznie Mich­nik się dowiedział” - czytamy w książce. „W roku 1999 - podczas przygotowywania materiałów archiwal­nych - w teczce dotyczącej Michnika (SOR »Wir«) stwierdzono brak kart 62-75 i 233”
W podobny sposób potraktowano Michała Koma­ra, w 1968 r. jednego z liderów studenckiego protestu w SGPiS. „SB odnotowała, iż w wiecu uczestniczył syn generała brygady Wacława Komara” - czytamy w „Resortowych dzieciach”. „Tenże w lutym, czyli na kilka dni przed wiecem na SGPiS, przestał pełnić funkcję dyrektora generalnego w MSW. Zapisano, że syn generała występował w roli rzekomego obrońcy interesów studentów. Michał Komar był w tym cza­sie aktywnym działaczem uczelnianego, a wcześniej szkolnego Związku Młodzieży Socjalistycznej. [...] Dobre koneksje Komara pozwalały mu znaleźć zaję­cie mimo relegowania z uczelni”.
To marcowa propaganda w czystej postaci: histo­ria opozycji widziana z perspektywy SB. W książce pominięto informacje o zatrzymaniu i przesłuchiwa­niu Komara w 1968 r., a także o tym, że pierwszą pra­cę etatową udało mu się podjąć dopiero dwanaście lat później.
Postacie przywoływane przez autorów mają za­wsze niecne intencje, mataczą, przywdziewają maski. Narracja książki oparta jest na milczącym domniemaniu, że talent, pracowitość i osobowość nie mają znaczenia w karierze - liczą się tylko protekcje i konek­sje, bez nich wszyscy skazani są na przeciętność. Takie założenie wykoślawia prawdę o bohaterach książki, ale chyba sporo mówi o autorach.
Oto kryształowa biografia opozycjonisty Jerzego Modlingera skrywa („Na tym poprze­stają oficjalnie dostępne źródła”) mroczny sekret - ojciec w cza­sie wojny należał do Związku Pa­triotów Polskich. Jarosław Gugała „przynajmniej zna język hiszpań­ski” i wydaje się zręcznym dzien­nikarzem, ale bez wątpienia nie poradziłby sobie przed kamerą, gdyby nie teść będący „w latach 80. dyrektorem naczeln3'm CHZ Animex, spółki sprzedającej za granicę artykuły i przetwory pochodzenia zwierzę­cego”. Kariery Justyny Pochanke nie można widzieć w oderwaniu od faktu, że jej dziadek był dyrektorem fabryki sprzedającej do Syrii silniki czołgów.
Liczba osób, którym Kania i Targalski zamierzali dopiec, była o wiele większa niż zgromadzona przez nich pula rodziców-dygnitarzy. W tej sytuacji au­torom pozostała karkołomna manipulacja słowa­mi, zajmująca zasadniczą część książki i stanowiąca przedmiot kpin recenzentów.
Ojciec Tomasza Lisa, dyrektor wojewódzkiej Stacji Hodowli Zwierząt, awansuje w pracy Kani i Targalskiego na „prominentnego działacza PZPR”, matka Wandy Rapaczyńskiej „dostała prominentną funk­cję szefowania redakcji ekonomicznej wydawnictwa Książka i Wiedza”. Podobne absurd znajdujemy do­słownie co kilka stron. Tylko przy dużym natężeniu złej woli albo ignorancji można uznać, że „członek egzekutywy POP” w „Sztandarze Młodych” to była w PRL „prominentna funkcja”. Z kolei „resorto­we” korzenie Adama Michnika wyrastają z murów jego mieszkania: „W tym samym domu, co rodzina Szechter-Michnik, mieszkał stalinowski minister bezpieczeństwa Stanisław Radkiewicz”.
Jeśli komuś nie uda się wytknąć żadnych nomen­klaturowych koneksji, autorzy ze złości będą pró­bowali go tym bardziej upokorzyć. Olga Lipińska urodziła się co prawda „w rodzinie robotniczej”, ale to właśnie sprawiło, że „kompleks pochodzenia był [u niej] bardzo silny”.

Żydowski spisek
Autorów książki łączy z marcowymi propagandysta- mi osobliwe upodobanie do wynajdywania w drzewie genealogicznym bohaterów żydowskich nazwisk. Za­dbano więc, aby czytelnik dowiedział się, że ojciec Andrzeja Morozowskiego nazywał się przed wojną Mozes Mordka, a Jana Lityńskiego - Ryszard Perl-Lityński. Encyklopedyczna sumienność kazała też zaznaczyć, że np. matka Anny Bikont nazywała się w IIRP Lea Horowitz, a teściem Waldemara Kuczyń­skiego był Stefan Staszewski „urodzony jako Gustaw Szusterman”. Dla historii mediów w III RP najwi­doczniej istotny okazał się również fakt, że ojciec Marka Borowskiego, Wiktor, urodził się „jako Aron Berman, syn Eliasza”.
W efekcie otrzymujemy antologię środowisko­wych fobii i mitów politycznych. Czego tu nie ma! Jedwabne, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, żydokomuna, spisek Okrągłego Stołu, Smoleńsk, uwłaszczenie nomenklatury, zabójstwo Bohdana Pia­seckiego. Nawet „Zielona Budka” i popularny kiedyś program dla młodzieży „Rower Błażeja” („kontrower­syjny [...] z powodu treści obyczajowych”) stają się elementami wielkiego spisku.
Praca Kani, Targalskiego i Marosza jest książką tyl­ko z nazwy. Nie ma w niej planu ani uporządkowa­nia myśli - tylko monotonna wyliczanka, kto się z kim spotkał, pod jakim pseudonimem widnieje w karto­tekach MSW albo jak brzmiało panieńskie nazwisko czyjejś teściowej. Kolejne akapity to oddzielne wątki - gdyby je rozsypać i złożyć w przypadkowej kolejno­ści, nikt by nie dostrzegł różnic.
Za motto służy autorom stare zawołanie tropicieli spisków: nic nie jest dziełem przypadku. Każdy epi­zod w dziejach PRL i III RP został ukartowany, każde spotkanie, artykuł lab wyjazd zagraniczny są częścią antypolskiego planu. Niezgrabny, drętwy język książ­ki przesycony jest frazeologią esbeckich raportów („realizował zadanie kontrwywiadowcze rozpraco­wania środowisk emigracji”) . Wbrew twierdzeniom publicystów7 kibicujących książce, „Resortowe dzie­ci” nie niosą ze sobą żadnej wiedzy o mechanizmach sukcesji elit - od socjologicznej analizy dzieli ją po­dobny dystans, co pornografię od seksuologii.
Być może ważniejsze niż zawartość książki są re­akcje czytelników. „Resortowa dzieci” od miesiąca utrzymują się na pierwszym miejscu wszystkich list bestsellerów, poświęcono im też tysiące komenta­rzy - zwłaszcza w prawicowych portalach, takich jak Salon24 i wPolityce.
Z wypowiedzi internautów7 zieje mściwy entu­zjazm. „Wreszcie zamkniemy te pyski resortowych dzieci, z których wylewa się jad kłamstwa” - piszą. „Dziękuję autorom książki za odwagę, rzetelność i możliwości, jakie książka ta daje nam wszystkim, starszym i młodym...”. „Książka jest tak dobra, że nie mogłam się od niej oderwać... czytałam do rana”. „Ku­piłem i moi znajomi kupują [...] z ciekawości dlacze­go medialne tuzy tale okropnie kwiczą”.
Dla fanów Kani i Targalskiego najważniejsza jest satysfakcja z tego, że ktoś zdemaskował i upoko­rzył winnych ich życiowego niepowodzenia. Słychać krzyk wykluczonych i sfrustrowanych: „Mafia post­komuny żyje i żre za naszą ciężką harówkę”.
Książka obudziła pokłady resentymentów: „Bar­dzo proszę, niech ktoś mi wytłumaczy, dlacze­go »resortowe dzieci« to głównie widać i słychać »po mediach«. A dlaczego to nigdy nie spotkałem resortowego dziecka czy wnuczka uczciwie pracującego jako porządny szewc, kelner, kucharka, położna itd. [...] To potomkowie resortu nie widzą dla siebie miejsca w zawadach, gdzie się rączkami na chlebuś zarabia?”.
W opiniach internautów znów pobrzmiewa echo Marca - listy pisane w7 podobnym duchu szerokim strumieniem płynęły w 1968 r. do redakcji i władz partii. Część społeczeństwa kibicowała marcow7ej na­gonce. „W związku z incydentami na Uniwersytecie Warszawskim dowiedzieliśmy się rzeczy7 najważniej­szej: w Polsce istnieje czerwona burżuazja” - pisał słuchacz Polskiego Radia. „Studenci - inspiratorzy akcesów [sic!] są dziećmi polskich rockefelerów. Po­siadają, jak podaje radio, własne auta, spędzają wa­kacje na Lazurowym Wybrzeżu i innych o światowej sławie kurortach”.
„Gdzież szukać [robotników] wśród Polaków ży­dowskiego pochodzenia” - wypominała nauczy­cielka z Rzeszowa. „Byli w PGR, w fabrykach, były maszynistkami czy pielęgniarkami? Tam, gdzie cięż­ka praca, nie było ich. By zajmować kierownicze, odpowiedzialne i dobrze płatne stanowiska, z wy­jazdami za granicę, z wyjazdami dwa razy do roku do najbardziej ekskluzywnych uzdrowisk, z wyjaz­dami na naukę za granicę [...] tam byli”.
Tadeusz Konwicki pisał po latach o Marcu: „Inny naród się wtedy pokazał [...] Ten nieszczęsny Mo­czar na czymś zagrał, dotknął jakiegoś organu, jakie­goś gruczołu strasznie rozjątrzonego. Ślad krzywdy wyrządzonej wtedy naszemu społeczeństwu zosta­nie na wiele dziesiątków lat”.
Po dziesiątkach lat ten „gruczoł” wciąż w Polsce po­zostaje aktywny.

Piotr Osęka jest historykiem, pracownikiem Instytutu Studiów Politycznych PAN

1 komentarz:

  1. Resortowe dzieci - książka bije wszelkie rekordy sprzedaży , polecam wszystkim lemingom, świetnie napisana, prawda kłuje w oczy, suche fakty porażają !!!

    OdpowiedzUsuń