Oficjalnie
deklarowanym celem Koalicji Obywatelskiej pozostaje zwycięstwo nad PiS. W
scenariuszu bardziej realistycznym chodzi o to, żeby uniknąć Budapesztu w
Warszawie
Kampania przed
jesiennymi wyborami do Sejmu rozpoczyna się w układzie, który wydaje się
marzeniem Jarosława Kaczyńskiego i koszmarem Grzegorza Schetyny. Kaczyński
swoich koalicjantów dawno już strawił, rusza więc do boju na czele zwartego
stada drapieżników, którym obiecał kolejne cztery lata bezkarnego żerowania na
instytucjach państwa i coraz bardziej zetatyzowanej gospodarce. Tymczasem
Schetyna nie miał narzędzi, aby utrzymać przy sobie PSL wystawione na szantaż i
korupcyjne oferty PiS. Nie przyjął też warunków Włodzimierza Czarzastego,
który żądał kilkudziesięciu procent miejsc na listach i kilkudziesięcio procentowego
udziału w budżecie kampanii w zamian za kilka procent poparcia, które resztki
SLD mogły koalicji dać w zamian.
Wspólne listy całej opozycji partyjnej dawały szansę na zwycięstwo nad
PiS, ale niosły też ze sobą ogromne ryzyko. Wybrani z nich działacze PSL,
którzy - tak jak Waldemar Pawlak,
Marek Sawicki czy Eugeniusz
Kłopotek - faktycznie zostali już przejęci przez PiS, po dostaniu się do
Sejmu z list opozycji mogli przejść do swego faktycznego patrona, co zmieniłoby
zwycięstwo opozycji w kompromitującą porażkę. Tymczasem Koalicja Obywatelska
Schetyny chce ulokować w Sejmie klub, który będzie odporny na szantaż i
korupcyjne propozycje PiS. To, co szef Platformy nazwał „koalicją niepartyjną”,
to po raz pierwszy od roku 2015 zjednoczona polityczna reprezentacja całego
dawnego elektoratu Platformy Obywatelskiej.
Wsparta przez samorządowców i
prezydentów miast z silnym i świeżym mandatem
wyborczym, a także wzmocniona przez działaczy „wolnych sądów” i innych ruchów
społecznych, które przez ostatnie cztery lata walczyły z PiS na ulicach, a
teraz do obrony polskiej demokracji mogą użyć kartki wyborczej.
DROGA DO ROZSTANIA
Decyzja PSL, aby nie
iść do wyborów w bezpiecznej koalicji z Platformą, nie była aktem
suwerenności ludowców, ale jednym z ostatnich etapów wchłaniania PSL przez PiS.
W 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość przejęło wszystkie znajdujące się w rękach
państwa i rządu centralnego instytucje, agencje, środki finansowe, które
przesądzały o zatrudnieniu na wsi tysięcy ludzi. W większości byli to
działacze i rodziny działaczy PSL, które albo znajdowało się w różnych
koalicjach rządzących Polską, albo nie było specjalnie przez żadną inną władzę
z tych instytucji wyrzucane, bo mogło się przydać w jakiejś kolejnej koalicji.
PiS zachowało się wobec nich inaczej. Rozpoczęło masową czystkę
połączoną z twardym szantażem. Będąc PSL-owcem, można było zachować pracę w
agencjach rządowych na wsi, można było nadal uczestniczyć w redystrybucji
unijnych i budżetowych pieniędzy, ale za cenę faktycznego przejścia pod kuratelę
Prawa i Sprawiedliwości. W ten sposób przez trzy lata PiS przejęło znaczną
część terenowego aparatu PSL, czego efektem był tragiczny wynik stronnictwa w
wyborach samorządowych 2018 roku. A przecież nie startowało w nich w koalicji z
PO, co według przyjętej już dziś przez ludowców pisowskiej narracji, jest ponoć
przyczyną jego słabszych wyników.
PSL straciło władzę w paru najważniejszych dla siebie województwach
ściany wschodniej, a więc następne setki posad i miliony złotych. To stało się
kolejnym narzędziem szantażu ze strony PiS. Nad przejmowaniem PSL pracował
kontaktujący się bezpośrednio z Jarosławem Kaczyńskim Artur Balazs. Ten dawny
działacz SKL, sprawnie łączący działalność polityczną z budowaniem prywatnej
potęgi biznesowej na wsi, już wcześniej pomagał Kaczyńskiemu przejmować ludzi
i struktury Samoobrony.
Kiedy Waldemar Pawlak i Marek Sawicki (nie licząc drobniejszych
działaczy, na których PiS oddziaływało pieniędzmi oraz groźbami zbadania umów
z czasów, kiedy ludowcy współrządzili Polską - w przypadku Waldemara Pawlaka
także umów z Rosją) zażądali od Władysława Kosiniaka-Kamysza wyjścia z koalicji
z PO, to, co było jeszcze w PSL suwerenne, próbowało stawiać opór, ale krótko.
Schetyna do końca walczył o
utrzymanie PSL w koalicji. W rozmowach z ludowcami był bardziej miękki niż w
negocjacjach z Czarzastym z dwóch ważnych powodów. Po pierwsze, Platforma
wciąż nie nauczyła się walczyć o elektorat wiejski, zbyt długo pozostawiając
biznesowe i zawodowe elity polskiej wsi ludowcom. Po drugie, zwasalizowanie
PSL przez PiS to ryzyko utraty paru kolejnych województw, w których PO rządzi
dzięki koalicjom ze stronnictwem.
Kiedy jednak PSL zostało faktycznie przejęte przez PiS, upadła cała
formuła szerokiej koalicji wszystkich partii opozycyjnych. Tym bardziej że
inni partyjni sojusznicy PO w Koalicji Europejskiej - SLD, a nawet bardzo
symbolicznie istniejący Zieloni - zażądali takiej liczby miejsc na listach i
takich pieniędzy z budżetu wyborczego, których nie uzasadniała ani ich
faktyczna siła, ani wkład w kampanię do Parlamentu Europejskiego.
Koalicja nie miała żadnego politycznego zysku z pójścia do wyborów z
SLD. O ile jeszcze Leszek Miller faktycznie brał udział we własnej kampanii, to
już o Włodzimierzu Cimoszewiczu nie można tego powiedzieć. Liderów PO
rozsierdził też fakt, że wybrana ze wspólnych list KE piątka posłów wspieranych
przez SLD natychmiast zapisała się w Brukseli do frakcji socjalistów.
Tymczasem zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami miała pozostać w EPP i ustalać
wspólne stanowiska w głosowaniach przynajmniej przez cały okres wybierania
nowych władz Parlamentu Europejskiego i całej UE. Nie mówiąc już o tym, że
wielu dawnych wyborców PO miało wątpliwości co do obecności postkomunistów na
listach.
Kiedy pyta się polityków PO o przyczyny rozstania z SLD, mówią o ryzyku
wciśnięcia przez Czarzastego na wspólne listy Jaskierni, Senyszyn, Dyducha i
innych kompromitujących lub zapomnianych dinozaurów Sojuszu. I dodają: „Równie
dobrze moglibyśmy mieć na listach ludzi umoczonych w aferę starachowicką”.
Czarzasty w najbardziej napiętych momentach negocjacji miał co prawda
obiecywać, że nie będzie takich kandydatów forsował, jednak nie dano mu wiary.
Po pierwsze dlatego, że wcześniej nie dotrzymywał podobnych ustaleń. A po
drugie dlatego, że sam jest całkowicie zależny od aparatu SLD, bo po transferach
do Inicjatywy Polska Barbary Nowackiej czy Wiosny Biedronia pozostały już tylko
partyjne dinozaury.
UNIKNĄĆ LOSU SZALUPY
Oficjalnie
deklarowanym celem Koalicji Obywatelskiej pozostaje zwycięstwo nad PiS w
jesiennych wyborach do Senatu i Sejmu. Tak „coachowani” są zarówno działacze PO
i Nowoczesnej, jak i samorządowcy oraz liderzy ruchów społecznych zapraszani
na listy KO. Ale w Platformie jest też rozważany scenariusz bardziej
realistyczny, nawet jeśli wciąż optymistyczny. PiS w nim nieznacznie wygrywa,
jednak nie zdobywa nie tylko większości konstytucyjnej, ale nawet większości
pozwalającej stworzyć rząd samodzielnie. Partia Kaczyńskiego zmuszona jest
zatem do koalicji z Kukiem lub Konfederacją, powtarzając niszczący wizerunkowo
i politycznie scenariusz swoich rządów w latach 2005-2007.
Koalicja Obywatelska otrzymuje w takim scenariuszu 30-40 procent, co
sprawia, że opozycja w Sejmie nie jest szalupą ratunkową dla garstki polityków,
ale faktycznym kontrolerem rządzących i potencjalnym zmiennikiem dla PiS
brnącego coraz głębiej Z w niewydolny, stagnacyjny etatyzm. Płacącego
cenę za chaos w szkole i w służbie zdrowia oraz kompletną impotencję w obszarze
inwestycji i modernizacji gospodarki.
W takim wariancie wciąż nie mamy w Polsce sytuacji węgierskiej - gdzie
opozycji faktycznie nie ma, nie pełni nawet wobec rządzącego Fideszu funkcji
kontrolnej, blokującej, opóźniającej niszczenie demokracji, praworządności,
wolnych mediów i społeczeństwa obywatelskiego.
Aby ten optymistyczny scenariusz został zrealizowany, potrzebna jest
nie tylko nadzwyczajna mobilizacja polityków Koalicji Obywatelskiej, ale także
dojrzałe zachowanie wyborców całego politycznego centrum w Polsce. W wyborach
do Parlamentu Europejskiego zaledwie sześć procent głosów liberalnego centrum
skanibalizowane przez Roberta Biedronia, wyłącznie po to, aby zapewnić mu
wygodną posadę w Brukseli, dało zwycięstwo PiS i pozwoliło rozbić Koalicję
Europejską przed jesiennymi wyborami do Sejmu.
Dziś jako alternatywę dla „duopolu” PiS i PO proponuje się wyborcom
demokratycznego centrum „zjednoczoną lewicę”. Lewica nie potrafiła się
zjednoczyć przeciwko PiS, wątpliwe zatem, aby wystarczającym paliwem jedności
stała się nienawiść do Grzegorza Schetyny. Nawet gdyby trójka faktycznych
grabarzy polskiej lewicy złożona z cynika Włodzimierza Czarzastego, fanatyka
Adriana Zandberga i Roberta Biedronia, który nie ma ani konkretnego politycznego
programu, ani wyrazistej ideowej tożsamości, poszła do wyborów wspólnie, nie
jest ona żadną nową nadzieją polskiej polityki.
Symetryści w niepisowskich mediach lubią powtarzać, że „jesteśmy
skazani na duopol PiS i PO”. Wobec faktycznej stawki jesiennych wyborów należy
raczej powiedzieć, że wciąż mamy szansę na wybór pomiędzy PiS i PO, który jest
może naszą ostatnią okazją uniknięcia autorytaryzmu w Polsce.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz