Moim zdaniem Lech Kaczyński, którego zresztą osobiście znałem przez blisko 40 lat (co nie znaczy, że go lubiłem), był bardzo złym prezydentem Polski, wcześniej bardzo złym prezydentem Warszawy i fatalnym ministrem sprawiedliwości. Nie tylko nie prowadził „skutecznej polityki zagranicznej”, nie tylko Polska za jego dziełem nie „wstała z kolan”, ale wręcz przeciwnie. Polityka Lecha Kaczyńskiego była nieudolna, często błędna i niekompetentna, a prestiż Polski na arenie międzynarodowej na niej bardzo stracił. Mówiąc wprost, raczej uczynił z siebie i naszego kraju międzynarodowe pośmiewisko, niż przedmiot podziwu.
Do jego fatalnych decyzji należą: zerwanie trójkąta Weimarskiego z powodu głupawego artykułu w podrzędnej gazetce; sprzeciwienie się zasadzie podwójnej większości w głosowaniach europejskich (bardzo korzystnej dla Polski) a uzyskanie zamiast tego „protokołu z Joaniny”, który nic nam nie daje; nie podpisanie pełnego tekstu Karty Praw Podstawowych w obawie przed treściami, których w niej nie ma. Przy tym wszystkim drobiazgami już są ośmieszające Polskę awantury o samolot, które wbrew dzisiejszym PiS-owskim kłamstwom urządzał Lech Kaczyński, a nie Donald Tusk, „Irasiad”, „spieprzaj dziadu”, słuchawki do góry nogami, napis „Polska” i flaga do góry nogami i nieznajomość żadnego obcego języka, co w przypadku prezydenta jest międzynarodowym curiosum.
Dzisiejszy mit Lecha Kaczyńskiego, jako wielkiego polityka, oparty jest też na dwóch incydentach gruzińskich.
Incydent pierwszy: zatrzymał ruską armię (?)
Wedle tego mitu, Lech Kaczyński lecąc do Gruzji ocalił ten kraj przed rosyjskim podbojem. Jest to kompletna brednia. Lech Kaczyński poleciał do Gruzji w momencie, gdy prezydent Francji Sarkozy już prowadził negocjacje z Putinem w Moskwie, których skutkiem było zawieszenie broni. To Sarkozy, a nie Kaczyński wynegocjował ocalenie Gruzji. A było to możliwe dzięki ogromnemu naciskowi politycznemu i wręcz demonstracji siły ze strony USA oraz NATO. Przypomnijmy, że amerykańskie okręty wojenne weszły nawet na Morze Czarne w pobliże wybrzeży Gruzji. Cały udział Kaczyńskiego w tym wydarzeniu sprowadzał się do jednego wystąpienia na wiecu w Tbilisi, gdzie wzywał do walki, czym utrudnił rokowania Sarkozemu i dał Putinowi argument w rokowaniach (w Moskwie prezydent Francji wzywa do pokoju, a w Tbilisi prezydent Polski wzywa do wojny).Osobną sprawą jest związany z tym wydarzeniem incydent w samolocie, gdy Lech Kaczyński chciał zmusić pilotów do lądowania na zamkniętym (z powodu wojny) lotnisku w Tbilisi. Później, już w Polsce, domagał się ich zdegradowania i aresztowania, a Przemysław Gosiewski pisał nawet do prokuratury pismo z takimi żądaniami.
Incydent drugi: Zamach z magnetofonu (?)
W połowie marca 2010 roku telewizja prywatna, ale związana rodzinnie z prezydentem Gruzji Saakaszwilim, pokazała fikcyjny reportaż z ataku wojsk rosyjskich na Gruzję, nie informując, że to fikcja. Ten fakt coraz bardziej uprawdopodabnia tezę, iż również incydent z 23 listopada 2008 roku z udziałem Lecha Kaczyńskiego był inscenizacją, posterunek rzekomo rosyjski był fikcyjny, a strzały padły z magnetofonu lub innego nośnika dźwięku.Od tamtego czasu, powoli ale systematycznie, zbierałem wszelkie informacje na temat owego incydentu, starałem się dotrzeć do ludzi, którzy byli na miejscu, analizowałem dostępne materiały fotograficzne i filmowe. Doszedłem do następujących wniosków: Jest bardzo prawdopodobne iż mieliśmy do czynienia ze starannie przygotowaną inscenizacją, a nie rzeczywistym incydentem. Nieprawdziwe było wszystko: rzekomy posterunek, rzekome strzały i rzekome zaskoczenie. Jest niestety również prawdopodobne, choć nie mam co do tego pewności, że o mistyfikacji wiedział nie tylko prezydent Gruzji, ale także Lech Kaczyński i niektóre osoby z jego otoczenia.
Wskazują na to wszystko następujące fakty:
W planie wizyty z góry przewidziano odwiedziny w obozie uchodźców w strefie przyfrontowej przerwanej dopiero co wojny. Zaplanowano ten wyjazd prosto z lotniska. Jest to postępowanie co najmniej dziwne i sprzeczne z wszelkimi zasadami bezpieczeństwa w czasie wizyty głowy państwa. Tym dziwniejsze jest wiezienie w nocy w pobliże frontu dwóch prezydentów jednym samochodem. Nigdy, nawet w czasach zupełnego spokoju, tak się nie robi.
Jak pisał w Gazecie Wyborczej Wojciech Jagielski: „Kolumna samochodów odjeżdża z lotniska, ma jechać do Metechi w położonym przy granicy osetyjskiej powiecie Kaspi. Tam nie ma rosyjskich wojsk, ale nagle prezydenci – pytanie, kto wpadł na ten pomysł? – zmieniają drogę i zajeżdżają do pobliskiego powiatu Achałgori” (gdzie wojska rosyjskie były – przypis mój).
Lech Kaczyński powiedział później, że pomysł wyjazdu na linię frontu powstał właśnie w czasie jazdy tym samochodem. Znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że prezydent Saakaszwili celowo wziął go do swego samochodu, by mu o tym powiedzieć. Pytanie tylko, czy powiedział także o tym, że będzie to inscenizacja incydentu. Świadkami rozmowy byli kierowca i tłumaczka (Lech Kaczyński nie znał żadnego języka obcego), ale ci związani są tajemnicą i niczego nie ujawnią.
Konwój, łamiąc program wizyty, pojechał od razu w stronę owego posterunku, a to znaczy, że kierowcy i ochrona już wcześniej wiedzieli, gdzie jadą. O tym wcześniejszym planie świadczy też fakt, że ochrona gruzińska była już na miejscu i czekała. W pierwszych relacjach dziennikarze z ekipy TVN-24 mówili, iż ta ochrona zachowywała się tak, jakby z góry wiedziała, że dojdzie do jakiegoś incydentu. Później redakcja tej stacji usunęła z ich relacji (w powtórzeniach) ten fragment. To jeszcze można wytłumaczyć obawą przed zadzieraniem z obozem prezydenckim i PiS-em. Dziwnie było dopiero wtedy, gdy chciałem, by ten wątek rozwinęli. Redakcja odmówiła mi kontaktu z nimi i nawet odmówiła ujawnienia nazwisk pozostałych członków ekipy. Jest to pierwszy w mojej ponad 30-letniej karierze dziennikarskiej przypadek, by jakaś redakcja odmówiła mi kontaktu ze swoim dziennikarzem. Zachowanie niespotykane w środowisku dziennikarskim. Muszę więc zadać pytanie: ujawnienia jakiej informacji tak bardzo obawiała się redakcja TVN-24? Co takiego, czego inni nie wiedzą, zauważyli jej pracownicy?
Kolejnym nietypowym wydarzeniem było wysłanie na czoło konwoju samochodu z dziennikarzami. Po co? Jedyne logiczne wytłumaczenie: po to, by zarejestrowali jakieś wydarzenie, które ma nastąpić. A więc czegoś się spodziewano.
Kolejnym świadczącym o tym faktem jest wysłanie do tyłu polskiej ochrony (BOR-u). I znów pytanie: po co? Jedyne logiczne wytłumaczenie: by nie zachowali się tak, jak powinni. To znaczy, by nie przewrócili Lecha Kaczyńskiego na ziemię osłaniając go przed obstrzałem, albo, co gorsza, by nie otworzyli ognia do napastników. Naprawdę trudno inaczej wytłumaczyć pozbawienie prezydenta ochrony w nocy, na wąskiej drodze, w strefie przyfrontowej. Ale ten fakt świadczy jeszcze o czymś: strona gruzińska doskonale wiedziała, iż Lechowi Kaczyńskiemu nic realnie nie grozi. Wysoce wątpliwe, by pozbawiano go ochrony BOR jadąc do prawdziwego posterunku rosyjskiego lub osetyńskiego, gdzie mogły paść prawdziwe strzały.
Gdy samochód z dziennikarzami, jako pierwszy przyjechał na miejsce, obecna już tam ochrona gruzińska nie pozwoliła im wysiąść, nie bardzo wiadomo czemu, bo jeszcze nic się nie działo. To ta ochrona krzyczała po rosyjsku do dziennikarzy, a nie rzekomi żołnierze rosyjscy, jak mówili później Lech Kaczyński i Michał Kamiński, co można uznać za ich pomyłkę.
W chwilę później nadjeżdża samochód z oboma prezydentami i w tym momencie, gdy wysiedli oni z samochodu słychać strzały, dwie krótkie serie. I to jest najbardziej zastanawiające: słychać, ale nie widać. Nikt nie widział osoby strzelającej, błysków ognia z lufy, nikt nie słyszał gwizdu pocisków. Zacznijmy od końca. Brak gwizdu pocisków może świadczyć o różnych rzeczach. Albo strzelano z bardzo bliska i wówczas huk wystrzału zagłusza gwizd, albo strzelano z większej odległości (ponad 50 m) w innym kierunku, lub w górę, albo wręcz strzelano ze ślepej amunicji i pocisków nie było. Ale najdziwniejszy jest brak ognia z lufy. Z małej odległości i po ciemku, jest to po prostu niemożliwe. Nawet, gdyby strzelający został zasłonięty przez inne osoby, długi na półtora metra, jasno świecący ogień wylotowy musiałby być widoczny. To właśnie najmocniej świadczy o tym, że strzały nie były prawdziwe, że padły z głośnika. Żaden tłumik ognia na lufie nie likwiduje tego ognia całkowicie, tak by nie był widoczny z małej odległości. Owszem istnieje specjalna amunicja, która nie daje błysku ognia, ale wątpliwe, by posiadał ją jakiś przypadkowy posterunek osetyński, lub rosyjskiej piechoty. Później, dopatrywano się na jednym ze zdjęć człowieka z rzekomo podniesioną nad głowę bronią. Jednak, po dokładnym obejrzeniu tego zdjęcia, twierdzę że człowiek ten trzyma w ręku aparat fotograficzny z długim obiektywem, a nie broń.
Jakby w odpowiedzi na te strzały, jeden z żołnierzy gruzińskich strzela w górę. Tym razem wszyscy wyraźnie widzą, kto strzela, z czego, widać ogień wylotowy. Ale i ten fakt jest zastanawiający. Po co ten Gruzin strzela? Przecież, jeśli odpowiada się ogniem na strzały ostrzegawcze, to prowokuje się do strzelania na serio. Brak profesjonalizmu, głupota? A może fragment przedstawienia?
Bardzo dziwnie wygląda ten rzekomy rosyjski posterunek, praktycznie na linii zatrzymanego frontu. Żadnych umocnień, okopów, worków z piaskiem, drutu kolczastego. Po prostu, ot tak, grupa facetów stoi na drodze. Gdy jechaliśmy przez Nepal w czasie wojny domowej z maoistami, posterunki wojskowe to były małe fortece. Bunkry obłożone workami z piaskiem, karabiny maszynowe gotowe do strzału, walce Browna z drutu kolczastego, betonowe zapory na drodze. Tak wyglądają posterunki wojskowe podczas wojny. Możemy zresztą zobaczyć w telewizji posterunki wojska na drogach Donbasu, gdzie trwa prawdziwa wojna.
Pierwsze komunikaty prasowe mówiły o „ostrzelaniu prezydenckiego konwoju” przez żołnierzy rosyjskich w Gruzji. Lech Kaczyński i Michał Kamiński w pierwszych wypowiedziach mówili, że strzelano w ich stronę „z kałasznikowa” z odległości 30 m, oraz że na pewno strzelali Rosjanie. Później Kaczyński zamilkł, a Kamiński zaczął kręcić. Obaj panowie ponoć rozpoznali „kałasznikowa” po dźwięku strzałów. Na pytania dziennikarzy, skąd Lech Kaczyński zna odgłos strzałów z kałasznikowa, Kamiński odparł, że prezydent strzelał z tej broni na Studium Wojskowym UW. Ale na studium wojskowym strzelano wówczas tylko z KbKS-u, a nie z broni wojskowej. W dodatku w tamtym czasie wojsko używało wersji KbkAK-47, która dość mocno różni się od obecnych modeli „kałasza”. Zmieniono kaliber, z 7,62 na 5,6 mm, dodano łyżkę przed lufą lub, w innej wersji, tłumik ognia. Odgłos wystrzałów z dzisiejszej broni jest inny. Poza tym, całą tę opowieść o rozpoznawaniu broni po odgłosie uważam za bajkę. Akurat ja miałem w życiu sporo okazji do strzelania i słuchania strzałów, a bym się nie podjął rozpoznania rodzaju broni po dwóch krótkich seriach usłyszanych znienacka. Ciekawe też, skąd panowie wiedzą, że strzelano z odległości 30 m, skoro nikt strzelającego nie widział? Myślę, że po prostu z góry wiedzieli, co mają powiedzieć o tym wydarzeniu. A przynajmniej jeden z nich wiedział. Człowiek zaskoczony strzałami w ciemności w pierwszym odruchu nie wie, kto strzelał, z czego i skąd. I co ciekawe; wszyscy oceniają odległość na 30 metrów, jakby się umówili, nikt nie mówi 20, 25, 35, 40… skąd ta zadziwiająca precyzja oceny jednakowa u wszystkich?
Tak się rzeczywiście zachowują
ludzie zaskoczeni strzałami w ciemności. Pekin, 4 czerwca 1989 roku,
Tiananmen. Z archiwum autora.
Człowiek w takiej sytuacji też inaczej się zachowuje. Ma odruch
skulenia się, chowania się za coś. Żołnierzy specjalnie się szkoli,
by padali na ziemię, a nie uciekali schować się za coś, bo
taki jest naturalny odruch. Człowiek zaskoczony strzałami w ciemności jest
też mocno przestraszony. Tymczasem panowie Kaczyński i Saakaszwili stoją
wyprostowani przy samochodzie, uśmiechnięci od ucha do ucha, jak
sztubacy, którym udał się psikus. Są wyraźnie bardzo z siebie
zadowoleni. I właśnie to zachowanie najmocniej sugeruje,
że o całym incydencie wiedzieli wcześniej, niż się wydarzył. Mało
tego, wiedzieli, że żadnego realnego niebezpieczeństwa nie ma. Odbyłem
pełną służbę wojskową, widziałem wojnę w Afganistnie, Nepalu, brutalne
tłumienie rozruchów przez wojsko w paru krajach, w Polsce wydarzenia
grudnia 70. i stan wojenny, ale czegoś takiego, by ludzie
myślący, że do nich ktoś strzela w ciemnościach, stali wyprostowani i śmiali
się od ucha do ucha, to jeszcze nie widziałem.A jak to relacjonowali obecni na miejscu? „- Ledwo dwóch prezydentów wyszło z samochodu, poszło kilka serii, chyba w powietrze – mówił sam Kaczyński. – Najpierw przyglądałem się temu, by zobaczyć, co się dzieje, potem podszedłem do prezydenta Saakaszwilego, poszliśmy wolnym krokiem i zmieniliśmy samochody. Nie sądziłem, by było zagrożenie.”
„- Strzały padły ze strony posterunku rosyjskiego, na pewno nie od Gruzinów. Samochody były bardzo dobrze oznaczone. Z przodu jechali gruzińscy żołnierze, może to do nich skierowane były strzały, może były to strzały ostrzegawcze, w powietrze – opowiadał prezydencki minister Michał Kamiński. – Żołnierze rosyjscy znajdowali się w odległości 30 m od pana prezydenta – podkreślał Kamiński” (oba cytaty podaję za Gazetą Wyborczą).
Inaczej relacjonują to urzędnicy MSZ: „- Było ciemno i panowało zamieszanie, ale z pewnością ani strzały nie padły tak blisko prezydenta, ani żołnierze nie znajdowali się aż tak blisko” – mówił pracownik polskiej ambasady w Tbilisi Maciej Dachowski, który tam był. Także Andrzej Kramer utrzymywał, że strzały padły „z oddali”. Skąd wrażenie, że „z oddali”? A no stąd, że właśnie nie widziano nic, tylko słyszano dźwięk nieco stłumiony. I tu dodajmy: dźwięk tak głośny jak prawdziwego wystrzału z bliska można odtworzyć tylko z głośnika o wielkiej mocy, ze zwykłego głośnika nie będzie tak mocny.
W tym samym czasie, gdy ochrona prezydentów stoi i nic nie robi, żołnierze znajdujący się przy dziennikarzach, krzyczą do nich po rosyjsku, by kładli się na podłodze samochodu i nie wychodzili. Mam wrażenie, że dziennikarze mieli zobaczyć incydent, ale nie mieli widzieć zbyt wiele, bo może by się kapnęli, że coś tu nie gra. No bo dwaj prezydenci stoją uśmiechnięci od ucha do ucha, doskonale oświetleni, stanowiąc idealny cel dla nawet kiepskiego strzelca, a dziennikarze mają leżeć na ziemi?
Strona Rosyjska zaprzeczyła temu, że rzekomo strzelała w pobliżu konwoju prezydentów. Początkowo do incydentu przyznał się lokalny watażka osetyński, ale tacy watażkowie często przyznają się do faktów, które znają z telewizji. Później jednak i Osetyńcy odżegnali się od tego incydentu. Niestety jedni i drudzy nie są wzorcem wiarygodności, więc ich stanowisko podaję tylko dla porządku.
Dziwnych faktów jest więcej. Mercedes obu prezydentów ma zasłoniętą tablicę rejestracyjną. Nie ma żadnych oznak, że to samochód prezydenta, nie ma flagi państwa. Wyobraźmy sobie, że do frontowego posterunku zbliża się w nocy czarny mercedes z zasłoniętą rejestracją. Gdybym był rosyjskim żołnierzem, to bym strzelał od razu. Zupełnie mętne jest tłumaczenie Michała Kaminskiego, skąd on i prezydent wiedzieli, że to są Rosjanie. „Bo krzyczeli po rosyjsku”. Tylko w tym rejonie wszyscy mówią po rosyjsku, a znajomość tego języka przez obu panów jest wysoce niedoskonała. Na pewno za mała, by odróżnić Osetyńca lub Gruzina mówiącego po rosyjsku od Rosjanina. Więc skąd ta pewność?
Jednak najbardziej do wersji o mistyfikacji przekonuje mnie to, co Saakaszwili zrobił później w połowie marca 2010 roku. Puszczono w telewizji fikcyjny reportaż, sugerując, że dzieje się to naprawdę. Pokazano rosyjskie czołgi i samoloty atakujące Gruzję, podano wiadomość o śmierci Saakaszwilego oraz Lecha Kaczyńskiego rzekomo spieszącego mu na pomoc, wywołano prawdziwą panikę, parę osób zmarło na serce. Dopiero później powiedziano, że to inscenizacja, „bo tak może być”. Jeśli Saakaszwili odstawił taką mistyfikację, to wysoce prawdopodobne, że zrobił to i wcześniej. Pokazał, że dysponuje ekipą mogącą odegrać taki teatr.
Najwięcej podejrzeń budzi pytanie o cel tej wizyty na froncie. Wytłumaczenie celu mistyfikacji jest w miarę logiczne: pokazanie światu, że źli Rosjanie próbowali dokonać zamachu na dwóch prezydentów. Efekt propagandowy pewny, gdyby sprawy nie spartolono. Ale jaki byłby cel prawdziwego wyjazdu w nocy znienacka wprost na frontowy posterunek wroga? Toż to czyste samobójstwo. Pomysł zupełnie nieprawdopodobny.
Podejrzenia że incydent był ukartowany pojawiały się zresztą natychmiast. Po powrocie do Tbilisi obaj prezydenci musieli temu zaprzeczać. – Oświadczam uroczyście, że takie sugestie to kłamstwo – mówił Kaczyński. Saakaszwili: nie spodziewałem się po Rosjanach, iż otworzą ogień. – W ten rejon jeżdżą obserwatorzy OBWE. Rosjanie zwykle tego nie robią – twierdził.
W reakcji na tę wypowiedź dziennikarze zaczęli chichotać. Rosjanie dopiero co zajęli pół kraju, zabili masę ludzi, a prezydent Gruzji mówi: nie spodziewałem się po Rosjanach, iż otworzą ogień. A czego się spodziewał? Pocałunków?
Pewności co do przebiegu tamtego incydentu zapewne nie uzyskamy nigdy, ale po późniejszym wybryku Saakaszwilego wiarygodność twierdzeń obu prezydentów o tym, co się wydarzyło, leży w gruzach. Dziś wersja o kompletnej mistyfikacji jest znacznie bardziej prawdopodobna, niż prawdziwy incydent. Oczywiście, najazd Rosji na Gruzję rzeczywiście był, wojska rosyjskie w Gruzji były, ale może nie koniecznie w tym miejscu.
Krzysztof
Łoziński
Zdjęcia z incydentu dostałem z Gruzji
Zdjęcia z incydentu dostałem z Gruzji
Życie obu panów K to mistyfikacje.!
OdpowiedzUsuń