Jeśli PiS przegra
wybory parlamentarne, to ustąpię z funkcji prezesa - zapowiedział niedawno
Jarosław Kaczyński. Jego współpracownicy już się szykują.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
Jarosław
Kaczyński za rok ma stoczyć walkę życia. Choć stawka jest najwyższa z
możliwych - odsunięcie Platformy, powrót do
władzy i pomszczenie brata - to w partii nie czuć bojowego ducha. W
samodzielne rządy mało kto wierzy, a ludzie z najbliższego otoczenia prezesa,
zamiast mu sekundować, zachowują się tak, jakby lider był u schyłku. Widząc,
jak prezes posuwa się w latach i słabnie, sami obierają pozycje do zgoła innej
batalii. O dziedzictwo, które po nim zostanie - to polityczne i to finansowe.
Kaczyński to widzi, ale niewiele
może zrobić. Na ostatnim posiedzeniu komitetu politycznego wygłosił
mobilizacyjne przemówienie. Straszył sondażami, w których Platforma dogania
PiS, mówił, że interesuje go tylko zwycięstwo, i to takie, które da mu samodzielną
większość. Lecz puenta i tak zabrzmiała jak zapowiedź własnej emerytury: -
Jeśli przegramy przyszłoroczne wybory, to ustąpię ze stanowiska.
Przywództwo Jarosława Kaczyńskiego
właśnie wkracza w okres dekadencji.
To nie
aberracja, to biologia
To samo posiedzenie komitetu
politycznego. Kaczyński rozgląda się po sali, na której brakuje europosła
Ryszarda Czarneckiego. - Widzę, że nie ma tego, który zgłosił pomysł prawyborów
prezydenckich - zauważa. - To nie była dobra koncepcja, wprowadziła
niepotrzebne napięcia w partii. Nie będzie żadnych prawyborów, kandydata
wyłonimy zaraz po wyborach samorządowych.
W gronie potencjalnych kandydatów
- poza prof. Andrzejem Nowakiem, prof. Piotrem
Glińskim, Andrzejem Dudą i Ryszardem Czarneckim
- Kaczyński wymienił także twórcę SKOK-ów i senatora PiS Grzegorza
Biereckiego. O jego politycznych ambicjach i planie startu w prawyborach
prezydenckich „Newsweek” pisał już kilka tygodni temu.
Mówi polityk z władz PiS: - Po
tym, jak pojawiła się koncepcja prawyborów, pospadało wiele masek, ludzie
zaczęli się odkrywać ze swoimi ambicjami. Nagle okazało się, że Czarnecki z Bieleckim
i Adamem Hofmanem prowadzą jakąś grę, która jest
całkowicie sprzeczna z interesami frakcji Joachima Brudzińskiego. Do tego
wszystkiego uaktywnił się Antoni Macierewicz. Kaczyński był tym przerażony.
Pojawienie się idei prawyborów
ujawniło w PiS paradoks: partia prowadzi w sondażach, można powiedzieć, że
jest kilka kroków od przejęcia władzy, a jej czołowi politycy szykują się do
walki o schedę po przywódcy, który ma ich poprowadzić do zwycięstwa. Czy to nie
aberracja? Jeden z moich rozmówców twierdzi, że nie:
- To biologia. Kaczyński z roku na
rok traci werwę. Zdarza mu się przysnąć podczas spotkania, miewa kłopoty z
pamięcią. Coraz częściej podejmuje błędne decyzje, daje sobą manipulować,
staje się zakładnikiem własnego otoczenia. I ludzie to widzą.
To, że jedynowładztwo prezesa
coraz bardziej staje się mitem, najlepiej widać po tym, co się stało po
odejściu z Nowogrodzkiej wieloletniego skarbnika Stanisława Kostrzewskiego.
Kaczyński nie zastąpił go własnym człowiekiem, bo musiał zadowolić dwie
zwalczające się frakcje. I tak skarbnikiem została kojarzona z Brudzińskim
Beata Szydło, a pełnomocnikiem finansowym - księgowa polecona przez senatora
Grzegorza Czeleja, jednego z sojuszników Hofmana i Biereckiego.
Kredyt Heńka
Mówi jeden z posłów: - Jeśli ktoś
spędza prezesowi sen z powiek, to właśnie Bierecki. Ten człowiek nie jest nawet
członkiem partii, a rozprzestrzenia się w niej niczym rak.
Kilka tygodni wstecz. Trójmiejskie
struktury PiS szykują listę do sejmiku wojewódzkiego. Na czele gdyńskiej listy
jak królik z kapelusza pojawia się polityczny nowicjusz Jarosław Bierecki. To
brat wpływowego senatora. Zawodowo - członek władz kilku spółek powiązanych ze
SKOK-ami. Gdy lista trafia pod obrady komitetu politycznego, Kaczyński nie
kryje zdziwienia: - Co on robi na jedynce? Przecież to nawet nie jest członek
partii. Czy on w ogóle ma jakieś zasługi?
Sala milczy, więc lista raz-dwa
zostaje wywrócona do góry nogami: na czołowe miejsca wskakują starzy
działacze, a Bierecki spada na piątą pozycję. Mija jednak kilka dni i wszystko
się zmienia. Bierecki wraca na jedynkę, a działacze spadają na dolne miejsca.
Lista znów wygląda tak, jakby ułożono ją specjalnie pod człowieka ze SKOK-ów.
Rozmówca z władz partii: - Prezes
uległ Andrzejowi Jaworskiemu, szefowi sopockiego PiS, który przyjechał do
niego z interwencją. Nie wiem. jakie argumenty miał Jaworski, ale musiało to
być coś mocnego, bo przywrócenie Biereckiego zajęło mu piętnaście minut.
Ta historia to tylko jeden z przy
kładów. Ludzie związani ze SKOK-ami są upychani na listach PiS w całym kraju.
Na Śląsku i Lubelszczyźnie mają na przykład startować sami prezesi lokalnych
kas. W partii nikt nie ma wątpliwości: jeśli ludzie Biereckiego zdobędą
mandaty w samorządzie - a trudno, żeby było inaczej przy ich możliwościach
finansowych - to za rok będą chcieli startować do Sejmu i Senatu. Do pokazu
siły Biereckiego doszło także w Białej Podlaskiej, gdzie ochotę na start w
wyborach prezydenckich miał doświadczony poseł Adam Abramowicz. Jego nominacja
wydawała się przesądzona, odpowiednią rekomendację wydały już lokalne
struktury, ale komitet polityczny PiS zdecydował, że kandydować będzie działacz
fundacji Biereckiego o nazwie Kocham Podlasie.
Główną siłą Biereckiego są oczywiście
pieniądze. W PiS rozważano nawet zaciągnięcie kredytu w SKOK-u na
przyszłoroczną kampanię parlamentarną. Kiedy okazało się, że prawo na to nie
zezwala, pojawiła się nowa koncepcja.
- Kasy mogą wypuścić billboardy
przypominające plakaty PiS - twierdzi rozmówca „Newsweeka” z ul.
Nowogrodzkiej. PiS i SKOK-i już raz zastosowały ten manewr. Podczas wyborów
prezydenckich w 2010 r. partia Kaczyńskiego wykupiła plakaty z hasłem „Polska
jest najważniejsza” na de biało-czerwonej flagi, a kasy wypuściły niemal
identyczne billboardy z napisem „Teraz Polska!” Obie reklamy w praktyce
pracowały na konto prezydenckiej kampanii prezesa.
Ekspansja Biereckiego ma także
inny wymiar, bardziej osobisty. Bym mógł go lepiej zrozumieć, jeden z moich
rozmówców przytacza historię pewnego posła PiS nazwanego na użytek tej
opowieści Henrykiem: Heniek planował remont domu, ale nie miał zdolności
kredytowej. Snuł się po Sejmie strapiony, aż wreszcie jeden z kolegów poradził
mu rozmowę z Grzegorzem Biereckim. Heniek poszedł więc do Senatu, gdzie
usłyszał, że SKOK-i to nie banki, w nich traktuje się
ludzi z większym zrozumieniem. Choć niczego mu nie obiecano, to przystąpił do
kasy i kredyt otrzymał.
Zobowiązania w nich ma dziś wielu
wpływowych polityków PiS, w tym członek komitetu politycznego Marcin Mastalerek,
kandydat na prezydenta Warszawy Jacek Sasin, europoseł Kosma Złotowski, Małgorzta
Gosiewska czy Dorota Arciszewska-Mielewczyk, która odziedziczyła po zmarłym
mężu rekordowy kredyt na ponad pięć milionów złotych. Pożyczkę w kasie kilka
lat temu zaciągnął też sam prezes Kaczyński.
Profesor radzi, partia płaci
Najlepszą miarą siły
poszczególnych polityków w PiS są partyjne wydatki. Kto obecnie ma wpływy i
jest w łaskach u prezesa, ten może przyprowadzać firmy, które w czasie wyborów
dostają zlecenia.
I tak w czasie kampanii do
europarlamentu dwa lukratywne zlecenia na łączną sumę 550 tys. zł dostała
wrocławska agencja Webber & Saar. Jej właścicielem jest grupa Trinity, kontrolująca Mennicę Wrocławską, w której - jak pisał
„Wprost” - pracuje żona Adama Hofmana. PiS nie zdradza, za co Webber &
Saar dostała ponad pół miliona złotych, ale mój rozmówca z Nowogrodzkiej wyjaśnia,
że chodziło o kampanię w Internecie, za którą w sztabie odpowiadał... poseł Mariusz
Kamiński, jeden z najbliższych ludzi Hofmana.
Inny przykład: jedynką na lubelskiej
liście w wyborach do PE był Waldemar Parach, profesor kojarzony z senatorem
Grzegorzem Czelejem. Jego start w wyborach zakończył się klęską, mimo że PiS
zainwestowało w jego kampanię ćwierć miliona złotych. Większość tej kwoty -
208 tys. zł - poszła na przelewy dla dwóch firm: GC Media House i Apelli. Właścicielem tej pierwszej jest pracownica biura
senatorskiego Czeleja (jeszcze kilka lat temu udziały w niej miał sam polityk),
z kolei ta druga jest ściśle powiązana ze SKOK-ami.
- Prezesa nie rażą takie sytuacje?
- pytam jednego ze współpracowników Kaczyńskiego.
- On kompletnie nad tym nie
panuje, w sprawach finansowych ludzie ogrywają go notorycznie. Podam przykład.
Waldemar Parach to nie tylko nasz niedoszły europoseł, ale także doradca Jarosława.
Jakież było zdziwienie prezesa, kiedy się dowiedział, że za te wszystkie
porady partia płaci. Sądził, że pan profesor robi to społecznie, jako
sympatyk.
- A komu najbardziej zależy na
przejęciu kontroli nad partyjną kasą?
- Wszyscy zabiegają o to w równym
stopniu. Nie ma frakcji, która nie miałaby na swoim koncie geszeftów.
Tut mir leid
Ludzie z Nowogrodzkiej zgodnie
przyznają, że człowiekiem, który w ostatnich miesiącach najskuteczniej
osaczył prezesa, jest jego kuzyn Jan Maria Tomaszewski. W przenośni i
dosłownie. We wrześniu ubiegłego roku kuzyn prezesa razem z kolegą z TVP Krzysztofem Lenarczykiem założył Fundację Misji
Publicznej, mającą monitorować działania rządu. Ojej dokonaniach można
powiedzieć niewiele, wiadomo za to, że nieprzypadkowy był wybór siedziby.
Tomaszewski usadowił się bowiem pod samym nosem prezesa, zaraz za płotem jego
żoliborskiej posesji. Fundacja osiadła w tym samym domu, który od kilku lat
wynajmowała spółka Srebrna: ostatnio działały tam biura dwóch firm związanych z
„Gazetą Polską”.
Opowiada jeden z moich rozmówców:
- Tomaszewski ma regularny kontakt
z Jarosławem. Wpada na Nowogrodzką i na Żoliborz, lubi wypić z prezesem po
szklaneczce whisky. A jak tylko odpowiednio go urobi, przychodzi na spotkania
sztabu i zgłasza swoje koncepcje. Oczywiście zawsze zaznacza, że wszystko ma
uzgodnione z Jarkiem. A że jest z rodziny, to trudno go spławić.
Ale też trudno traktować go
poważnie. Gdy wiosną, jeszcze przed kampanią do europarlamentu, PiS
zapowiedziało akcję „Uczciwe wybory” polegającą na monitoringu komisji wyborczych,
Tomaszewski z Lenarczykiem, który poza fundacją prowadzi jednoosobową
działalność gospodarczą pod nazwą Kalen, szybko wyczuli pismo nosem.
Opowiada polityk PiS: - Wciskali
nam jakieś oprogramowanie, które miało wykazać ewentualne fałszerstwa. Chcieli
za nie ok. 100 tys. zł. Umowa została podpisana w Wielki Czwartek. Na
Nowogrodzkiej już nikogo nie było, ale Tomaszewskiego tak przypiliło, że
Brudziński musiał wysłać kierowcę z umową do podpisu aż pod Ciechanów, gdzie
Kostrzewski ma swoje ranczo.
Kolejne zlecenie - tym razem na
doradztwo dotyczące spotów wyborczych - firma Lenarczyka zdobyła już w trakcie
samej kampanii. PiS zapłaciło za nie 16 tys. zł. A gdy w sierpniu spin doktorzy
PiS wpadli na pomysł akcji billbordowej dotyczącej afery podsłuchowej,
Tomaszewski wparował na sztab z gotowym projektem: - Hasło powinno brzmieć
„Polska rozwija się taśmowo” z napisu niech zwisa kawałek taśmy filmowej.
Alicja musi być zmasowana, wykupimy megaboardy na wszystkich wylotówkach w
kraju. Jarek już się zgodził.
Wykupem powierzchni reklamowej
miał się zająć oczywiście Lenarczyk, który - jak zapewniał Tomaszewski - ma
chody w branży reklamowej. Zaproponowane hasło było jednak na tyle kuriozalne,
że członkom sztabu udało się je zablokować. Z megaboardów, czyli największych
billboardów dostępnych na rynku, też wyszły nici, bo okazało się, że partii nie
stać na tak śmiałą koncepcję. Ostatecznie skończyło się na znacznie mniejszych
citylightach - podświetlanych tablicach umieszczanych
na przystankach autobusowych. Ostatecznie wybrano hasło: „By żyło się lepiej.
Sitwie”.
Sztabowiec: - Pomysł
Tomaszewskiego śmierdział na kilometr. Akcja była planowana na sierpień, kiedy
nie ma żadnych problemów z rezerwacją powierzchni reklamowej i żadne chody
Lenarczyka nie były tu potrzebne.
Działalności duetu Tomaszewski -
Lenarczyk politycy PiS wolą publicznie nie komentować. Próbuję się więc czegoś
dowiedzieć u samych zainteresowanych.
- Pomoże mi pan się skontaktować z
Krzysztofem Lenarczykiem? - pytam Tomaszewskiego.
- Oj, nie mogę. Jego numer jest
zastrzeżony.
- A pamięta pan, co on robił dla
PiS w związku z akcją „Uczciwe wybory”?
- Niestety, nic nie mogę na ten temat
powiedzieć - Tomaszewski pochrząkuje i niespodziewanie przechodzi na niemiecki.
-Tut mir leid.
- To może o Fundacji Misji
Publicznej porozmawiamy?
- To nasza fundacja, robimy dla
kultury różne rzeczy.
- A od kogo wynajmujecie siedzibę?
- pytam, bo jeszcze do niedawna pod tym samym adresem urzędowała spółka Srebrna
i dwie firmy powiązane z „Gazetą Polską”.
- O, przepraszam. Muszę kończyć - trzask
słuchawki.
Odpowiedzi na moje pytania nie
udziela także Lenarczyk, z którym próbowałem się skontaktować e-mailowo.
***
Z najnowszego sondażu CBOS wynika,
że PiS właśnie roztrwoniło przewagę nad Platformą. Jak przekonuje mnie jeden z
posłów, nie wszystkich w partii taki wynik smuci: - Morale jest fatalne. Na Nowogrodzkiej
trwa wojna, nad którą prezes już nie panuje. Europosłowie pocieszają się, że
jeśli przegramy, to przynajmniej nie będzie trzeba zostawiać wygodnego życia w
Brukseli i wchodzić do rządu. Inni boją się, że po zwycięstwie spadną nam
notowania i będzie trudniej o reelekcję. Z takim nastawieniem to my daleko nie
zajedziemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz