Jarosław Kaczyński
jest mistrzem trwania w opozycji i wychodzenia z cienia, gdy konkurentów zużyje
sprawowanie władzy. Ale nigdy nie dowiódł swych zdolności do rządzenia Polską.
Nie tylko do przeprowadzania obiecywanych przełomów, ale do zwykłego
zarządzania państwem.
Wszystkie
okresy, gdy Kaczyński miał faktyczny wpływ na władzę albo sam ją sprawował -
rząd Jana Olszewskiego, lata 2006-2007 - były okresami wyjątkowego politycznego
chaosu, społecznego konfliktu, wyjątkowo ostrego nawet jak na całą historię
III RP, która przecież nie była sielanką. Gdy wygrywał Kaczyński, o czymś tak
banalnym jak codzienne skuteczne zarządzanie państwem nie było mowy, gdyż
najpierw trzeba było zdobyć kolejne przyczółki władzy, kolejne instytucje,
kolejne instrumenty rządzenia. I pokonać licznych wrogów - wewnętrznych i
zewnętrznych - którzy rządzenie Kaczyńskiemu uniemożliwiali.
Zamiast przełomu lub choćby w miarę przyzwoitego rządzenia mieliśmy
zatem nieustającą walkę o ustabilizowanie koalicji (nie poprzez zdolność
dotrzymywania umów, ale przez korumpowanie, szantażowanie i likwidację
koalicjantów). Mieliśmy też już wcześniej zapowiedzi zmiany konstytucji
(„gdybyśmy mieli większość”) i wyzwolenia się spod brukselskiego dyktatu (bo
utrudnia likwidowanie liberalnych ograniczeń władzy będących, zdaniem
Kaczyńskiego, przyczyną imposybilizmu każdej władzy w Polsce po roku 1989).
Kiedy jednak prezydent był już z własnego obozu, podobnie jak szefowie
mediów publicznych i prezes NBP, gdy koalicja była przez chwilę stabilna, a
mimo to rządzić państwem wciąż się nie udawało (bo kolejni ludzie Kaczyńskiego
się kompromitowali, a kolejne personalne czystki nie poprawiały jakości
funkcjonowania przejętych instytucji państwa), jako alibi pojawiali się układ,
niezlustrowani agenci i postkomuniści. Sam Kaczyński w sprawczą moc lustracji
czy dekomunizacji nie wierzył, ale chętnie używał tych mitów do komunikowania
się z elektoratem prawicy. Winowajcami okazywały się też media prywatne „prowadzące
antypisowską nagonkę”, Trybunał Konstytucyjny niepozwalający na łamanie
konstytucyjnych ograniczeń, niezawiśli sędziowie niechcący skazywać
politycznych przeciwników, pielęgniarki, lekarze...
Krótko mówiąc, alibi dla niezdolności do rządzenia znajdowało się
zawsze na zewnątrz obozu Kaczyńskiego, po stronie jego politycznych
konkurentów lub choćby krytyków. A jedynym lekarstwem na niezdolność do
korzystania ze zdobytej już władzy miało być przejmowanie następnych narzędzi,
instytucji, służb.
Po kolejnym zwycięstwie Kaczyński działa na razie tak samo. Prawo i Sprawiedliwość
nie tylko wygrało wybory do Sejmu i Senatu, nie tylko będzie miało prezydenta
i premiera (takie sytuacje zdarzały się już i SLD, i PO, a nawet samemu
Kaczyńskiemu), ale tym razem jako pierwsza partia w historii III RP będzie też
miało samodzielną większość. A jednak Kaczyński i inni ważni politycy PiS
mówią nie o tym, jak będą rządzić, ale jakie jeszcze warunki muszą zostać
spełnione, aby skutecznie rządzić byli w stanie.
Znów zatem słyszymy o konieczności zmiany konstytucji. Słyszymy o
konieczności jak najszybszego powtórzenia „sfałszowanych” wyborów
samorządowych, aby władzę zdobytą na poziomie centralnym uzupełnić władzą na
poziomie lokalnym, choćby nawet za cenę zerwania zasady kadencyjności. Do tego
dochodzi apetyt na władzę w największych polskich miastach, gdzie wciąż
najsilniejsza jest Platforma Obywatelska. Andrzej Jaworski, poseł PiS z
Gdańska, który już parę razy przegrał wybory na prezydenta miasta, a także
Grzegorz Strzelczyk, szef mniejszościowego klubu PiS w gdańskiej radzie
miejskiej, zapowiadają referendum w sprawie odwołania rządzącego miastem Pawła
Adamowicza z PO.
Warunkiem skutecznego rządzenia znów okazuje się przejęcie mediów
publicznych, mimo że w ciągu ostatnich lat także w mediach prywatnych
Kaczyński uzyskał silną pozycję, a publiczna telewizja i radio zachowały w
wyborach tak rzadką w historii bezstronność. Krzysztof Czabański, niegdyś
dziennikarz, dziś poseł PiS, zapowiada w mediach publicznych jeszcze głębsze
zmiany niż w roku 2006. Polegałyby one na likwidacji mediów publicznych w ich
obecnym kształcie i powołaniu od podstaw zupełnie nowych spółek; oczywiście
obsadzonych przez zupełnie nowych ludzi.
Wreszcie w PiS pojawił się pomysł unieważnienia niedawnego wyboru
nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego albo zablokowania działania całej tej
instytucji.
Zaproszenie
do biało-czerwonej drużyny
PiS ma samodzielną większość, więc
alibi koalicyjne dla niezdolności do realizowania wyborczych obietnic nie
może być stosowane. Trudno jest wykorzystać jako alibi połamane niedobitki
Prawicy Razem i Solidarnej Polski. Oczywiście do mediów trafiają przecieki na
temat twardych warunków, jakie Kaczyńskiemu mają ponoć stawiać Gowin czy
Ziobro. Ale obaj nie mają dziś żadnej pozycji do stawiania warunków -
przeciwstawianie się Kaczyńskiemu, kiedy jest u szczytu, wyautowałoby ich z
prawicowej polityki na zawsze. A tych kilka głosów, które prezes ewentualnie
by stracił, łatwo jest zastąpić, kiedy ma się w Sejmie zbieraninę Kukiza, a do
tego co najmniej po kilku przestraszonych oportunistów w szeregach PSL i PO.
Z braku alibi koalicyjnego powraca zatem alibi konstytucyjne. Nie można
zrobić wszystkiego, co się obiecało, dopóki nie zmieni się konstytucji, bo
obecna nie daje możliwości skutecznego rządzenia. W celu zmiany konstytucji
potrzebna zaś jest większość konstytucyjna, wręcz jedność całej patriotycznej
klasy politycznej w ramach wielkiej biało-czerwonej drużyny, do której Kaczyński
zaprosił politycznych konkurentów już w swoim przemówieniu podczas wieczora
wyborczego. Komentatorzy złośliwi (albo może po prostu znający charakter
prezesa) mówią, że nie jest to wyciągnięcie ręki do PO, Kukiza czy PSL, ale
wyciągnięcie ręki po polityków z rozmaitych formacji, których będzie można
politycznie skorumpować lub zaszantażować. Tak jak w latach 2006-2007
Kaczyński i jego ludzie szantażowali lub politycznie korumpowali polityków
koalicyjnej Samoobrony czy LPR.
Na czym polega stosowana od zawsze przez Kaczyńskiego metoda budowania
wielkiej biało-czerwonej drużyny, dowiedziałem się kiedyś od Janusza Piechocińskiego.
Wicepremier zawsze wspomina - jako przestrogę przed politycznym zbliżeniem się
do PiS - koalicyjne negocjacje PiS-PSL, kiedy to Kaczyński chciał uzupełnić
niedojedzone przystawki Samoobrony i LPR posłami ludowców. Z Waldemarem
Pawlakiem przez wiele dni rozmawiał wtedy sam Kaczyński, a z Piechocińskim Adam
Lipiński - w stylu znanym z jego negocjacji z Renatą Beger. Pawlak i Piechociński
każdego wieczora spotykali się, aby porównać oferty. Proponowano im wszystko,
mimo że nie mieli aż tak wielu posłów: resorty finansów, gospodarki, skarbu, aż
po MSZ. Kaczyński i Lipiński dodawali skromnie, że
PiS chciałoby w tym koalicyjnym rządzie zachować tylko służby specjalne,
Ministerstwo Sprawiedliwości i MSW. Pawlaka i Piechocińskiego ta oferta
szczerze rozweselała. Było dla nich jasne, że likwidacja PSL zaczęłaby się od
pierwszego dnia istnienia koalicji.
Glina dobry i
zły
Choć główną treścią rządów
Kaczyńskiego znów stanie się walka o poszerzanie instrumentarium władzy
(poprzez przejęcie kolejnych instytucji i ludzi), coś trzeba będzie jednak
robić poza tym: realizować obietnice, uzasadniać odroczenie ich realizacji,
podejmować decyzje w najbardziej wrażliwym obszarze między państwem i
gospodarką.
Piotr Kuczyński, analityk giełdowy i zarazem dobry recenzent polskiej
polityki, twierdzi - trochę wbrew powszechnej opinii - że Kaczyński zrealizuje
większość swych wyborczych obietnic. Problem polega na tym, jak je zrealizuje.
Wiek emerytalny można obniżyć mechanicznie, wtedy jednak zniszczy się zarówno
ZUS, jak i budżet państwa. Ale można go też obniżyć, dodając do tej obniżki
odpowiednio zdefiniowane kryterium stażu pracy (np. 40 lat składkowych).
Wówczas obniżki nie zauważy ani budżet państwa, ani sami emeryci. Za to będzie
można odtrąbić zrealizowanie ważnej obietnicy.
Także podatek bankowy można wprowadzić tak, że wyciągnie się za jednym
razem dużo pieniędzy (podatek od aktywów, czyli także od kredytów bankowych),
ale osłabi się banki, sparaliżuje działalność kredytową, co uderzy w całą
polską gospodarkę. Można go też wprowadzić tak, że banki tego specjalnie nie
odczują (podatek od niektórych transakcji i pasywów), ale wtedy pieniędzy z
tego dużo nie będzie. A już na pewno nie wystarczy ich na 500 złotych na
dziecko. Choć także tę twardą obietnicę liderzy PiS już zaczęli rozwadniać i
odsuwać w czasie.
Kaczyński jest gotów posłać do resortu finansów ludzi gwarantujących w
miarę bezpieczne status quo, aby mógł zajmować się tym, co go
naprawdę kręci i podnieca. Prezes PiS chwali się, że przeczytał książkę Piketty’ego, ale w rzeczywistości nigdy nie interesowały go ekonomiczne
doktryny, a nawet ład instytucjonalny w gospodarce. W gospodarce, podobnie jak
w państwie, interesują go tylko personalia, dające mu poczucie sprawowania
osobistej kontroli.
Czy ludzie, którzy przed każdą decyzją dzwonią do prezesa, a jeśli się
nie dodzwonią, to nie podejmują żadnej decyzji, są najlepszymi kandydatami na
stanowiska w polskiej gospodarce i państwie? To już inna sprawa. Jednak to
właśnie przejmowanie spółek skarbu państwa, obsadzanie swoimi ludźmi instytucji
regulujących gospodarkę będą dla Kaczyńskiego priorytetem. Natomiast
parametry makroekonomiczne będzie chciał pozostawić na bezpiecznym poziomie,
bo każda panika inwestorów czy rynków pogorszyłaby społeczne nastroje,
uderzając w jego władzę.
W gospodarce przełomu więc nie będzie. Gdzieś jednak musi być. Czeka
nas zatem konserwatywna rewolucja w sferze nadbudowy. Łatwo wyrzucić z teatru
dyrektora geja czy relatywistę i zastąpić go dyrektorem patriotą. Łatwo podobną
czystkę - nagłośnioną przez prawicowe media jako realizacja przełomu i podnoszenie Polski z kolan -
przeprowadzić w instytucjach kultury, na uniwersytetach i w szkołach. Także
jednak tutaj można się wykazać umiarkowaniem. Prawicowe oczekiwania rewanżu są
tak radykalne, że nawet posuwając się mocno do przodu, Kaczyński może się
przedstawiać jako umiarkowany. A radykałów, niepokornych i innych harcowników
kulturowej wojny obsłuży stanowiskami - w ministerstwach, mediach publicznych,
instytucjach kultury. Będzie tych stanowisk wiele, gdyż - jak mawiał Lejzorek
Rojtszwaniec z powieści liii Erenburga - „jeśli zwalniają, znaczy, że będą
zatrudniać”.
Przykłady ideologicznej ekspansji prawicy, które i tak będzie można
przedstawić jako kompromis, właściwie już znamy. Zamiast delegalizacji in vitro - propozycja Gowina: jedno zapłodnione jajeczko - jedna
ciąża. Ponieważ nawet Bóg i natura nie dbają o życie tak jak Jarosław Gowin (w
naturze tylko jedno z wielu zapłodnionych jajeczek jest początkiem udanej ciąży),
ustawowe przyjęcie tej zasady uczyni in vitro w Polsce
praktycznie niemożliwym. Kobieta musiałaby w nieskończoność powtarzać długie
kuracje hormonalne i uciążliwe zabiegi. Rodziny z pieniędzmi będą zatem
zapłodnienie in
vitro przeprowadzać gdzieś w Unii, a w Polsce
efektywnego leczenia bezpłodności w ogóle nie będzie. Nawet ojciec Rydzyk ten
trudny kompromis zrozumie, jeśli dostanie od nowej władzy częstotliwości i
kolejne pieniądze z budżetu państwa na geotermalne wiercenia czy nowy kościół.
* * *
Kaczyński może sam odgrywać rolę
zarazem złego i dobrego gliny w zależności od aktualnych politycznych potrzeb.
Przejmuje bowiem władzę w sytuacji wygodniejszej niż kiedykolwiek. On jest
silniejszy niż w 2006 roku, a jego polityczni i społeczni przeciwnicy słabsi.
Ale to wciąż nie gwarantuje, że zamiast na rządzeniu znów nie skupi się na
walce z wrogami, którzy wciąż przeszkadzają mu rządzić.
CEZARY MICHALSKI
Dzisiaj nie dziwi Pana ile idiotyzmów wypisał Pan w swoim artykule?
OdpowiedzUsuńA tak a propos to nie chłop z pana a wielka PiS-da.
OdpowiedzUsuńBez szacunku