O dwóch takich. Planetach
Polska
to ogromny kraj. Mieszczą się w nim dwie planety, na każdej panuje odrębna
rzeczywistość. Pytanie - kto tu jest kosmitą?
By stwierdzić istnienie dwóch planet w jednym kraju, wystarczy
dokładnie wczytać się w wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego w dniu Święta
Flagi. Komentatorzy skupili się na słowach Kaczyńskiego o Unii Europejskiej i o
potrzebie nowej konstytucji, ale istotniejsza wydaje mi się w wystąpieniu
cała reszta. Było ono z założenia istotne, bo wygłaszał je de facto właściciel
Polski, decydujący w niej o wszystkim, co istotne. Lektura zaś musi wywoływać
skrajnie odmienne interpretacje u mieszkańców obu planet. Podobnie jak
skrajnie odmienne musi być postrzeganie osoby właściciela Polski, choćby przez
pryzmat owego wystąpienia. Dla jednych jest on Mojżeszem prowadzącym umęczony
naród do Ziemi Obiecanej (kierunek się zgadza, Mojżesz też prowadził swych
ludzi na wschód). Dla innych to majaczący satrapa, który wygłasza opinie
sprawiające wrażenie wspólnych przemyśleń Big Brothera, Borata i barona
Miinchhausena.
Żeby sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana, nie wszystkie słowa
prezesa są pozbawione sensu. Z niektórymi nie sposób się nie zgodzić. Tyle że
wynikają one z całkowicie innych wniosków z obserwacji rzeczywistości i do
całkowicie odmiennych wniosków prowadzą. Absolutnie trzeba się podpisać pod
myślą prezesa, że „jeśli jakaś siła ma w państwie pozycję dominującą, to
nieuniknione jest instrumentalizowanie przez nią prawa”. Podobnie jak głęboko
słuszne są jego słowa, że potrzebna jest równowaga władz, a nie dominacja
jednej z nich. Problem w tym, że gdzie mieszkańcy jednej z planet widzą
instrumentalizowanie prawa przez władzę wykonawczą, mieszkańcy drugiej
obserwują instrumentalizowanie prawa przez Trybunał Konstytucyjny, który ma
czelność nie merdać ogonkiem przed PiS. Jedni widzą uzurpatorskie działania
władzy, chcącej podporządkować sobie Trybunał i sądy. Inni uważają, że
uzurpacją jest to, iż nie są jeszcze podporządkowane.
Tu zaczyna się cała wyliczanka zdań prezesa, pod którymi nikt przytomny
podpisać się już nie może, bo zawierają one konkrety obrażające logikę i rozum.
„PiS stoi na straży konstytucji” - mówi Kaczyński. Jest to oczywiście horrendalna
brednia, oczywista nieoczywistość, ale jego zwolennicy pewnie się z nim
zgadzają. „Trybunał Konstytucyjny stawia się ponad konstytucją, chce być
suwerenem” - rzecze Kaczyński. Znowu twierdzenie tak absurdalne, że aż zabawne,
ale przecież na jednej z planet także w tym punkcie jej mieszkańcy z prezesem
się zgadzają. „Musimy wyeliminować zasadę, że kto silniejszy, ten lepszy” -
twierdzi Kaczyński. I znowu na jednej z planet dostrzegają i słuszność
diagnozy, i słuszność celu. Na innej mają głębokie przekonanie, że właśnie
taką zasadę PiS gloryfikuje. „Reformujemy prokuraturę, by nie było formalnych
immunitetów” - tak mówi zwierzchnik władzy, która niedawno ułaskawiła pana
Kamińskiego, a dziś szykuje dla niego superministerstwo: Ministerstwo
Bezpieczeństwa Narodowego. Oczywiście ministerstwo zapewne zwiększy poczucie
bezpieczeństwa mieszkańców jednej planety, ale na drugiej samo hasło budzi
grozę. „Zreformujemy sądy, by nie kłaniały się aferzystom i bandytom” - mówi
Kaczyński. Trzy dni później pojawia się projekt ustawy, zgodnie z którym do orzekania
w sprawach specjalnej wagi sędziów będzie mógł wyznaczać pan Ziobro. Na jednej
planecie oznacza to ograniczenie samowoli sędziów. Na drugiej - wprowadzenie
sądów ludowych, które będą egzekwowały prawo zgodnie z interesem partii i jej
wodza. I tak dalej.
Na jednej planecie - jak mówi Kaczyński - „Tusk podzielił Polaków na
takich, którzy mają prawo rządzić, i takich, którzy tego prawa nie mają”. Na
drugiej planecie, zamieszkanej przez wielu ludzi, którzy kibicami Tuska nie
byli ani nie są, to jednak Kaczyński podzielił Polaków jak nikt inny.
Ta garść cytatów nie służy temu, by dowieść, że prezes odleciał albo że
jest cynikiem absolutnym. Cytaty oddają pewną wizję Polski, świata,
moralności, praworządności oraz dobra i zła. Z ową wizją miliony Polaków się
absolutnie identyfikują. Miliony innych zaś uważają ją za bezrozumną,
niebezpieczną i skrajnie demagogiczną. Lista różnic w wyobrażeniach o faktach,
ludziach, motywacjach i zachowaniach jest wyjątkowo długa, a razem tworzą one
rów, przy którym Rów Mariański jest brodzikiem.
Chyba nie ma nawet sensu określać tu protokołu rozbieżności. Łatwiej o
protokół zbieżności. Robota prostsza, bo jest on wybitnie krótki. Z Kaczyńskim
czy bez protokół rozbieżności się nie zmieni lub zmieni się nieznacznie.
Realne jego skrócenie może zabrać dziesięciolecia.
Skoro nie możemy się porozumieć, może musimy nauczyć się tolerować.
Zadanie i tak jest diabelnie trudne, ale nie jest przynajmniej niewykonalne.
Jak upadają autorytety
Dziennikarz
Wojciech Reszczyński poinformował opinię publiczną na łamach tygodnika
„wSieci”, że w Polsce ma miejsce „upadek autorytetów”. Redaktor wylicza upadłe
autorytety: Ryszard Bugaj, Norman Davies, Jadwiga Staniszkis, Adam
Strzembosz, sędziowie w ogóle, a zwłaszcza sędziowie Sądu Najwyższego.
Nie trzeba być autorytetem w dziedzinie logiki, żeby odkryć, co łączy
wszystkie te upadłe autorytety. Tym czymś jest krytyczne spojrzenie na Prawo i
Sprawiedliwość, a zwłaszcza ewolucja - od sympatii do niechęci wobec partii
Kaczyńskiego. Dopóki Ryszard Bugaj sympatyzował z tą partią i nie ukrywał, że
na nią głosował - był autorytetem, ba, był
nawet członkiem specjalnej rady przy prezydencie. Gdy jednak ustąpił z rady i
zaczął wypowiadać się krytycznie o władzy - jego autorytet wyparował.
Norman Davies,
do niedawna uznawany za zasłużonego historyka
i popularyzatora naszych dziejów w świecie anglosaskim, a więc przyjaciela
Polski w jakże wrogim nam świecie zachodnim, nagle zmalał, skarlał, skurczył
się, a wszystko to dlatego, że nie podoba mu się prezes, o którym wyraził się
per „paranoiczny awanturnik”. Spadła z pieca także profesor Staniszkis, która
była znana z fascynacji Kaczyńskim, a wiele osób nie mogło zrozumieć, jak taka
wykształcona i znająca się na polityce dama mogła sobie wybrać taki obiekt
fascynacji. W końcu okazało się, że i ona przejrzała na oczy i zaczęła bić na alarm
z powodu wyczynów prezesa oraz jego otoczenia. Od pewnego czasu pani profesor
nie jest już autorytetem dla redaktora Reszczyńskiego, podobnie jak nie są
nimi sędziowie. „Jest chyba oczywiste - pisze - że brak naszego zaufania do
sędziów obejmuje również sędziów Sądu Najwyższego”. I to nie tylko obecnych,
ale i byłych - dodajmy.
Oto anatomia upadku profesora Adama Strzembosza: „Były już dziś 86-letni
prezes Strzembosz po latach milczenia pojawił się nagle w otoczeniu byłych
prezydentów na konferencji poświęconej konstytucji z 1997 r., a tego samego
dnia wieczorem wystąpił w TVN. Wyraził zadowolenie z uchwały Sądu Najwyższego,
który postanowił uznawać za zgodne z prawem, a wydawane z wadą prawną [to już
ocena W.R.], wyroki Trybunału Konstytucyjnego, i to bez ich oficjalnego
ogłoszenia. Usłyszeliśmy także, że pani premier »myli praworządność z wynikami
wyborów«, a słowa rzeczniczki PiS Beaty Mazurek o kolesiach w kontekście
sędziów SN to »przestępstwo«, którego jednak ścigać »pan Ziobro nie pozwoli«”.
Tak oto „skończył się jeszcze jeden autorytet, nie tylko prawny” - czytamy.
Trzeba przyznać, że redaktor nie wymienił wszystkich grzechów
profesora, który przecież miał czelność mówić wszem i wobec, że prezydent Duda
naruszył prawo i to „wielokrotnie”. Długa jest lista zbrodni prof. Strzembosza. Poparł Sąd Najwyższy, pojawił się z byłymi
prezydentami - Wałęsą, Komorowskim i Kwaśniewskim, wystąpił w TVN, skrytykował prezydenta
oraz subtelną posłankę Mazurek, zahaczył
ministra Ziobrę - można powiedzieć: zbrodniarz seryjny.
Jak przystało na dżentelmena, Wojciech Reszczyński oszczędził Jadwigę
Staniszkis, wytykając jej tylko, że nazwała prezesa PiS „marionetką”, a rząd
„infantylną dyktaturą, antykomunistycznym bolszewizmem, autorytaryzmem
przesiąkniętym wschodnią mentalnością wzorowaną na rządach Putina”. Uzupełnijmy więc akt oskarżenia. Była autorytet, profesor
Staniszkis, twierdzi, że stosunek rządzących do prawa „lokuje nas na
Wschodzie”. Jej zdaniem „pomiatanie wymiarem sprawiedliwości, a nawet - mimo
sprzeciwu policjantów - odraczanie wykonania kary orzeczonej wobec chuliganów,
którzy pobili funkcjonariusza - to wszystko na dłuższą metę nie spodoba się
także wyborcom PiS”. Ludzie bowiem, choć ich los jest niełatwy, „nie chcą
łamania dotychczasowych elit, ale kompetencji i rozwoju. I klimatu wolności.
A to PiS niszczy”. Staniszkis wskazuje na drastyczne metody ograniczenia
niezależności sędziów, których solidarność okazała się silniejsza niż strach i
oportunizm. „Widzowie nie chcą oglądać wyczyszczonej przez PiS telewizji” -
dodaje. Brak zaproszenia dla wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej
Timmermansa nazywa „wystudiowanym chamstwem”, pokazywaniem, że PiS może sobie
na to pozwolić. To nie budzi jednak podziwu, tylko ośmiesza. Są to zachowania
ludzi słabych, bo niemających oparcia w sobie - pisze Staniszkis, która ma
odwagę przyznać, że - w swojej skali, oczywiście-czuje się współodpowiedzialna
za to, co się dzieje, dlatego nie może milczeć.
Niestety,
autorytety coraz bardziej zawodzą, trzeba je więc kompromitować, niszczyć,
szkalować, zdyskredytować, wypomnieć im dawne grzechy, dopisać nowe. Temu ma
służyć lustracja (Staniszkis przypomina, że ma status pokrzywdzonej), a także
pomysły w rodzaju Instytutu Wolności Naukowej, który ma przeorać środowisko
akademickie, otworzyć kariery, doktoraty, habilitacje, profesury, katedry i
rektoraty tym, których „układ” dotychczas nie dopuszczał. Starych wysadzić
- nowych osadzić, swoich awansować - obcych degradować
- oto istota wymiany elit od stajni po pałace.
Wymiana autorytetów już trwa: Strzembosza na Ziobrę, Zolla na Jakiego,
Łętowską na Kempę, Wyrzykowskiego na Piotrowicza itd. Pierwsze skojarzenie -
to polskie lata 60. Po wykluczeniu rozmaitych Baumanów, Kołakowskich, Pomianów,
Kaleckich i innych szkodników mianować intelektualistami swoich. Zamiast
istniejącej, ale widocznie opornej komisji do spraw stopni i tytułów naukowych
- własna wytwórnia docentów.
Drugie skojarzenie - rewolucja
kulturalna w Chinach. Członkowie dawnych elit, najpierw dyskredytowani w
gazetkach wielkich hieroglifów, a następnie w czapkach hańby obwożeni po
mieście w odkrytych ciężarówkach. Ku uciesze gawiedzi.
Daniel Passent
Nie tędy droga
W Toruniu byłem w ciepłą majową sobotę. Kręciłem się po
centrum, więc kilka razy pojawiałem się na Rynku Staromiejskim o różnych porach dnia. Za każdym razem z ulicznych głośników
jakiś złotousty wbijał mi w uszy gwoździe katolickiej prawdy o polskich
dzieciach zabijanych w polskich szpitalach. Przez rynek maszerowały wycieczki
szkolne. Nauczycielki popędzały dzieci, by jak najszybciej uciekły spod tego
słowospadu. Ale co usłyszały, to ich. Oby „oprawcy w białych fartuchach” nie
pojawili im się w sennych koszmarach. Piękny toruński ratusz niech im się
przyśni oraz pomnik średniowiecznego osiołka.
I tak dobrze, że na rynku nie pojawili się przedstawiciele krakowskiego
wydawnictwa św. Stanisława BM ze swoim biznesem. Wymyślili oni Consolatynę -
„antydepresyjny lek duchowy” dla cierpiących po utracie dziecka (cena 9,90).
Przeznaczony do sprzedawania w aptekach, co zresztą miało miejsce. Tekturowe
pudełeczko, takie samo jak to z pastylkami na ból gardła lub z witaminą C,
zawierało: modlitewnik, nabożną ulotkę oraz rysunek Matki Boskiej bez
dzieciątka Jezus. „Kościół ma być, jak mówi papież Franciszek, szpitalem polowym.
Naszym zadaniem jest wspierać, leczyć, pomagać” - zachwalał ów wynalazek ks. Andrzej Muszala w Radiu Zet. No
i co powiecie, niedowiarki? Przed wojną na Polesiu jeden rybak stopę stracił,
bo mu sum odgryzł. Ksiądz kazał mu krzyżem leżeć całą noc, różaniec odmawiać,
i nad ranem stopa pięknie odrosła. A skoro już jesteśmy przy cudach, to przypomnę,
że w 12. rocznicę naszego przystąpienia do UE TVP Info uroczyście obchodziła 500-lecie wyorania świętej figurki
Matki Boskiej Gidelskiej przez pańszczyźnianego chłopa.
Gdy rozum śpi, budzą się ministrowie. Oto w kościele w Ostrowi
Mazowieckiej w minioną niedzielę odbyła się replika ślubu rotmistrza
Pileckiego z jego własną żoną. Jak to się pięknie mówi, w ich role wcielili się
aktorzy. Świadkami zaś sakramentu byli minister Gliński, jego zastępczyni
Małgorzata Gawin oraz politycy PiS. Chyba pora teraz na uroczystą
rekonstrukcję zmiany wyznania przez marszałka Piłsudskiego.
A niebo przez ostatni weekend było nad Polską błękitne. Tylko nad
stadionem Legii zardzewiało od słów haniebnego transparentu: „KOD, Nowoczesna,
GW, Lis, Olejnik i inne ladacznice - dla was nie będzie gwizdów, będą
szubienice”. Miało to nawiązywać do niedawnego wygwizdania głowy państwa
podczas finału Pucharu Polski. Czyżby rodziła się nowa narodowa liturgia
przepraszania tych ze świecznika, którym od gwizdania świeca zgasła? Strach
powiedzieć, ale pewnie tak. Ten mecz powinien być przerwany - uważam. Pod takim
podłym, nawołującym do nienawiści transparentem nie powinna się odbywać żadna
impreza. Policja jednak nie zareagowała. Prokuratura też. Kibolskie chamstwo
entuzjastycznie za to powitał przedstawiciel suwerena - poseł na Sejm Najjaśniejszej
Rzeczpospolitej Rafał Wójcikowski (Kukiz’15). Laudacja warta jest zacytowania:
„To, co zrobili kibice Legii, wzruszyło moje kibicowskie serce. Po raz pierwszy
wżyciu. Szacun dla kibiców Legii”. Szambo, nie szacun, panie pośle.
Dobrze też pamiętam, jak przez całe lata PiS ochraniał kiboli i
namaszczał ich na „młodych polskich patriotów”. Dziś już wiadomo, że są
patriotami i na pewno bardzo się przydadzą, więc rząd ani prezydent nie mają
najmniejszego powodu, by ich nękać.
Po gigantycznej warszawskiej
manifestacji KOD i opozycji parlamentarnej (na szczęście bez posłów Kukiz’15)
rozpoczęła się wielka olimpiada matematyczna. Jedyne zadanie: „Ile osób wzięło
udział w pochodzie”, okazało się bardzo łatwe. Rozwiązali je wszyscy, tyle że
wynik każdy miał inny. I dobrze, bo najważniejsze w tej manifestacji były
ludzkie twarze. Tak naprawdę była to jedna wspólna twarz - nas wszystkich,
którzy rozumieją, że nie tędy droga.
Stanisław Tym
Przeżyj to sam
Chyba
każdy, kto mógł wziąć udział w sobotnim marszu
KOD i opozycji, miał poczucie uczestnictwa w
wydarzeniu historycznym, największej, jak by nie było, manifestacji politycznej
w historii III Rzeczpospolitej. Dramatyczne próby TVP, aby najpierw nie pokazać marszu, przykryć wydarzenie czatem
z Jarosławem Kaczyńskim, potem dyskredytować komentarzami, a na koniec
dowodzić, że wszyscy uczestnicy parogodzinnego gęstego przemarszu zmieściliby
się na stadionie piłkarskim, były manipulacją w stylu telewizji stanu
wojennego. Przypomniał mi się tekst przeboju grupy Lombard z początku lat 80.
„Przeżyj to sam"; „Widziałem wczoraj znów w Dzienniku (...) /ogromne morze ludzkich głów/A spiker
cedził ostre słowa/od których nagła wzbierała złość...".
Wciąż
zastanawiam się, czy oni naprawdę wierzą w swoją własną propagandę, czy to jest
cynicznie adresowane „do ludu"? Bo jakich zabiegów trzeba dokonać na
własnym mózgu, żeby wzbudzić w sobie pogardę i lekceważenie wobec tysięcy (a w
domyśle milionów) normalnych, pokojowo nastawionych ludzi, z różnych pokoleń,
miast i środowisk, którzy nie popierają PiS i nie podzielają kultu Prezesa, ale
jednak przejmują się losem Polski? Jak na nich patrzy - bo chyba widział
- sam Prezes; jak na podludzi w okupowanym, podbitym
kraju, niegodnych uwagi i wysłuchania? I dlaczego tak? Bo wygrał wybory,
zdobywając 18 proc. ogółu wyborców i cztery miejsca przewagi w Sejmie? Ta
demonstracja była dowodem, że ci inni Polacy istnieją, nigdzie się stąd nie
wyniosą, nie chcą się zamknąć, ukorzyć, chodzą, drwią i drażnią.
Pan
minister Waszczykowski, nonszalancki wyraziciel różnych pisowskich myśli,
wzywał swoich, żeby tę i następne ewentualne demonstracje KOD ignorować; niech
sobie chodzą i tak nic z tego nie wynika. Otóż, przestrzegałbym przed taką
pochopnością.
Nastrój
pochodu, złośliwy, owszem, ale nieagresywny, raczej zabawowy niż wściekły, nie
powinien mylić. W Polsce polityka wyszła na ulice. Można to traktować,
słusznie, jako sukces społeczeństwa obywatelskiego i połączonych sił opozycji,
ale to zarazem dowód niewydolności, niedrożności systemu politycznego,
zamkniętego dziś na jakikolwiek dialog, kompromis, negocjacje. To nie jest dobrze.
Oczywiście, demonstracje są przyjętą w demokracji formą wyrażenia opinii czy
artykulacji interesów, ale jeśli polityka ignoruje, nie próbuje rozładować
gromadzącej się na ulicach i placach energii protestu, grozi eskalacja, a
nawet wybuch. Regułą jest, że rządy skonfrontowane z demonstrantami (zwłaszcza
jeśli protest ma dużą skalę) jakoś tam próbują nastroje uspokoić, wciągnąć w
negocjacje przedstawicieli protestujących, wycofać się ze szczególnie kontestowanej
decyzji, odwołać niepopularnego ministra; taktyki i techniki polityczne są
różne. Jednak praktyka krajów demokratycznych raczej nie zna metody pisowskiej:
obrażania demonstrujących, wyzywania ich od złodziei, komunistów, zdrajców,
przypisywania animalnych, szczególnie świńskich cech, odmawiania prawa do
szacunku, do patriotyzmu. Wydaje się, jakby zamysłem, a może tylko emocją,
lidera było podgrzewanie nastrojów, dokładanie do pieca.
W PRL
też tak bywało, ale tam władza była zdeterminowana, aby sięgnąć po umundurowaną
przemoc. Chyba u nas tak nie jest? Ale niepokojące sygnały się gromadzą.
Przykładem ostatnia deklaracja Prezesa, że nie pozwoli („w imię wolności")
na jakiekolwiek ograniczenie mowy nienawiści (kibice Legii już podchwycili ton
i grożą „wrogim" dziennikarzom
szubienicą). Przywykło się komentować, już z pewną taką wyrozumiałością, że
Prezes lubi zarządzać przez konflikt, kryzys, agresję, przesadę. Ale coraz większa
grupa psychologów społecznych i politologów ostrzega, że taka technologia nie jest
bezkarna.„Zaczyna się od złośliwości, zastraszania, szyderstw, kpin"-
pisał w„GW" Brytyjczyk Umair Haque. Potem są administracyjne
szykany. Dalej, stygmatyzacja, odczłowieczanie przeciwnika. Następnym krokiem
jest przemoc.„Raz wprawiony w ruch proces coraz trudniej powstrzymać".
Nie wiem, dlaczego PiS zakłada, że tak zwana strona liberalna,
spacerująca sobie po ulicach Warszawy, jest pozbawiona honoru, wyprana z emocji,
niezdolna do mobilizacji i samoobrony w sytuacji zagrożenia? Czy PiS odpowiada
sytuacja, że sami pozamykają się w gabinetach i gmachach władzy, a ulicami
rządzić będzie opozycja? A może zechcą zorganizować własne, silniejsze
kontrdemonstracje lub bojówki? Polityka uliczna to bardzo niebezpieczna gra,
łatwo może przerodzić się w fizyczną konfrontację, blokady, majdany, okupacje
placów i budynków, w niebezpieczny dla wszystkich chaos. W sobotę odbyła się
pogodna, piknikowa, ale potężna demonstracja sprzeciwu wobec „podłej
zmiany". Wmawianie sobie i kolegom, że maszerowało tylko 40 tys.
oligarchów, jest najgłupszą z możliwych reakcji.
Nie zmarnujcie, panie i panowie z
PiS, tego dnia.
Jerzy Baczyński
puszczam dalej..:)!!!OK!TT
OdpowiedzUsuń