Jest zasługą PSL, że
na wieś płyną ogromne pieniądze. Winą, że jej mieszkańcy już się od nich
uzależnili. PiS obiecuje, że da jeszcze więcej, uzależniając jeszcze mocniej.
Obie partie, zamiast polityki rolnej, uprawiają polityczne przekupstwo.
Za pieniądze
przeznaczone na rozwój rolnictwa kupują głosy wiejskich wyborców.
Chcą utrzymać na wsi
skansen.
Joanna Solska
Polityczna
licytacja powoduje, że obecnie wieś jest największym beneficjentem europejskiej
integracji. Kiedy jednak funduszy unijnych zabraknie, okaże się jej największą
ofiarą. Liderów PSL ani PiS - największych „wiejskich” partii - najwyraźniej to
nie obchodzi, liczy się tylko władza. Ludowcom głosy wsi gwarantowały udział w
kolejnych koalicjach rządzących, PiS mogą nareszcie dać władzę. Więc jadą po
bandzie. Cokolwiek ludowcy „załatwią”, PiS obieca więcej.
Kiedy rząd ogłosił, że przeznacza pół miliarda złotych na rekompensaty
dla rolników, którym plony zniszczyła susza, PiS kontrowało, że to za późno i
za mało. Chociaż kiedy PiS było przy władzy, rolnicy dostali odszkodowania
dopiero w listopadzie. Beata Szydło już zapowiedziała, że nowy rząd, którym
ona pokieruje, dopłaci rolnikom do ubezpieczeń upraw. Obecny też dopłaca i to
aż połowę ceny polisy, a mimo to rolnicy się nie ubezpieczają.
Państwo więc zapłaci za utracone z powodu suszy dochody. Dla rolników,
którzy niczego nie sprzedają na rynek, odszkodowanie oznacza jedynie dopływ
gotówki. Nikt nie pyta, dlaczego komisje nie określają wielkości strat. W każdym
innym unijnym kraju jest to proste. Sprawdza się, jaki dochód przeciętnie z
danej uprawy osiągał rolnik w ostatnich latach i porównuje z tegorocznym.
Prosty rachunek, wszystko jest w papierach. U nas rekompensaty będą od hektara,
po równo, obojętnie, czy straty były rzeczywiste, teoretyczne czy żadne.
Nasi rolnicy zysków ani kosztów nie liczą, bo
- jako jedyni w UE - nie płacą
podatków dochodowych. Wszelakiego rodzaju klęski dla wielu stają się okazją do
zarobienia dodatkowych pieniędzy. Jak po aferze z hiszpańskimi
ogórkami, podejrzanymi o śmiercionośną bakterię Escherichia coli. Na unijnych
rekompensatach zarobili też nasi. Prof. Katarzyna Duczkowska-Małysz z
SGH, była wiceminister rolnictwa, uważała wtedy, że były nieproporcjonalne do
rzeczywistych strat. Z ubezpieczycielami nie poszłoby tak prosto, trzeba byłoby
jednak straty udokumentować.
PSL czuje gorący oddech politycznej konkurencji od lat. PiS dobiera się
ludowcom do skóry od czasu, gdy - kreując nieprawdziwą aferę gruntową -
zmarginalizowało Samoobronę. Przejęło jej metody, w nadziei, że przejmie
również wyborców. Podjudza, że unijne reguły powinniśmy akceptować tylko wtedy,
gdy nam służą. W przeciwnym razie należy je bezkarnie łamać. Jak w sprawie kwot
mlecznych, których polski rząd bronił jak niepodległości. Ograniczając podaż
mleka, gwarantowały unijnym hodowcom krów wysoką opłacalność. Ponieważ jednak
na świecie popyt na mleko gwałtownie wzrósł, Bruksela zdecydowała się kwoty
znieść, żeby na zwiększonym eksporcie mogli zarabiać także rolnicy europejscy.
Od kilku lat było wiadomo, że kwoty znikają od kwietnia 2015 r.
Zanim jednak to się stało, światowe ceny mleka gwałtownie wzrosły. Nasi
hodowcy uznali, że takiej okazji do zarobku
zmarnować nie można. Złamanie reguł opłaci im się nawet wtedy, gdy potem za
przekroczenie limitów trzeba będzie płacić kary. Sprzedali za granicę tyle
mleka, na ile tylko znaleźli klientów, kwotami się nie przejmując. Sprzątnęli
sprzed nosa zarobek innym, którzy limitów przestrzegali. Minister Marek Sawicki
nie najlepiej się po tym wszystkim czuł w Brukseli. Polskiego postulatu, aby
za przekroczenie kwot nie karać, nie poparł ani jeden kraj. Teraz PiS domaga
się, żeby kary zapłacił budżet. I podburza rolników. Senatorem tej partii jest
szef rolniczej Solidarności Jerzy Chróścikowski, o ministerialną tekę w
przyszłym rządzie walczy szef izb rolniczych Krzysztof Ardanowski. To oni, jako
reprezentanci rolników, podnoszą na blokadach lament, że znów Bruksela ich
krzywdzi, a PSL nie broni.
Tajemniczy
rolnik
Na wsi (na terenach
wiejskich) mieszka ponad 40 proc. obywateli naszego kraju, 15,5 min osób. Od
2005 r. są coraz bardziej z tego zadowoleni, tylko 7 proc. skłonnych byłoby się
wyprowadzić. Wśród zadowolonych sporą grupę stanowią osoby, które przeniosły
się z miasta. Dzięki internetowi mogą
zarabiać w domu. Z tradycyjną wiejską gospodarką i kulturą nic ich nie łączy.
Zresztą tradycyjnej kultury chłopskiej już nie ma, chyba tylko na dożynkach i w
kabaretach.
Dzisiejsza polska wieś już nie przypomina tej sprzed transformacji.
Tamta żyła z uprawy roli, przy sporej grupie chłoporobotników dorabiających w
pobliskich fabrykach. Narzekała na przymusowe dostawy, w ramach których plony
trzeba było sprzedać państwu po wyznaczonych przez nie niskich cenach. I dorabiała
sprzedażą na lewo, zwłaszcza mięsa. Zawsze go brakowało. Różniła się od wsi w
pozostałych krajach socjalistycznych, ponieważ tam rolnictwo skolektywizowano,
ziemia należała do państwa. Nasi chłopi byli właścicielami swojej ziemi, po
wojnie nadanej im w ramach reformy rolnej. Ta własność środków produkcji
czyniła ich niemalże symbolem gospodarki kapitalistycznej.
Parli do niej, żądając - pod koniec PRL - urynkowienia cen żywności.
Ale krótko, dopóki się nie przekonali, że drożeć mogą także maszyny i nawozy. I
że żywności można nie móc sprzedać. Andrzej Lepper pierwszy zażądał od
państwa, żeby kupowało wszystko, co się rolnikom urodzi, zapewniając godziwy
zysk. Wszystkim. To pragnienie ciągle jest na wsi obecne, a PiS je podsyca. To
przecież Jarosław Kaczyński w jednej z poprzednich kampanii obiecywał opłacalne
ceny skupu. Dla każdego.
Miasto o wsi wie tyle, ile chcą o niej powiedzieć partie chłopskie,
także PiS. Nie mówią, że rozwarstwienie dochodów jest tam ogromne, niemal takie
jak w Ameryce Południowej. Są bieguny biedy, większej niż w mieście, ale też
ogromnego bogactwa. Nie mówią, bo to ich wina. PSL od lat przekonuje, że
rolnicy nie są w stanie nawet policzyć swoich dochodów. W ciemno musimy im wierzyć, że gospodarstwa są za małe, żeby objąć rolników
systemem podatków dochodowych. Poza tym rolnicy intelektualnie nie poradzą
sobie z liczeniem. Słyszymy, że rolnikom jest ogólnie źle. Którym? Bo podatków
dochodowych nie płacą wszyscy. Nie są wobec farmerów unijnych konkurencyjni,
ponieważ - to znów słowa Jarosława Kaczyńskiego - nie dostają takich dotacji
jak tamci (choć ta różnica wynika z różnego poziomu kosztów). PiS wywalczy
(wytupie?), że dostaną tyle samo co Niemcy.
Mówiąc więc dzisiaj „wieś”, nie bardzo wiemy, o czym mówimy. Politycy, a
już na pewno ci z Platformy, nie wiedzą, co się tam naprawdę dzieje, bo w
ramach koalicyjnego podziału pracy to działka PSL. Zacznijmy więc od tego, co
wiadomo. Wiadomo, że pieniądze w ramach
Wspólnej Polityki Rolnej trafiają do ponad 1,3 min gospodarstw. Tylu nie ma
żaden kraj unijny. Polskie gospodarstwa są w większości za małe, aby mogły być
opłacalne. Średnia powierzchnia niewiele
przekracza 10 ha,
ale ponad połowa wszystkich ma mniej niż 5 ha.
Rolnictwem zajmuje się aż 12 proc.
pracujących Polaków i jest to około pięciu razy więcej niż w krajach takich
jak Niemcy czy Francja. Wydajność naszych też daleko odbiega od unijnej. Całe
polskie rolnictwo udział w PKB ma nad wyraz skromny, niewiele ponad 3 proc.
Siła ekonomiczna rolników jest więc żadna, ale polityczna - ogromna.
Kiedy chcemy się przyjrzeć ludziom, których nazywamy rolnikami, też
mamy kłopot. Bo przez 25 lat nie dopracowaliśmy się nawet definicji rolnika. To
nie przeoczenie, to celowa „polityka rolna”. Trzeba by bowiem odpowiedzieć na
pytanie: czy można rolnikiem nazywać kogoś, kto niczego na rynek nie
sprzedaje? Kto nawet swojej ziemi nie uprawia, a często nawet nie ma go w
kraju? Odpowiedź zmuszałaby do zadania następnego: czy do osób, które
działalnością rolną się nie zajmują, powinny trafiać dopłaty dla rolnictwa?
Nie zadając publicznie tych pytań,
politycy odpowiedzieli na nie „tak”. Chodzi bowiem nie o to, żeby wspierać
rolnictwo, ale kupować na wsi głosy. Za unijne i nasze pieniądze. Samo
rolnictwo jako istotna gałąź gospodarki wychodzi na tym fatalnie.
Nie rzucim ziemi...
Do jednego worka z napisem „rolnictwo” wrzucono bardzo różne grupy ludzi
żyjących z uprawy roli i tych nie mających już z nią nic wspólnego. Nic ich ze
sobą nie łączy oprócz faktu posiadania skrawka ziemi. Właścicieli niewielkich poletek na Wybrzeżu, Podkarpaciu
czy Mazurach trudno nazwać rolnikami. Stałym źródłem ich dochodów są dopłaty
do hektara, tzw. bezpośrednie. Kiedy wchodziliśmy do UE, rolnicy dostawali
210 zł za ha, w 2014 r. suma wzrosła już do 910 zł. Ale to przecież nie są jedyne unijne pieniądze. Należy się
także dopłata za trudne warunki gospodarowania - na Podkarpaciu 450 zł do
każdego hektara, na nizinach 264 zł. Polscy politycy wynegocjowali w Brukseli,
że trudno się gospodaruje w ponad połowie kraju, dopłaty z tego tytułu pobiera
730 tys. gospodarstw. Na rynek mało który cokolwiek sprzedaje, jeśli już, to na
targu. Najpewniejszym źródłem dochodu na wsi jest sama ziemia, nawet
nieuprawiana, więc ziemi się nie sprzedaje.
-Z badań Fundacji Rozwoju Wsi
Polskiej wynika, że jeśli rolnik na Podlasiu uprawia więcej niż 20 ha, to i w połowie ziemia
nie należy do niego - mówi Marek Zagórski,
prezes fundacji (sekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa za rządów PiS). To
znaczy, że dopłaty bierze jej właściciel, który ziemi nie
uprawia. Dodatkowo nieformalny dzierżawca musi mu zapłacić za możliwość
uprawiania ziemi- ok. 100 zł za ha. Formalny właściciel roli może pracować na
saksach za granicą albo na czarno w budownictwie. Jest dobrze widziany przez
pracodawców, nie trzeba go ubezpieczać w ZUS. Dzięki ziemi jest bowiem w KRUS.
Kto pozbawiłby się takiego źródła dochodu? Tylko znów-jacy z nich rolnicy?
Na emerytury rolnicze liczy spora grupa
polskich emigrantów, która, pracując za granicą, nadal płaci symboliczne
składki w KRUS. Fundacja próbowała oszacować wielkość tej grupy pseudorolników.
Może ich być od 50 do 300 tys. Na wsi
upowszechnił się model, że kilku rolników uprawia ziemię pozostałych, którzy
mają inny pomysł na życie. Ale ziemi się nie pozbędą. Umieją liczyć. Od momentu
wejścia do UE ceny gruntów wzrosły średnio o 500 proc. Nie dlatego, że
uprawa roli przynosi taki zysk, ale dlatego, że rynek ziemi (a właściwie rynek
dopłat) został przez polityków zabetonowany. Gdyby rolnicy, którzy
nieformalnie uprawiają ziemię swoich sąsiadów, mogli ją od nich kupić, sami
korzystaliby z dopłat, rosłaby liczba gospodarstw większych, silnych
ekonomicznie. Mogłyby się rozwijać. Pozostają słabe, ponieważ wielką unijną
pomoc przechwytują formalni właściciele ziemi. Politycy udają, że tego nie
widzą. Walczą o wyższe dopłaty.
Najmniejszą liczebnie grupę rolników stanowią właściciele gospodarstw
dużych, produkcyjnych. Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej
szacuje, że 100 tys. polskich gospodarstw zarabia na nich tyle, co farmerzy
unijni. Jest wobec nich konkurencyjna. To one stanowią o sile naszego
rolnictwa, napędzają eksport. Kiedyś głosowali na Platformę, ale się zawiedli.
Nie miała dla nich żadnej oferty, a PSL, jakby mogło, toby ich rozkułaczyło.
Ludowcy preferują bowiem gospodarstwa rodzinne. W Unii dopłaty w ramach
Wspólnej Polityki Rolnej biorą tylko gospodarstwa duże, towarowe. Wyjątkiem
jest Grecja. W Polsce te pieniądze zostały rozsmarowane na wszystkich wiejskich
wyborców; prawo dojenia Unii ma każdy posiadacz choćby hektara.
Wątpliwy sukces
Odkąd weszliśmy do Unii, na polską wieś popłynęło w sumie
230 mld zł, licząc do 2013 r. Nie tylko w ramach wspierania rolnictwa, ale
także przez samorządy lokalne. To one zbudowały kilometry wodociągów i kanalizacji,
drogi. W nowej perspektywie budżetowej UE, na lata 2014-20, tych pieniędzy też
będzie sporo, około 166 mld zł. Na dopłaty bezpośrednie oraz Program
Wspierania Obszarów Wiejskich więcej niż w poprzedniej. Plus kasa samorządów.
Mało kto, poza zainteresowanymi, zdaje sobie sprawę z ilu źródeł płyną na wieś
pieniądze. Bruksela dopłaca m.in. do uprawy buraków, pomidorów, a od 2010 r. do
każdej krowy (ponad 500 zł), owcy, roślin strączkowych, motylkowych i tytoniu.
Jak się nie da „wycisnąć brukselki”, PSL dusi rząd krajowy. Budżet krajowy
dopłaca rolnikom do uprawy zbóż, roślin oleistych, wysokobiałkowych, lnu,
konopi, chmielu i innych. Jeśli komuś ciągle się nie opłaca, to nie z powodu
zbyt małych dopłat, ale za małej skali uprawy.
Marek Zagórski (współtwórca programu rolnego PiS) ubolewa, że tak liczne
instrumenty wsparcia nie są lepiej wykorzystywane. Jaki sens tkwi w tym, że
każdy rolnik, zarówno posiadacz 20, jak 300 ha, może otrzymać do 300 tys. zł na
modernizację gospodarstwa? Najłatwiej wziąć i wydać na luksusowe traktory
(które oglądaliśmy na tegorocznych rolniczych blokadach dróg). Sporo unijnej
kasy z powrotem, wraz z zapłatą za ciągniki, wyjechało z kraju. Efektów
modernizacji nie widać.
Na modernizację do 2013 r. wydano 8,5 mld zł. Pieniądze otrzymało ponad
60 tys. gospodarstw. Rozdziałem zajmuje się Agencja Restrukturyzacji i
Modernizacji Rolnictwa. Prof. Katarzynę Duczkowską-Małysz
niepokoi, że wsparcie przyznawane jest bezwarunkowo. Państwo nie oczekuje od
obdarowanego niczego w zamian, nie sprawdza, jak pieniądze zostały wydane. Tym
łatwiej dzielić między swoich.
Gospodarstwa większe, które
umiałyby spore pieniądze przeznaczyć na rzeczywistą modernizację, nie bardzo
mogą na nie liczyć. Latyfundystów PSL nie lubi. Obcina im więc dopłaty, odbiera
dzierżawioną od Agencji Nieruchomości Rolnych ziemię. Pieniądze dzieli się
wbrew ekonomicznemu sensowi. W nowej perspektywie budżetowej przybędzie kolejny
tytuł-premia na restrukturyzację małych gospodarstw. Rezerwuar największej
liczby głosów.
Premia dla młodych rolników (do 35 lat) także nie powiększa karłowatych
gospodarstw. Zwłaszcza gdy rodzice z tego tylko powodu (premia) przepisują
gospodarstwo na syna, niekoniecznie rezygnując z jego prowadzenia. Przed
kilkoma laty uprawiali podobną fikcję, żeby otrzymać renty strukturalne. Miały
powiększyć wielkość gospodarstw, co jednak nie bardzo się udało. Poszło na to 5
mld euro.
Wbrew opowieściom o chłopskiej nędzy i
krzywdzie, dane GUS potwierdzają rosnący dobrobyt wsi. Jeszcze w 2005 r.
przeciętny miesięczny (!) dochód rozporządzalny w jednym gospodarstwie
rolniczym wynosił 2595 zł, w 2013 r. już 5164 zł. Jest o wiele wyższy niż
średnia w kraju - 3647 zł. Wyższy nawet
niż w gospodarstwach pracowniczych - 4289 zł. Fakt, że rozwarstwienie
dochodowe wsi staje się coraz większe, ale mówienie o chłopskiej biedzie wydaje się w świetle liczb mocno
przesadzone. Nawet wtedy, gdy spojrzymy na przychody netto na osobę w
rodzinie. W gospodarstwie rolnym wzrosły o 53 proc. (z 1182 zł w 2006 r. do
1806 w 2013 r.). W przeciętnym polskim domowym już mniej - o 47 proc. (z 1133
do 1667 zł). Na wsi zaczyna być lepiej niż w mieście.
Sukces? Wręcz odwrotnie, porażka.
Ten wiejski dobrobyt nie jest przez rolników wypracowany i wkrótce może się
skończyć. Opiera się tylko na unijnych pieniądzach i państwowych dotacjach. W Biuletynie Informacyjnym
(wydawanym przez ARiMR za środki unijne) czytamy, że w pierwszym roku akcesji
wszelkiego rodzaju dopłaty unijne stanowiły 13 proc. dochodów rolników. Wiatach
2005-08 wskaźnik ten podskoczył do 52 proc., a w 2009 r. przekroczył 80 proc.!
To znaczy, że wraz z zapowiadaną zmianą Wspólnej Polityki Rolnej polskim
chłopom mogą skończyć się pieniądze, do których
zdążyli się już przyzwyczaić. Mimo otrzymania kilkuset miliardów złotych nie
nauczyli się ich sami zarabiać.
Na założenie firmy można było na wsi dostać
100tys. za kolejne zatrudnienie w niej pracownika. To spora suma, dla
miejskich bezrobotnych nieosiągalna. Ale chłopi/rolnicy nie czują powołania do
biznesu. ARiMR podaje, że przez cały ten czas na wsi powstało zaledwie 34,5
tys. miejsc pracy. Nie było chętnych, by
pójść na swoje, choć nawet wtedy nie traciło się prawa do KRUS. Agencja wiedzę
czerpie z ankiet. Ale jak widać, monitoringu wydanych pieniędzy nie prowadzi.
Nie zmienia się albo zmienia bardzo powoli struktura gospodarstw. Są
zbyt małe, żeby mogły być opłacalne. To kolejna porażka. Skutek
przywiązania przez polityków chłopa do ziemi. Suma porażek zawiera się w konkluzji
publikacji IERiGŻ, poświęconej konkurencyjności polskiego rolnictwa. Wynika z
niej, że tuż po akcesji liczba gospodarstw konkurencyjnych wobec farmerów unijnych
wynosiła około 91 tys., a 84 tys. miały na to szansę. Po dziesięciu latach obie
liczby są... takie same.
Naszym zdaniem
Wielkie pieniądze, jakie od ponad 10 lat płyną na polską wieś, nie
uczyniły naszego rolnictwa bardziej nowoczesnym, nie pomogły zwiększyć jego
konkurencyjności. Rosnący eksport polskiej żywności nie jest sukcesem
rolnictwa, lecz międzynarodowych koncernów^ spożywczych. Naszymi hitami
eksportowymi są: papierosy, chipsy, batony i wyroby mięsne, coraz częściej z
importowanego surowca. Także mleko w proszku. Przemysł spożywczy jest
nowoczesny, rolnictwo - w olbrzymiej części nadal zacofane.
Unijne pieniądze nie stały się
inwestycją, dzięki której rolnicy stanęliby na własnych nogach. Poprawiły tylko
ich komfort życia. A przecież ceny skupu płodów rolnych są dziś w Polsce
podobne jak na świecie, są warunki, żeby rolnicy mogli żyć dobrze dzięki
własnej pracy. Nie to jednak było celem polityków PSL udających, że prowadzą
politykę rolną. Kupowali głosy, rozdając pieniądze bezwarunkowo, żeby utrzymać
się przy władzy. Ci, którzy chcą ich zastąpić (PiS), mają podobne cele.
W programie rolnym PiS nie znajdujemy nic, co pozwalałoby mieć nadzieję
na dobrą zmianę. Zmiany nie będzie-jeśli, to na jeszcze gorsze. Są tylko
zapewnienia, że chłopi dostaną jeszcze więcej. I nadal nie będą płacić
podatków, PiS do reformy KRUS także nie dopuści. Ziemia należeć będzie
wyłącznie do chłopów polskich, co - zresztą na wniosek PSL - już zostało
zapewnione w ustawie.
Jedyną zmianą może być zmiana
ekipy rozdzielającej unijne pieniądze. Zgodnie z głoszoną przed laty dewizą,
„teraz, k..., my”.
Joanna Solska
Faktycznie bardzo ciekawie napisane. Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń