piątek, 23 października 2015

Chłopi na dopalaczach



Jest zasługą PSL, że na wieś płyną ogromne pieniądze. Winą, że jej mieszkańcy już się od nich uzależnili. PiS obiecuje, że da jeszcze więcej, uzależniając jeszcze mocniej. Obie partie, zamiast polityki rolnej, uprawiają polityczne przekupstwo.
Za pieniądze przeznaczone na rozwój rolnictwa kupują głosy wiejskich wyborców.
Chcą utrzymać na wsi skansen.

Joanna Solska

Polityczna licytacja powoduje, że obecnie wieś jest największym beneficjentem europejskiej integra­cji. Kiedy jednak funduszy unijnych zabraknie, okaże się jej największą ofiarą. Liderów PSL ani PiS - największych „wiejskich” partii - najwyraźniej to nie obchodzi, liczy się tylko władza. Ludowcom głosy wsi gwarantowały udział w kolejnych koalicjach rządzą­cych, PiS mogą nareszcie dać władzę. Więc jadą po ban­dzie. Cokolwiek ludowcy „załatwią”, PiS obieca więcej.
   Kiedy rząd ogłosił, że przeznacza pół miliarda złotych na rekompensaty dla rolników, którym plony zniszczyła susza, PiS kontrowało, że to za późno i za mało. Chociaż kiedy PiS było przy władzy, rolnicy dostali odszkodowa­nia dopiero w listopadzie. Beata Szydło już zapowiedzia­ła, że nowy rząd, którym ona pokieruje, dopłaci rolnikom do ubezpieczeń upraw. Obecny też dopłaca i to aż połowę ceny polisy, a mimo to rolnicy się nie ubezpieczają.
   Państwo więc zapłaci za utracone z powodu suszy do­chody. Dla rolników, którzy niczego nie sprzedają na ry­nek, odszkodowanie oznacza jedynie dopływ gotówki. Nikt nie pyta, dlaczego komisje nie określają wielkości strat. W każdym innym unijnym kraju jest to proste. Sprawdza się, jaki dochód przeciętnie z danej uprawy osiągał rolnik w ostatnich latach i porównuje z tegorocz­nym. Prosty rachunek, wszystko jest w papierach. U nas rekompensaty będą od hektara, po równo, obojętnie, czy straty były rzeczywiste, teoretyczne czy żadne.

  Nasi rolnicy zysków ani kosztów nie liczą, bo - jako jedyni w UE - nie płacą podatków dochodowych. Wszelakiego rodzaju klęski dla wielu stają się okazją do zarobienia dodatkowych pieniędzy. Jak po aferze z hiszpańskimi ogórkami, podejrzanymi o śmiercio­nośną bakterię Escherichia coli. Na unijnych rekom­pensatach zarobili też nasi. Prof. Katarzyna Duczkowska-Małysz z SGH, była wiceminister rolnictwa, uważała wtedy, że były nieproporcjonalne do rzeczywistych strat. Z ubezpieczycielami nie poszłoby tak prosto, trzeba by­łoby jednak straty udokumentować.
  PSL czuje gorący oddech politycznej konkurencji od lat. PiS dobiera się ludowcom do skóry od czasu, gdy - kreując nieprawdziwą aferę gruntową - zmarginali­zowało Samoobronę. Przejęło jej metody, w nadziei, że przejmie również wyborców. Podjudza, że unijne reguły powinniśmy akceptować tylko wtedy, gdy nam służą. W przeciwnym razie należy je bezkarnie łamać. Jak w sprawie kwot mlecznych, których polski rząd bronił jak niepodległości. Ograniczając podaż mleka, gwaran­towały unijnym hodowcom krów wysoką opłacalność. Ponieważ jednak na świecie popyt na mleko gwałtow­nie wzrósł, Bruksela zdecydowała się kwoty znieść, żeby na zwiększonym eksporcie mogli zarabiać także rolnicy europejscy. Od kilku lat było wiadomo, że kwoty znikają od kwietnia 2015 r.
   Zanim jednak to się stało, światowe ceny mleka gwał­townie wzrosły. Nasi hodowcy uznali, że takiej okazji do zarobku zmarnować nie można. Złamanie reguł opłaci im się nawet wtedy, gdy potem za przekroczenie limitów trzeba będzie płacić kary. Sprzedali za granicę tyle mleka, na ile tylko znaleźli klientów, kwotami się nie przejmując. Sprzątnęli sprzed nosa zarobek innym, którzy limitów przestrzegali. Minister Marek Sawicki nie najlepiej się po tym wszystkim czuł w Brukseli. Polskie­go postulatu, aby za przekroczenie kwot nie karać, nie poparł ani jeden kraj. Teraz PiS domaga się, żeby kary zapłacił budżet. I podburza rolników. Senatorem tej par­tii jest szef rolniczej Solidarności Jerzy Chróścikowski, o ministerialną tekę w przyszłym rządzie walczy szef izb rolniczych Krzysztof Ardanowski. To oni, jako reprezen­tanci rolników, podnoszą na blokadach lament, że znów Bruksela ich krzywdzi, a PSL nie broni.

Tajemniczy rolnik
Na wsi (na terenach wiejskich) mieszka ponad 40 proc. obywateli naszego kraju, 15,5 min osób. Od 2005 r. są coraz bardziej z tego zadowoleni, tylko 7 proc. skłonnych byłoby się wyprowadzić. Wśród za­dowolonych sporą grupę stanowią osoby, które prze­niosły się z miasta. Dzięki internetowi mogą zarabiać w domu. Z tradycyjną wiejską gospodarką i kulturą nic ich nie łączy. Zresztą tradycyjnej kultury chłopskiej już nie ma, chyba tylko na dożynkach i w kabaretach.
  Dzisiejsza polska wieś już nie przypomina tej sprzed transformacji. Tamta żyła z uprawy roli, przy sporej gru­pie chłoporobotników dorabiających w pobliskich fa­brykach. Narzekała na przymusowe dostawy, w ramach których plony trzeba było sprzedać państwu po wyzna­czonych przez nie niskich cenach. I dorabiała sprzedażą na lewo, zwłaszcza mięsa. Zawsze go brakowało. Różniła się od wsi w pozostałych krajach socjalistycznych, ponie­waż tam rolnictwo skolektywizowano, ziemia należała do państwa. Nasi chłopi byli właścicielami swojej ziemi, po wojnie nadanej im w ramach reformy rolnej. Ta wła­sność środków produkcji czyniła ich niemalże symbolem gospodarki kapitalistycznej.
  Parli do niej, żądając - pod koniec PRL - urynkowie­nia cen żywności. Ale krótko, dopóki się nie przekonali, że drożeć mogą także maszyny i nawozy. I że żywności można nie móc sprzedać. Andrzej Lepper pierwszy za­żądał od państwa, żeby kupowało wszystko, co się rol­nikom urodzi, zapewniając godziwy zysk. Wszystkim. To pragnienie ciągle jest na wsi obecne, a PiS je podsyca. To przecież Jarosław Kaczyński w jednej z poprzednich kampanii obiecywał opłacalne ceny skupu. Dla każdego.
   Miasto o wsi wie tyle, ile chcą o niej powiedzieć par­tie chłopskie, także PiS. Nie mówią, że rozwarstwienie dochodów jest tam ogromne, niemal takie jak w Ameryce Południowej. Są bieguny biedy, większej niż w mie­ście, ale też ogromnego bogactwa. Nie mówią, bo to ich wina. PSL od lat przekonuje, że rolnicy nie są w stanie nawet policzyć swoich dochodów. W ciemno musimy im wierzyć, że gospodarstwa są za małe, żeby objąć rolników systemem podatków dochodowych. Poza tym rolnicy intelektualnie nie poradzą sobie z liczeniem. Słyszymy, że rolnikom jest ogólnie źle. Którym? Bo po­datków dochodowych nie płacą wszyscy. Nie są wobec farmerów unijnych konkurencyjni, ponieważ - to znów słowa Jarosława Kaczyńskiego - nie dostają takich dota­cji jak tamci (choć ta różnica wynika z różnego poziomu kosztów). PiS wywalczy (wytupie?), że dostaną tyle samo co Niemcy.
   Mówiąc więc dzisiaj „wieś”, nie bardzo wiemy, o czym mówimy. Politycy, a już na pewno ci z Platformy, nie wiedzą, co się tam naprawdę dzieje, bo w ramach koali­cyjnego podziału pracy to działka PSL. Zacznijmy więc od tego, co wiadomo. Wiadomo, że pieniądze w ramach Wspólnej Polityki Rolnej trafiają do ponad 1,3 min go­spodarstw. Tylu nie ma żaden kraj unijny. Polskie go­spodarstwa są w większości za małe, aby mogły być opłacalne. Średnia powierzchnia niewiele przekracza 10 ha, ale ponad połowa wszystkich ma mniej niż 5 ha.
Rolnictwem zajmuje się aż 12 proc. pracujących Po­laków i jest to około pięciu razy więcej niż w krajach takich jak Niemcy czy Francja. Wydajność naszych też daleko odbiega od unijnej. Całe polskie rolnictwo udział w PKB ma nad wyraz skromny, niewiele ponad 3 proc. Siła ekonomiczna rolników jest więc żadna, ale politycz­na - ogromna.
   Kiedy chcemy się przyjrzeć ludziom, których nazy­wamy rolnikami, też mamy kłopot. Bo przez 25 lat nie dopracowaliśmy się nawet definicji rolnika. To nie prze­oczenie, to celowa „polityka rolna”. Trzeba by bowiem odpowiedzieć na pytanie: czy można rolnikiem nazy­wać kogoś, kto niczego na rynek nie sprzedaje? Kto na­wet swojej ziemi nie uprawia, a często nawet nie ma go w kraju? Odpowiedź zmuszałaby do zadania następnego: czy do osób, które działalnością rolną się nie zajmują, powinny trafiać dopłaty dla rolnictwa?
Nie zadając publicznie tych pytań, politycy odpowie­dzieli na nie „tak”. Chodzi bowiem nie o to, żeby wspie­rać rolnictwo, ale kupować na wsi głosy. Za unijne i nasze pieniądze. Samo rolnictwo jako istotna gałąź gospodarki wychodzi na tym fatalnie.

Nie rzucim ziemi...
  Do jednego worka z napisem „rolnictwo” wrzucono bardzo różne grupy ludzi żyjących z uprawy roli i tych nie mających już z nią nic wspólnego. Nic ich ze sobą nie łączy oprócz faktu posiadania skrawka ziemi. Właści­cieli niewielkich poletek na Wybrzeżu, Podkarpaciu czy Mazurach trudno nazwać rolnikami. Stałym źró­dłem ich dochodów są dopłaty do hektara, tzw. bez­pośrednie. Kiedy wchodziliśmy do UE, rolnicy dosta­wali 210 zł za ha, w 2014 r. suma wzrosła już do 910 zł. Ale to przecież nie są jedyne unijne pieniądze. Należy się także dopłata za trudne warunki gospodarowania - na Podkarpaciu 450 zł do każdego hektara, na nizi­nach 264 zł. Polscy politycy wynegocjowali w Brukse­li, że trudno się gospodaruje w ponad połowie kraju, dopłaty z tego tytułu pobiera 730 tys. gospodarstw. Na rynek mało który cokolwiek sprzedaje, jeśli już, to na targu. Najpewniejszym źródłem dochodu na wsi jest sama ziemia, nawet nieuprawiana, więc ziemi się nie sprzedaje.
-Z badań Fundacji Rozwoju Wsi Polskiej wynika, że je­śli rolnik na Podlasiu uprawia więcej niż 20 ha, to i w po­łowie ziemia nie należy do niego - mówi Marek Zagór­ski, prezes fundacji (sekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa za rządów PiS). To znaczy, że dopłaty bierze jej właściciel, który ziemi nie uprawia. Dodatkowo nie­formalny dzierżawca musi mu zapłacić za możliwość uprawiania ziemi- ok. 100 zł za ha. Formalny właściciel roli może pracować na saksach za granicą albo na czar­no w budownictwie. Jest dobrze widziany przez praco­dawców, nie trzeba go ubezpieczać w ZUS. Dzięki ziemi jest bowiem w KRUS. Kto pozbawiłby się takiego źródła dochodu? Tylko znów-jacy z nich rolnicy?
   Na emerytury rolnicze liczy spora grupa polskich emigrantów, która, pracując za granicą, nadal płaci symboliczne składki w KRUS. Fundacja próbowała oszacować wielkość tej grupy pseudorolników. Może ich być od 50 do 300 tys. Na wsi upowszechnił się model, że kilku rolników uprawia ziemię pozostałych, którzy mają inny pomysł na życie. Ale ziemi się nie pozbędą. Umieją liczyć. Od momentu wejścia do UE ceny gruntów wzrosły średnio o 500 proc. Nie dlatego, że uprawa roli przynosi taki zysk, ale dlatego, że rynek ziemi (a właści­wie rynek dopłat) został przez polityków zabetonowa­ny. Gdyby rolnicy, którzy nieformalnie uprawiają ziemię swoich sąsiadów, mogli ją od nich kupić, sami korzysta­liby z dopłat, rosłaby liczba gospodarstw większych, silnych ekonomicznie. Mogłyby się rozwijać. Pozostają słabe, ponieważ wielką unijną pomoc przechwytują formalni właściciele ziemi. Politycy udają, że tego nie widzą. Walczą o wyższe dopłaty.
   Najmniejszą liczebnie grupę rolników stanowią wła­ściciele gospodarstw dużych, produkcyjnych. Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej sza­cuje, że 100 tys. polskich gospodarstw zarabia na nich tyle, co farmerzy unijni. Jest wobec nich konkurencyjna. To one stanowią o sile naszego rolnictwa, napędzają eks­port. Kiedyś głosowali na Platformę, ale się zawiedli. Nie miała dla nich żadnej oferty, a PSL, jakby mogło, toby ich rozkułaczyło. Ludowcy preferują bowiem gospodarstwa rodzinne. W Unii dopłaty w ramach Wspólnej Polityki Rolnej biorą tylko gospodarstwa duże, towarowe. Wyjąt­kiem jest Grecja. W Polsce te pieniądze zostały rozsmarowane na wszystkich wiejskich wyborców; prawo dojenia Unii ma każdy posiadacz choćby hektara.

Wątpliwy sukces
  Odkąd weszliśmy do Unii, na polską wieś popłynęło w sumie 230 mld zł, licząc do 2013 r. Nie tylko w ramach wspierania rolnictwa, ale także przez samorządy lokal­ne. To one zbudowały kilometry wodociągów i kana­lizacji, drogi. W nowej perspektywie budżetowej UE, na lata 2014-20, tych pieniędzy też będzie sporo, oko­ło 166 mld zł. Na dopłaty bezpośrednie oraz Program Wspierania Obszarów Wiejskich więcej niż w poprzedniej. Plus kasa samorządów. Mało kto, poza zaintereso­wanymi, zdaje sobie sprawę z ilu źródeł płyną na wieś pieniądze. Bruksela dopłaca m.in. do uprawy buraków, pomidorów, a od 2010 r. do każdej krowy (ponad 500 zł), owcy, roślin strączkowych, motylkowych i tytoniu. Jak się nie da „wycisnąć brukselki”, PSL dusi rząd krajowy. Budżet krajowy dopłaca rolnikom do uprawy zbóż, roślin oleistych, wysokobiałkowych, lnu, konopi, chmielu i in­nych. Jeśli komuś ciągle się nie opłaca, to nie z powodu zbyt małych dopłat, ale za małej skali uprawy.
  Marek Zagórski (współtwórca programu rolnego PiS) ubolewa, że tak liczne instrumenty wsparcia nie są le­piej wykorzystywane. Jaki sens tkwi w tym, że każdy rol­nik, zarówno posiadacz 20, jak 300 ha, może otrzymać do 300 tys. zł na modernizację gospodarstwa? Najłatwiej wziąć i wydać na luksusowe traktory (które oglądaliśmy na tegorocznych rolniczych blokadach dróg). Sporo unij­nej kasy z powrotem, wraz z zapłatą za ciągniki, wyje­chało z kraju. Efektów modernizacji nie widać.
  Na modernizację do 2013 r. wydano 8,5 mld zł. Pienią­dze otrzymało ponad 60 tys. gospodarstw. Rozdziałem zajmuje się Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rol­nictwa. Prof. Katarzynę Duczkowską-Małysz niepokoi, że wsparcie przyznawane jest bezwarunkowo. Państwo nie oczekuje od obdarowanego niczego w zamian, nie sprawdza, jak pieniądze zostały wydane. Tym łatwiej dzielić między swoich.
Gospodarstwa większe, które umiałyby spore pie­niądze przeznaczyć na rzeczywistą modernizację, nie bardzo mogą na nie liczyć. Latyfundystów PSL nie lubi. Obcina im więc dopłaty, odbiera dzierżawioną od Agen­cji Nieruchomości Rolnych ziemię. Pieniądze dzieli się wbrew ekonomicznemu sensowi. W nowej perspektywie budżetowej przybędzie kolejny tytuł-premia na restruk­turyzację małych gospodarstw. Rezerwuar największej liczby głosów.
  Premia dla młodych rolników (do 35 lat) także nie powiększa karłowatych gospodarstw. Zwłaszcza gdy rodzice z tego tylko powodu (premia) przepisują gospo­darstwo na syna, niekoniecznie rezygnując z jego pro­wadzenia. Przed kilkoma laty uprawiali podobną fikcję, żeby otrzymać renty strukturalne. Miały powiększyć wielkość gospodarstw, co jednak nie bardzo się udało. Poszło na to 5 mld euro.
  Wbrew opowieściom o chłopskiej nędzy i krzywdzie, dane GUS potwierdzają rosnący dobrobyt wsi. Jeszcze w 2005 r. przeciętny miesięczny (!) dochód rozporządzalny w jednym gospodarstwie rolniczym wynosił 2595 zł, w 2013 r. już 5164 zł. Jest o wiele wyższy niż średnia w kraju - 3647 zł. Wyższy nawet niż w gospodar­stwach pracowniczych - 4289 zł. Fakt, że rozwarstwie­nie dochodowe wsi staje się coraz większe, ale mówienie o chłopskiej biedzie wydaje się w świetle liczb mocno przesadzone. Nawet wtedy, gdy spojrzymy na przycho­dy netto na osobę w rodzinie. W gospodarstwie rolnym wzrosły o 53 proc. (z 1182 zł w 2006 r. do 1806 w 2013 r.). W przeciętnym polskim domowym już mniej - o 47 proc. (z 1133 do 1667 zł). Na wsi zaczyna być lepiej niż w mieście.
Sukces? Wręcz odwrotnie, porażka. Ten wiejski dobro­byt nie jest przez rolników wypracowany i wkrótce może się skończyć. Opiera się tylko na unijnych pieniądzach i państwowych dotacjach. W Biuletynie Informacyjnym (wydawanym przez ARiMR za środki unijne) czytamy, że w pierwszym roku akcesji wszelkiego rodzaju dopłaty unijne stanowiły 13 proc. dochodów rolników. Wiatach 2005-08 wskaźnik ten podskoczył do 52 proc., a w 2009 r. przekroczył 80 proc.! To znaczy, że wraz z zapowiadaną zmianą Wspólnej Polityki Rolnej polskim chłopom mogą skończyć się pieniądze, do których zdążyli się już przy­zwyczaić. Mimo otrzymania kilkuset miliardów złotych nie nauczyli się ich sami zarabiać.
  Na założenie firmy można było na wsi dostać 100tys. za kolejne zatrudnienie w niej pracownika. To spora suma, dla miejskich bezrobotnych nieosiągal­na. Ale chłopi/rolnicy nie czują powołania do biznesu. ARiMR podaje, że przez cały ten czas na wsi powsta­ło zaledwie 34,5 tys. miejsc pracy. Nie było chętnych, by pójść na swoje, choć nawet wtedy nie traciło się prawa do KRUS. Agencja wiedzę czerpie z ankiet. Ale jak widać, monitoringu wydanych pieniędzy nie prowadzi.
  Nie zmienia się albo zmienia bardzo powoli struktura gospodarstw. Są zbyt małe, żeby mogły być opłacalne. To kolejna porażka. Skutek przywiązania przez polity­ków chłopa do ziemi. Suma porażek zawiera się w kon­kluzji publikacji IERiGŻ, poświęconej konkurencyjności polskiego rolnictwa. Wynika z niej, że tuż po akcesji licz­ba gospodarstw konkurencyjnych wobec farmerów unij­nych wynosiła około 91 tys., a 84 tys. miały na to szansę. Po dziesięciu latach obie liczby są... takie same.

Naszym zdaniem
  Wielkie pieniądze, jakie od ponad 10 lat płyną na pol­ską wieś, nie uczyniły naszego rolnictwa bardziej nowo­czesnym, nie pomogły zwiększyć jego konkurencyjności. Rosnący eksport polskiej żywności nie jest sukcesem rolnictwa, lecz międzynarodowych koncernów^ spo­żywczych. Naszymi hitami eksportowymi są: papierosy, chipsy, batony i wyroby mięsne, coraz częściej z impor­towanego surowca. Także mleko w proszku. Przemysł spożywczy jest nowoczesny, rolnictwo - w olbrzymiej części nadal zacofane.
Unijne pieniądze nie stały się inwestycją, dzięki której rolnicy stanęliby na własnych nogach. Poprawiły tylko ich komfort życia. A przecież ceny skupu płodów rolnych są dziś w Polsce podobne jak na świecie, są warunki, żeby rolnicy mogli żyć dobrze dzięki własnej pracy. Nie to jed­nak było celem polityków PSL udających, że prowadzą politykę rolną. Kupowali głosy, rozdając pieniądze bez­warunkowo, żeby utrzymać się przy władzy. Ci, którzy chcą ich zastąpić (PiS), mają podobne cele.
  W programie rolnym PiS nie znajdujemy nic, co po­zwalałoby mieć nadzieję na dobrą zmianę. Zmiany nie będzie-jeśli, to na jeszcze gorsze. Są tylko zapewnienia, że chłopi dostaną jeszcze więcej. I nadal nie będą pła­cić podatków, PiS do reformy KRUS także nie dopuści. Ziemia należeć będzie wyłącznie do chłopów polskich, co - zresztą na wniosek PSL - już zostało zapewnione w ustawie.
Jedyną zmianą może być zmiana ekipy rozdzielającej unijne pieniądze. Zgodnie z głoszoną przed laty dewizą, „teraz, k..., my”.
Joanna Solska

1 komentarz: