Przyrodzone pany
Obóz
PiS chce stworzyć wrażenie, że jego rządy, mimo różnych ekscesów, są naturalne
i oczywiste, a opozycja to nieudacznicy bez przyszłości. Amerykańscy wyborcy
poradzili sobie z podobną akcją ze strony ekipy Trumpa, czy polscy pójdą w ich
ślady?
Mariusz Janicki
Obecna władza to mają być „przyrodzone pany”, jak
niedawno trafnie rozpoznał to zjawisko Paweł Kowal. Te pany mogą robić różne
rzeczy, nieładne, brutalne, wręcz drastyczne, ale nie przestają być panami.
Kradną, ale się dzielą. Kłamią, ale mają osiągnięcia. Załatwiają głównie swoim,
ale czasami też innym, tylko nie wolno ich denerwować. Długo rządzą, to może
już wystarczająco się namścili, obłowili, a co mieli napsuć, napsuli. Teraz
będzie lepiej.
Takiemu wrażeniu ma służyć zaplanowana na koniec
lutego kilkuetapowa akcja pod egidą premiera Morawieckiego – Nowy Ład (więcej
na ten temat w tekście Adama Grzeszaka: Nowy Ład, czyli chaos). To ma być drugi
plan Morawieckiego, złożony z wydatków z ledwo co odratowanych europejskich
funduszy, ale przede wszystkim z niezliczonych obietnic i zapowiedzi wielkich
inwestycji, z których skorzysta każda branża i każdy Polak. Będzie zapewne
zbudowany według stosowanej już wcześniej zasady: nieważne, czy się mówi, czy
się robi. To „robieniomówienie” Morawiecki opanował dość biegle (najnowszy
chwyt w tej dziedzinie to formuła „jeśliby…, to moglibyśmy…), a poza tym ma do
pomocy wielu fanów, którzy na swoich Twitterach oraz w portalach sponsorowanych
przez spółki Skarbu Państwa już teraz urabiają grunt pod tę akcję. Można się
spodziewać, że po inauguracji Ładu te pasy transmisyjne rozgrzeją się do
czerwoności.
Na tym polega druga faza normalizacji według PiS
(pierwsza była w 2017 r. po sądowych wetach Dudy i wymianie premiera), która
wchłonęła już wiele minionych afer, zamortyzowała pozakonstytucyjne zmiany
ustrojowe, próbuje neutralizować pierwszą i drugą falę protestów kobiet, oswaja
pandemię. Jeśli nawet PiS-owi obniża się poparcie, to wkrótce powinno wrócić do
„normy”, a są nią wysokie notowania dzisiejszego obozu władzy, spadki zaś –
chwilowymi anomaliami. Tak piszą nawet odlegli od obozu rządzącego
komentatorzy. „Już wtedy [po orzeczeniu Trybunału w sprawie aborcji w
październiku – przyp. red.] było pewne, że odbicie sondażowe nastąpi – to
partia z dużą i wierną bazą społeczną (…)” – napisał ostatnio o PiS Michał
Danielewski z OKO.press. Charakterystyczne, że o żadnej innej partii nie mówi
się, że na pewno odrobi sondażowe straty. Ugrupowanie Kaczyńskiego wyrobiło tu
sobie specjalne papiery, respektowane jednakowo w pisowskiej i niepisowskiej
bańce. Bo to są pany. Ich trudności zawsze są przejściowe, jak są w dołku, to z
pewnością wkrótce się wykaraskają. Z opozycją przeciwnie – tu stale oczekuje
się katastrofy i ostatecznego końca, krytycy wypatrują klęski i zawsze ją
dostrzegą. Tak było choćby w przypadku sobotniego eventu Platformy
Obywatelskiej, który był hejtowany przed, w trakcie i po wydarzeniu.
Zjednoczona Prawica nie przewiduje
dla siebie alternatywy. Ona
cierpliwie poczeka na zbłąkane owce, przetrwa niedojrzałe bunty, będzie liczyć
na rozsądek i zrozumienie przez ludzi ich własnych życiowych interesów. Ma się
upowszechnić wrażenie, że nic się nie da zrobić, że w końcu PiS zawsze wygra, jak
ostatnio w sprawie aborcji. Sprzeciw wobec PiS jest dozwolony, ale niemądry.
Protesty się skończą, afery wygasną, bo trwają średnio „trzy dni”, jak
stwierdził kiedyś prezes PiS, ludzie w sumie mało pamiętają, zmęczą się,
pandemia odpuści, otworzy się siłownie i będzie git – niemal słychać ziewanie
rządzących polityków.
Tej strategii służą liczne przekazy wymyślane w
sztabie PiS, np.: „czy wyobrażacie sobie, że premierem zostaje Borys Budka albo
Szymon Hołownia? No przecież to bardzo śmieszne, nieprawdaż? (kandydatury
Obajtka czy Błaszczaka są zaś traktowane ze śmiertelną powagą), „czy chcecie,
aby oszalałe lewactwo, przeklinające na demonstracjach, zaczęło wychowywać
wasze dzieci, no chyba nie”, „czy można pozwolić na aborcję na życzenie,
przecież to zbrodnia”, „czy może powstać rząd od Konfederacji po Zandberga? To
już lepszy Morawiecki”, „opozycja nie ma lidera”, a „czas Tuska definitywnie
minął” (oczywiście czas Kaczyńskiego, Macierewicza i Suskiego wciąż trwa).
Epoka partii politycznych rzekomo się skończyła, „trzeba wyjść bezpośrednio do
ludzi”, ale najbardziej klasyczna partia Prawo i Sprawiedliwość trzyma się
świetnie i nikt nie twierdzi, że przechodzi do lamusa. Tu też PiS wytresował
sobie publiczność.
Władza transferuje niewiarę w
opozycję do samej opozycji i jej elektoratu. A już wcześniej było
wiele takich sugestii: „antyPiS to za mało”, „opozycja nic nie robi”,
„Kaczyński ma słuszne diagnozy”, „PiS przywróciło godność ludziom”, „elity nie
rozumieją Polaków”, „Schetyna nie ma charyzmy”, „Kaczyński rozgrywa opozycję
jak dzieci”, „PiS znowu zmiażdżył swoich przeciwników”, „nie ma powrotu do
tego, co było”, „odgrzewane kotlety” (to o kwestiach praworządności). I jeszcze
jedna seria: „w Polsce trwa spór prawny”, „trzeba unikać radykalizmu po obu stronach”,
„należy obniżyć temperaturę konfliktu”, „opozycja nie powinna być totalna”,
„zaciekle walczą dwa plemiona, a ludzie chcą normalnie żyć”, „jeśli mają wrócić
liberałowie, to już lepszy Kaczyński”, „jednoczenie opozycji nie ma sensu”,
„PO-PiS musi odejść” itd.
Rzecz w tym, że pod takimi stwierdzeniami, z
których każde jest de facto korzystne dla PiS, podpisuje się wciąż wielu
teoretycznie niezwiązanych z władzą komentatorów i – co istotniejsze – także
wyborców niePiS. Kolportują bezkosztowo dla PiS hasła sprzyjające temu
ugrupowaniu. Podtrzymywanie zaś pryncypialnego sprzeciwu wobec wprowadzonych
przez PiS zmian ustrojowych jest traktowane dzisiaj jako przejaw obsesyjnego
radykalizmu („kodziarstwo”), bo „rzeczywistość poszła dalej”, należy się
mierzyć z kolejnymi wyzwaniami itp. To także element drugiej fali normalizacji
– polityczne przedawnienie, zatarcie, włączenie bezprawnych zmian do
mainstreamu i szukanie tzw. nowego kompromisu.
Kaczyńskiemu udało się sprawić, że opozycja
bardziej walczy ze sobą nawzajem niż z jego formacją. Przyjęło się, że „PiS to
wiadomo…” i po takim stwierdzeniu można się już zająć wydłubywaniem sobie – bo
przecież nie PiS-owi – elektoratu. Także sporami socjalistów z liberałami,
twardych „libków” z „libleftem”, lewicy starej z nową, „kościółkowych” ze
świeckimi itd. Kiedy się obserwuje wiele konfliktów politycznych, widać, że PiS
już tam prawie nie ma. Partia, która niepodzielnie rządzi krajem, w sporach na
opozycji niemal nie istnieje. I taki jest cel zabiegów PiS: stworzyć wrażenie,
że obecna władza jest nie do ruszenia, a poza nią toczy się jakieś zabawne, nic
nieznaczące życie quasi-polityczne. „Ta durna opozycja” – jak powiedział
ostatnio Ryszard Terlecki, szef klubu PiS.
Naturalni władcy mogą praktycznie
wszystko. Niedawno
Jacek Nizinkiewicz napisał w „Rzeczpospolitej”, że wiele dzisiejszych afer
dawniej zmiotłoby każdą władzę. Zauważa też, choć to jest oczywiste od dawna,
że dziennikarze podążają potulnie za przekazami PiS, łapią, co się im podrzuci,
i odstępują, kiedy tego oczekuje rządzący obóz. To prawda. W swoim czasie,
kiedy wybuchła afera z podróżami marszałka Kuchcińskiego, wystąpił Kaczyński,
po swojemu wyraził coś, co miało być chyba ubolewaniem, po czym w istocie kazał
kończyć sprawę i zająć się podróżami Donalda Tuska z okresu jego premierostwa.
Po czym w kilku niepisowskich mediach ukazały się materiały o lotach Tuska do
Gdańska. Niedawno Kaczyński ogłosił, że sprawa z respiratorami nie istnieje,
wszystko było w porządku, czyli: rozejść się. Przez ostatnie pięć lat po każdej
aferze związanej z władzą media patrzyły, jak reaguje PiS. Jeśli politycy tej
partii ogłaszali, że to „mokry kapiszon”, uwaga od razu słabła. To jest właśnie
syndrom przyrodzonych panów: oni decydują nawet o tym, która dotycząca ich
afera jest ważna, a która nie.
Pytanie: jak tak łatwo PiS może tym wszystkim
kręcić? Powodów jest kilka.
• Przede wszystkim mniejsze, niż się wydawało,
przywiązanie społeczeństwa do zasad liberalnej demokracji. O ile jeszcze w 2015 r. można było
mówić, że PiS zmylił wyborców, bo nie obiecywał rozbicia Trybunału
Konstytucyjnego, napadu na sądownictwo czy zrobienia z TVP partyjnej
przybudówki, o tyle wynik wyborów w 2019 r. był przełomowy. Kaczyński dostał
reelekcję swojej formacji już po wszystkim, co zrobił z państwem. Wyborcy – w
sporej części – odwrócili się nie tylko od antypisowskich partii, ale także od
demokratycznych wartości. To największy problem opozycji od 2015 r. Kwestie
praworządności pojawiły się na ostatniej konwencji PO, ale od razu padły
komentarze, że „nie przysporzy to wyborców”. Jednak rezygnacja opozycji z
takiej tożsamości znacznie osłabia jej moralną legitymację. Byłaby to
kapitulacja wobec Kaczyńskiego.
• Obniżenie standardów w życiu publicznym. Populizm zachwiał hierarchią wartości,
zrelatywizował je. Liczą się zatem nie ustrojowe zasady, sławetny trójpodział
władzy, niezależne sądownictwo, ale interesy „klasowe” konkretnych grup
społecznych, które zostały nazwane godnością, a przez to uświęcone i wyłączone
spod ocen. Trump mógł być nieobliczalnym, łamiącym wiele zasad politykiem, ale
„dawał godność zwykłym ludziom”. Kaczyński działa „bez trybu”, ale
„upodmiotowił” lekceważonych dotąd obywateli. A wtedy żadne koszty nie mają
znaczenia. Następuje „rozwibrowanie”, jak nazwał to kiedyś Andrzej Zybertowicz,
po to aby potem można było dowolnie definiować wolność, prawdę, demokrację,
praworządność, tradycję czy patriotyzm. A to prowadzi do kolejnego punktu.
• „PiS pewne rzeczy robi dobrze, a pewne źle”. Tę formułę wygłosił nie tak dawno
Adrian Zandberg, ale jest ona streszczeniem poglądów wielu wyborców, a zarazem
prawdziwą ostoją niezagrożonych dotąd rządów PiS. Dwa charakterystyczne
przykłady. Kojarzony z umiarkowaną prawicą publicysta Piotr Zaremba napisał
niedawno, że z zasady nie ocenia PiS blokowo, że bardzo mu się nie podoba to,
co partia rządząca zrobiła z sądownictwem, że tego nie da się obronić, ale –
streszczając – na innych polach Kaczyński ma sukcesy. Następuje zatem
uśrednienie, nie ma warunków brzegowych, nieprzekraczalnych granic. Z kolei socjolog,
spec od sondaży, Marcin Palade od dawna zawzięcie walczy z Jackiem Kurskim i
władzami Polskiego Radia, widząc w nich kulę u nogi, która może zatopić
przyzwoitą ogólnie władzę PiS. Palade doskonale wie, że Kaczyński mógłby jednym
słowem zwolnić Kurskiego z funkcji prezesa TVP czy rozgonić całe szefostwo tzw.
publicznego radia. Nie robi tego, ponieważ przekaz tych mediów w pełni mu
odpowiada, dokładnie oddaje jego wizję polityki – w takim kierunku od dawna
prowadzi cały swój obóz.
Gdyby zatem Palade był konsekwentny, powinien
domagać się wyrzucenia z PiS samego Kaczyńskiego za szkodzenie partii. Podobnie
Zaremba musi wiedzieć, jaką rolę w demokratycznym państwie pełni niezależne
sądownictwo, a zarazem, że partyjne przejęcie tej sfery było od lat wręcz głównym
celem prezesa PiS, o czym ten mówił przy każdej okazji. Takie logiczne
niedoróbki i niekonsekwencje to cegiełki w gmachu obecnej władzy.
• Brak gradacji ważności publicznych spraw daje
PiS wielki komfort. Każdą
winę rząd może nadrobić na innym polu, wykupić się, np. wydając publiczne
pieniądze. Ostatnio panuje opinia, że przyszłość PiS zależy w zasadzie
wyłącznie od skuteczności walki z pandemią i od powodzenia akcji
szczepionkowej. Minione pięć lat, i zapewne kolejne, łamania zasad
demokratycznego ustroju mają pójść w niepamięć po takim sukcesie. A potem
Kaczyński będzie mógł dokończyć „reformę sądownictwa”, podzielić Mazowsze,
przejąć resztę mediów, wprowadzić polski Budapeszt albo od razu Ankarę.
Wielu zastanawia się, ile to może jeszcze
potrwać. Gdzie jest granica, której przekroczenie wreszcie otrzeźwi
społeczeństwo, sprawi, że pojawi się realny, skuteczny opór, zrozumienie
realiów ordynacji wyborczej, wsparcie opozycji. Nie wydaje się to możliwe bez
spełnienia kilku warunków.
• Odzyskanie godności przez demokratów. Udało się to w USA, gdzie trumpizm był
wyjątkowo toksyczny, a zarazem bardzo spektakularny. Tam również popularność
Trumpa była „normą”, to on miał łatwo wygrać wybory, bo przecież tak dobrze
wyczuł „amerykańską duszę”. Był tak oczywisty i naturalny jak PiS w Polsce, a
znacznie bardziej sugestywny i medialny niż Kaczyński. Okazało się jednak, że
inne dusze, równie amerykańskie, przeciwstawiły się temu populistycznemu
tonowi. Na godność zwolenników Trumpa demokraci odpowiedzieli własną, nie
gorszą godnością, przerwali spektakl z „suszeniem waszyngtońskiego bagna”,
„wielką Ameryką” – i popsuli zabawę. Pytanie, czy taka reanimacja godności
demokratów jest możliwa w Polsce. Zależy to od kolejnego punktu.
• Uodpornienie się na marketingowe przekazy
PiS. Obóz władzy
wybronił się z tylu zapaści, ponieważ od dawna korzysta z taryfy ulgowej,
ląduje na miękkiej poduszce własnych przekazów, tworzonych w zależności od grup
odbiorców: jesteśmy wyjątkowi, świetni, wystarczająco dobrzy, nie gorsi niż inni.
Gdyby przekazy opozycji o PiS były tak samo skuteczne jak te PiS o opozycji,
Kaczyński dawno straciłby nie tylko władzę w państwie, ale i na Nowogrodzkiej.
Ale ta skuteczność zależy też od odbiorców, ich nastawienia, odporności na
wrogie perswazje, od tego, czy wyrwą się z planu marketingowców rządzącego
obozu.
• Umysłowe ogarnięcie się opozycji. To oczywiste, niestety, że partie są
też zwykłymi zakładami pracy, muszą dbać o dobrobyt działaczy i ich rodzin. Na
zasadzie: PiS może i jest zagrożeniem dla kraju, ale żyć jakoś trzeba. Jednak
trzecia kadencja bez władzy to dla partii opozycyjnych wyzwanie bez mała
śmiertelne, nawet PiS tego nie przechodził. Nie przetrzyma tego ani PO, ani
Lewica, ani ledwo dyszący PSL, ruch Hołowni także. Demokratyczni wyborcy mogą
więc mieć nadzieję, że sam egzystencjalny interes przetrwania spowoduje, że
mimo wzajemnych niechęci partie opozycyjne dojdą do jakiegoś porozumienia –
przeliczą głosy, pogodzą się z istnieniem ordynacji D’Hondta, wymyślą optymalną
koalicyjną formułę.
• Polityczna świadomość wyborców. Zdaje się, że właśnie mija czas
postpolityki. Ludzie widzą, że można sobie wybrać rządy wolnościowe, łagodne
lub autorytarne i brutalne. Władza, jak w kwestii aborcji, może wpływać wręcz
na egzystencję ludzi, ich losy, całe życie. Okazuje się, że bywają wybory
twarde, zero-jedynkowe. W USA szydzono, że Biden to tylko anty-Trump, ideowo
niewyrazisty, że jego wyborców nic nie łączy poza zwalczaniem republikańskiego
prezydenta, miliardera z ludu. Ale wyborcy przetrwali inwazję takich przekazów,
nie ulegli populistycznej retoryce. Nie obrazili się zwolennicy Berniego
Sandersa i innych, mocno różniących się programami pretendentów (także ze
środowisk LGBT), którzy odpadli w prawyborach Demokratów. W dużej mierze
poparli Bidena, tego „sleepy Joego”, z którego trumpowska połowa USA śmiała się
do rozpuku; w Polsce byłby potraktowany zapewne jak Komorowski w starciu z
Dudą. Jeśli Ameryka czymś ostatnio naprawdę zaimponowała, to właśnie polityczną
świadomością wyborców, bez czego nie poradzi sobie żadna opozycja w żadnym
kraju. To lekcja dla Polski, Węgier i innych.
Przyrodzone pany wciąż dzielą
władzę, łupy, wpływy. Kłócą
się przy tym, podkopują, wyrzucają nawzajem z państwowych spółek, coraz
bardziej na widoku, bez skrępowania, bo uznali, że mogą. Przejęli setki tysięcy
intratnych posad, media, banki, szkoły, placówki kultury. Tworzą własną kastę
sędziowską, korpus wiernych prokuratorów i urzędników, grupę zaprzyjaźnionych
politycznie profesorów i biznesmenów. Ten proces stale postępuje. W cieniu
walki z „elitą III RP” kraj zarasta po cichu nowa elita, ta konkretna, z
koneksjami, pieniędzmi, odnogami we wszystkich instytucjach i środowiskach.
Dlatego rządzący nadal czują się bezpiecznie.
Wiedzą, że na ulicy władzy nie stracą, bo w Polsce nie ma tradycji zajmowania
rządowych gmachów, nie ma milionowych demonstracji i już raczej nie będzie.
Kaczyński może przegrać tylko w zwykłych, nudnych wyborach, a tu wierzy w swój
elektorat oraz w to, że wciąż kontroluje myślenie swoich przeciwników. Co
nakłada taką samą odpowiedzialność na partie opozycyjne, jak na ich wyborców.
Tylko oni mogą się przeciwstawić „oczywistej” władzy.
ŹRÓDŁO