Warszawa to
największe w Polsce targowisko nieruchomości, i to najdroższych.
Na pośrednictwach i
wykupywaniu roszczeń można zarobić dziesiątki milionów złotych.
Kim są ludzie, którzy
się tym zajmują?
Mimo
że od zmiany ustroju minęło już 25 lat, stalinowski dekret Bieruta z 1945 r.
wciąż obowiązuje. Jednym podpisem odbierał większości warszawiaków własność
ich nieruchomości - po to, by sprawniej odbudowywać stolicę. Dziś nikt objęty
działaniem dekretu nie jest już właścicielem - nawet jeśli urodził się i
wychował w domu wybudowanym przed wojną przez ojca i nigdy nikomu
niesprzedanym. A ponieważ nie istnieje ustawa reprywatyzacyjna, na mocy której
dawni właściciele mogliby się starać o ponowne wpisanie ich do ksiąg
wieczystych - o odzyskaniu prawa własności decydują, w każdej sprawie z
osobna, sądy lub urzędnicy.
Wydarzenia nabrały tempa - a
sprawy o mienie rozmachu - po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2011 r.,
który otworzył drogę do odszkodowań za zabrane dekretem Bieruta nieruchomości
inne niż przeznaczone pod budownictwo jednorodzinne. Tak więc do końca tego
roku Ministerstwo Spraw Zagranicznych musi się wyprowadzić z Pałacu
Przeździeckich przy ul. Foksal. Braniccy odzyskali swój pałac przy ul.
Miodowej, gdzie przez lata urzędowała stołeczna administracja, a teraz próbują
odzyskać Pałac Wilanowski. Władze dzielnicy Śródmieście musiały oddać kamienicę
przy Żurawiej, a Zarząd Transportu Miejskiego Pałac Błękitny przy
Senatorskiej. Ważą się losy Królikarni: sąd nakazał zwrot muzeum rodzinie
Krasińskich. A to dopiero początek. Dekret Bieruta objął 14 tys. ha miasta i 24
tys. majątków, szacowanych dziś na 20, może nawet 40 mld zł. W 2013 r.
odszkodowania zasądzone na rzecz właścicieli od miasta wyniosły już 650 min zł.
A roczna dotacja dla Warszawy, uchwalona od tego roku na trzy lata, po to, by
stolica nie zbankrutowała, to 200 min. - Mamy obowiązek wypłacać
odszkodowania ze środków własnych, potem dostaniemy zwrot, ale tylko do
wysokości 200 min - mówi Marcin Bajko, dyrektor stołecznego Biura
Gospodarki Nieruchomościami, od 2003 r. zajmujący się sprawami dekretowymi. - Więc
prowadzimy rozmowy i próbujemy rozkładać wypłaty odszkodowań na raty.
Szacuje, że niezałatwionych spraw dekretowych jest jeszcze w Warszawie ok. 14
tys. W sądach toczy się dziś ok. 8 tys. postępowań o zwrot nieruchomości lub
odszkodowanie, gdy zwrot w naturze nie jest możliwy.
Uwłaszczeni
Najsprawniej odzyskiwanie idzie
tym, którzy z byłymi właścicielami nie mają nic wspólnego. Beneficjentami
reprywatyzacji bez ustawy są w jednej trzeciej (według szacunków urzędników
miejskich, bo prawnicy działający w tym segmencie mówią nawet
o 75 proc.) ludzie, którzy po
prostu kupili bądź zdobyli roszczenia. Jak król warszawskich nieruchomości
56-letni Maciej Marcinkowski, właściciel odzyskanej działki tuż obok kolumny
Zygmunta, na której stawia biurowiec Buisness with Heritage. Nad wizualizacją budynku budzącego liczne zastrzeżenia
warszawskich architektów oraz UNESCO {Starówka jest na Liście Światowego Dziedzictwa)
pracował m.in. syn urzędniczki ratusza. Półtora roku później urzędniczkę
zwolniono.
Marcinkowski jest także
właścicielem m.in. parceli przy Krakowskim Przedmieściu, na której stał
niegdyś pałac Karasia, działki na placu Defilad pod Pałacem Kultury, ogródka
jordanowskiego przy ul. Szarej, gdzie chciał wybudować apartamentowce, ale się
nie udało, kamienicy w alei Szucha - same najlepsze warszawskie adresy. I
pewnie wielu innych nieruchomości.
Wrocławski biznesmen, w latach 80.
właściciel firm polonijnych, działał w sektorze telekomunikacyjnym, dziś razem
z synem, synową i starszą siostrą Elżbietą Marcinkowską-Berckmuller ma kilka
spółek budowlanych, m.in. Szara Invest, Senatorska Investment, Premium DS, Rock Capital Management, Rock Capital Management
Amboa, Rock Capital Management Delta, Rock Capital Management Baltra, 1 Rock
Capital Management Monzap, której jedynym
akcjonariuszem jest Falcon
Investment Group Ltd. Marcinkowski zasiada w
radzie fundacji Semper
Polonia, której patronuje Aleksander
Kwaśniewski. Jest w tej chwili największym potentatem na warszawskim rynku
roszczeń. Pozwał stowarzyszenie Miasto Jest Nasze za opublikowanie w sieci mapy
warszawskiej reprywatyzacji, infografiki przypominającej pajęczynę: na górze
jest prezydent miasta Hanna Gronkiewicz-Waltz,
na samym dole siatki właśnie Marcinkowski.
W reprywatyzacyjnym biznesie jest
też od lat Marek Mossakowski, który prowadził antykwariat - jak ojciec,
właściciel sklepu ze starociami i sztuką w suterenie w centrum Warszawy. O ojcu
Mossakowskiego zrobiło się głośno, gdy okazało się, że kupił kolekcję sztuki od
Pawła Piskorskiego. Ta umowa sprzedaży miała dokumentować pochodzenie dużego
majątku polityka. Oryginał umowy zaginął, ale biegli na podstawie kopii
twierdzą, że podpis antykwariusza jest sfałszowany, a prokuratura podważa sam
fakt transakcji. W toczącym się obecnie w tej sprawie procesie jego syn
- zwany w Warszawie Kamienicznikiem - zeznawał jednak po myśli Piskorskiego, choć nie utrzymywał
wtedy kontaktów z ojcem.
Sam w swoim antykwariacie koncentrował
się na sprzedaży akcji przedwojennych spółek. To też okazał się dobry biznes,
pomagający w procederze reaktywowania przedwojennych spółek. Potem poszedł w
przejmowanie nieruchomości, bo to teraz najlepszy interes. Zaczął od tego, że
kupił roszczenia od restauratorów z warszawskiej Starówki, którym kibice Legii
w 2002 r. zdemolowali lokal. I dostał odszkodowanie od klubu piłkarskiego.
Założył stowarzyszenie Poszkodowani, by łatwiej znaleźć przedwojennych
właścicieli warszawskich i ich spadkobierców. Skupuje roszczenia i odzyskuje
kamienice razem z lokatorami.
Znany jest z tego, że dla
lokatorów nie ma żadnych względów. Nie jest właścicielem wszystkich
odzyskanych przez siebie kamienic (m.in. przy Hożej, Kłopotowskiego,
Floriańskiej, Francuskiej, Krakowskim
Przedmieściu), budynki często zapisane są na inne osoby, ale je nadzoruje.
Przejął też kamienicę przy ul. Brzeskiej - tę, w której mieszkała Jolanta
Brzeska, słynna działaczka ruchu lokatorskiego, której spalone zwłoki znaleziono
w Powsinie. Do dziś nie złapano mordercy.
Są jeszcze inni znani
odzyskiwacze. Na przykład mecenas Jan Stachura roszczenia zaczął skupować
jeszcze w PRL. Ma na koncie kilkadziesiąt nieruchomości dekretowych
odzyskanych dla siebie i dla swoich klientów. Wokół odzyskiwania narosły więc
cwaniackie biznesy. Jest w Warszawie około 100 grup lub osób, które
wyspecjalizowały się w „odzyskiwaniu" tego, co nigdy do nich nie należało.
Krociowe zyski z warszawskich
nieruchomości kuszą, bo to naprawdę duże pieniądze. Metr niezabudowanej
działki w centrum Warszawy to od 10 do 20 tys. zł. Kamienica w dobrym stanie,
pod dobrym adresem, po opróżnieniu z lokatorów może być warta od kilku do nawet
kilkudziesięciu milionów złotych. W Alejach Jerozolimskich, w samym centrum,
kamienica z 1912 r. jest do kupienia za 35 min zł.
Zdeterminowani
Paradoksalnie, reprezentanci
biznesu bywają potrzebni także prawowitym właścicielom. To najczęściej ludzie
starsi, niezbyt majętni, już na starcie drogi o odzyskanie swoich
nieruchomości napotykają zaporę, dla wielu nie do przejścia. Jest nią wymóg
dokonania wpisu sądowego przy wnoszeniu sprawy o zwrot nieruchomości w
wysokości 5 proc. wartości sporu, czyli wartości gruntu czy kamienicy. To są
setki tysięcy złotych. Gdy Stanisław Aronson, człowiek
legenda, powstaniec, spytał o należący do rodziny pasaż handlowy, który
mieścił się w pobliżu dawnej ulicy Gęsiej, usłyszał tylko: żaden problem,
proszę złożyć wniosek do sądu i opłacić wpis. 5 proc. to było wówczas 1 min zł;
dziś maksymalny pułap ograniczono do 100 tys. zł. Był oburzony. Jego zdaniem
państwo odwróciło się plecami do prawowitych właścicieli.
Docieranie do nich, przekonywanie,
że nie mają szans na samodzielne odzyskanie własności to jedno - ale sięga się
także i po prostsze metody. Dowodzą tego wysokie ceny, jakie płaci się na warszawskiej
giełdzie staroci na Kole za wiekowy papier i atrament. Za przedwojenną
pieczęć notariusza trzeba zapłacić nawet ponad pół miliona złotych. I amatorów
nie brakuje. Bo dzięki nim w sposób praktycznie niewykrywalny można podrobić
stary akt własności. Takie podejrzenie pojawiło się przy transakcji przejęcia
jednej z kamienic przy ul. Bagatela w Warszawie. Zgłosił się człowiek z pełnym
kompletem dokumentów na prawa do kamienicy. Urzędnikom ratusza wydało się to
zbyt piękne, aby było prawdziwe. Dokumenty poddano specjalnej analizie pod
kątem fałszerstwa. Biegli stwierdzili, że jakkolwiek można określić wiek
papieru, dokumentu, pieczęci, to nie można stwierdzić, kiedy sam dokument
został wytworzony. Sprawa odzyskiwania jest w toku.
Wyrugowani
Urzędnicy miejscy twierdzą, że
oddają wszystko zgodnie z prawem. - To sądy decydują, co powinno być
oddane, my nie mamy na to u/pływu - mówi dyrektor BGN Marcin Bajko. - A
w konsekwencji musimy przedkładać interes prywatny nad publiczny. To sądy
orzekają zwroty siedzib urzędów, szkół, placów zabaw, kamienic z lokatorami.
Także takich, do których roszczenia kupiono od właścicielki staruszki za 50
zł. Mało tego, potrafią potem zasądzić odszkodowanie za bezprawne użytkowanie
takiej nieruchomości przez miasto. Właściciel odzyskanej kamienicy wylicza
sobie, ile by zarobił na czynszu od lokatorów przez 10 lat. Tylko 10, bo to termin przedawnienia roszczeń
finansowych. Dlatego miasto nie może się starać w sądzie o zwrot kosztów
poniesionych na odbudowę kamienicy w latach 50. czy generalny remont w 70.
Jednym słowem, miejscy urzędnicy twierdzą, że mają związane ręce.
Żeby ratować, co się da, z tej
reprywatyzacyjnej pożogi, przejmują, gdzie mogą, majątki faktycznych
spadkobierców. Przeważnie niewielkie nieruchomości, domki jednorodzinne
zamieszkane przez spadkobierców przedwojennych właścicieli. Ci dekretem Bieruta
traci - prawo własności, ale ponieważ
dana nieruchomość nie była na razie miastu potrzebna, rodzina zostawała w domu.
A dzisiaj miasto w determinacji sięga właśnie po te nieruchomości. Po przejęciu
domów nie wyrzuca na bruk, tylko podpisuje umowy najmu. Ale dla ludzi, którzy
mieszkali od kilku pokoleń w - jak im się wydawało - własnym domu, marna to
pociecha.
Tak stracił dom rodzinny Ryszard
K. z Targówka Fabrycznego na warszawskiej Pradze. Niedawno podpisał, już jako
lokator, umowę najmu z urzędem gminy. Czynsz nie jest wysoki, ale Ryszard K. nie
może zrozumieć, dlaczego po raz drugi zabrano im dom. Pierwszy raz w 1945 r.,
ale wtedy zabierali wszystkim. Jego ojciec złożył wniosek o przyznanie
czasowej własności, tak jak przewidywał dekret Bieruta, i przez 50 lat nie
doczekał się odpowiedzi. To wystarczyło, żeby Biuro Gospodarki Nieruchomościami
przysłało mu pismo z propozycją zawarcia umowy dzierżawy lub wydania
nieruchomości w terminie miesiąca, pod rygorem skierowania sprawy na drogę
sądową.
Dopiero niedawno sąd uznał, że prawowitym
właścicielem dwóch niewielkich domków na 600-metrowej działce jest miasto. - Wiele
rodzin z naszego osiedla straciło prawo własności do domów - mówi Hanna
Nerć, nauczycielka i przewodnicząca Rady Osiedla, sąsiadka Ryszarda K., której
teściowa dostała identyczne pismo. - Nam się udało, choć sprawy były bardzo
podobne. Jej teściowa po tym, jak sąd oddalił pozew miasta o wydanie nieruchomości,
złożyła wniosek o zasiedzenie. Wygrała.
Podobnie dzieje się w całej
Warszawie, zwłaszcza w dzielnicach domów jednorodzinnych - na starym
Mokotowie, Saskiej Kępie, Żoliborzu. Dekret Bieruta przewidywał bowiem zwrot
wywłaszczonych nieruchomości (zabierano je w celu odbudowy i rozbudowy stolicy)
pod warunkiem złożenia wniosku o przyznanie własności czasowej (dzisiejsze użytkowanie
wieczyste). Urzędy miały uwzględniać wnioski, jeżeli nie kolidowały z planami
zabudowy.
W praktyce jednak albo wydawano decyzje
odmowne (ze względów politycznych i ideologicznych, by ukarać posiadaczy),
albo pozostawiano wnioski bez odpowiedzi.
Zasiedzeni
W najlepszej sytuacji są ci
przedwojenni właściciele lub ich spadkobiercy, którym odmówiono prawa do czasowego
użytkowania gruntu. Jeżeli tylko na ich działkach nie powstała np. droga
publiczna, mogą wnioskować o unieważnienie decyzji wydanej z rażącym
naruszeniem prawa. Bo prawo, czyli dekret Bieruta, zalecało wydawanie zezwoleń.
Wszyscy inni wciąż mają sytuację niepewną. - W najgorszym położeniu są ci,
którzy wniosku dekretowego o czasowe
użytkowanie nie złożyli lub nie są w stanie tego udokumentować- mówi mecenas Ireneusz Rotko z Kancelarii Rotko i
Wspólnicy. - Im pozostaje tylko walczyć w sądzie o zasiedzenie, o ile nie
podpisali umowy dzierżawy, co sprytni urzędnicy miejscy zawsze proponowali.
Podpisanie takiej umowy sprawia, te traci się uprawnienie do zasiedzenia
nieruchomości.
Ale nawet jeżeli nie dali się
złapać (urzędnicy kuszą niskim czynszem i tłumaczą, że dzierżawa to prawie to
samo co własność, nikt ich z domu wyrzucać nie będzie), tych najbiedniejszych
często nie stać na wyłożenie 10 tys. zł, żeby wytoczyć sprawę o zasiedzenie.
Do tego dochodzą koszty adwokackie. Zwyczajowa stawka w Warszawie to 10 proc.
wartości odzyskanej nieruchomości. Jeżeli ktoś odzyskuje coś, czego nie ma, po
to, żeby sprzedać, to jest to do zaakceptowania. Gorzej jeżeli mieszka tam „od
zawsze” i w dodatku sprzedać nie może, bo nie ma się gdzie podziać.
Tymczasem miasto na wszelki wypadek
stara się przerwać bieg zasiedzenia (w przypadku warszawskich przedwojennych
właścicieli jest to 30 lat, bo Sąd Najwyższy orzekł w swoim wyroku, że
zasiadują nieruchomości w złej wierze). I stąd tzw. rugi. Zaczęła je w 2005 r.
ekipa ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, choć PiS szło do
wyborów, obiecując zwrot zagrabionego przez komunistów mienia. Wysłano 2,6
tys. żądań wydania mienia. Potem władzę w mieście przejęła Platforma
Obywatelska, także obiecując reprywatyzację i uporządkowanie kwestii
własnościowych. Urzędnicy ratusza kontynuują rugi poprzedników. A projekt
warszawskiej ustawy reprywatyzacyjnej, firmowany przez prezydent Gronkiewicz-Waltz, nigdy do Sejmu nie trafił.
Zaprojektowani
Gotowy do procedowania projekt
wisi na stronie internetowej miasta w zakładce „dla mieszkańców”. Zauważyli go
posłowie Twojego Ruchu i zamierzają, po drobnych poprawkach, złożyć w Sejmie
jako swój. W połowie listopada. Po to, żeby - jak mówi Andrzej Rozenek -
„przystawić pistolet do głowy kolegom i koleżankom z PO i położyć ustawę na stole, tak by nie mogli
się wycofać i powiedzieć, że jej nie ma”.
To już drugi projekt ustawy
reprywatyzacyjnej, jaki powstał w ratuszu (pierwszy urzędnicy Hanny
Gronkiewicz-Waltz napisali w 2008 r.) - i nie jedyny gotowy. W tym samym mniej
więcej czasie powstał projekt poselski warszawskich parlamentarzystów PO. Podobno też jest skończony, ale
autorzy twierdzą, że nie są w stanie wskazać źródeł finansowania ustawy, które
zaakceptowałby minister finansów. Projekt przewidywał zwrot w naturze, a tam
gdzie to nie jest możliwe, 20 proc. odszkodowania, zaś dla tych, co wniosków dekretowych
nie złożyli, rekompensaty.
Nikt nie wie, ile w ciągu 25 lat
napisano projektów ustaw reprywatyzacyjnych. Część pozostała na etapie
zapowiedzi, część utknęła w partyjnych szufladach w trakcie konsultacji.
Najczęściej przeszkodą nie do pokonania okazywały się finanse, a raczej brak
zgody Ministerstwa Finansów na wypłacanie odszkodowań z budżetu państwa. Bo
chodzi o ogromną kwotę: kilka lat temu miejscy
urzędnicy szacowali ją na ok. 15 mld zł. A wielu polityków z innych regionów
nie zgadza się, by wszyscy płacili solidarnie na
stolicę. Do tego niektórzy uważają, że wypłacanie odszkodowań do jakiejś kwoty
(np. 20 proc.) byłoby sprzeczne z konstytucją. Zrobiono tak przy okazji ustawy
o mieniu zabużańskim, ale tam chodziło o rekompensaty z tytułu pozostawienia
nieruchomości poza obecnymi granicami Rzeczpospolitej Polskiej, nie o
odszkodowanie za własność przejętą przez państwo polskie.
Biuro Analiz Senatu wydało specjalne
opracowanie dotyczące kilkunastu projektów, które do parlamentu trafiły. Jeden,
rządowy projekt AWS dotyczący reprywatyzacji w stolicy, doczekał się nawet
uchwalenia w 2001 r., ale zawetował go prezydent Kwaśniewski. Dlatego, że nie
dotyczył przedwojennych właścicieli nieposiadających polskiego obywatelstwa
oraz ze względu na wysokie koszty. Prezydent odesłał wtedy obywateli do sądów,
wskazując, że to najwłaściwsza droga dochodzenia swoich roszczeń. - Sądy
orzekają bardzo różnie, decyzje urzędnicze są arbitralne, mamy takie sprawy, w
których ani jedna decyzja miasta nie
jest zgodna z prawem. - mówi Aleksander
Grabiński, prezes stowarzyszenia Dekretowiec.
- Bez ustawy nie ma szans na
normalny proces reprywatyzacji w Warszawie. Choć sądy w ostatnich latach wyraźnie stały się łaskawsze dla byłych
właścicieli i ich spadkobierców. - Zmieniła się sędziowska ekipa - mówi
jeden z warszawskich adwokatów zajmujących się odzyskiwaniem nieruchomości. - Peerelowskie
togi, dla których dekret był takim samym prawem jak regulacje kodeksów czy
konstytucja, odeszły na emerytury.
Równi i równiejsi
Na taką łaskawość urzędniczą liczą
też odzyskiwacze, jak opisywany już Maciej Marcinkowski. Należy do niego
działka obok Pałacu Kultury od strony ul. Emilii Plater, na której ma prawo
wybudować 200-metrowy biurowiec. Do rozpoczęcia inwestycji są mu potrzebne
sąsiednie działki należące do miasta. W zeszłym roku prezydent miasta podjęła
decyzję o ich sprzedaży biznesmenowi bez przetargu za 15 min zł. Jednak
transakcji nie sfinalizowano. Za to w tym roku miasto zaproponowało
Marcinkowskiemu zamianę: działki na pl. Defilad za boisko liceum im.
Zamoyskiego przy ul. Foksal, do którego biznesmen też kupił roszczenia i
domagał się zwrotu.
Wymiana za boisko obejmuje jeszcze
jedną działkę dla Marcinkowskiego - nieznanej
lokalizacji, powierzchni i cenie. Taką uchwałę
przegłosowali w lipcu warszawscy radni. Dyrektor Bajko tłumaczy, że dwie
działki na pl. Defilad o łącznej powierzchni 700 m kw., które miasto dało
Marcinkowskiemu, są mniej warte niż boisko przy Foksal, którego miasto dać nie
chciało. Dlatego trzeba dołożyć coś jeszcze. I że tych działek na pl. Defilad
nikt inny poza Marcinkowskim by od miasta nie kupił, bo plan zagospodarowania,
uchwalony kilka lat temu, przewiduje biurowiec w tym właśnie miejscu, na
działce Marcinkowskiego i dwóch miejskich.
Ale nie każdej warszawskiej szkoły
ratusz broni tak zaciekle. Gimnazjum językowe z ul. Twardej musi się wyprowadzić
do innej siedziby, bo najpierw kupił roszczenia, a potem odzyskał nieruchomość
od miasta Marcinkowski.
- Szkoła przy Twardej była, tak
podzielona między tych, co mają roszczenia, że nie mogła dalej istnieć w tym
miejscu - twierdzi dyr. Bajko.
Bez ustawowego uregulowania reprywatyzacji
zawsze będą wątpliwości co do każdego orzeczenia urzędników. Zwłaszcza że
odzyskiwanie przedwojennego mienia stało się po prostu dobrym biznesem, a nie
zadośćuczynieniem i przywracaniem
sprawiedliwości.
Agnieszka Sowa,
współpraca Violetta Krasnowska
A dla naiwnych są teraz obligacje zabezpieczone na "odzyskanych" czyli ukradzionych kamienicach. Bo jak nie można już sprzedać takiej kamienicy (w końcu media trąbią o oszustach) to można ją zostawić!
OdpowiedzUsuń