czwartek, 24 sierpnia 2017

Poszerzenie pola walki, Działajmy wspólnie,Polowanie na nagonkę,Czy warto czekać na polskiego Macrona?,Strategia szaleńca,Jak się rozwodzi dobry katolik?



Poszerzenie pola walki

O polskiej polityce zapanował strach. Dokładniej - strachy. Prezydent przestraszył się konsekwen­cji tego, co zrobił. Prezes przestraszy! się, że nie boją się go tak jak dotychczas, Sejmowa opozycja boi się, że staje się dodatkiem do tej ulicznej. Uliczna boi się. że Jest efemerydą.
   W naszej polityce nic nastąpił żaden przełom. Pojawiły się za to znaki że może do niego doprowadzić jedna z dwóch nowych postaci na scenie. Pierwszą jest prezydent Duda. To nowość w tym sensie, że przez dwa lata mieliśmy Andrzeja Dudę, który nie chciał być prezydentem wystarczało mu być cheerleaderem dobrej umiany. Druga postać to polaki Macron. Dość komiczny casting na polskiego Micron a tak pochłaniał nieformalną komisję, że nic zauważyła ona, iż Macron już jest. Zbiorowy. Czyli, jedyny, jaki może się poja­wić na tym etapie.

I

Zacznijmy od prezydenta. Jego dwa weta były wielką nie­spodzianką, Jednych skłoniły do spekulacji, że wszystko jest wyłącznie ustawką. Drugich do przekonania, że w polskiej polityce nastąpił kopernikański przewrót. Obie wersje wydają mi się równie fałszywe.
   Zanim o skutkach wet, słowo o ich motywie. Mówi się o wpływie stanowiska Kościoła, naciskach rodziny i otocze­nia, presji ze strony demonstrantów czy pragnieniu zazna­czenia swojej pozycji w obozie władcy. Ciekawe, że niemal nie pojawia się motyw, który powinien być naczelny - chęć obro­ny konstytucji. I nie przez przypadek, Andrzej Duda nie tyl­ko nie broni! jej przez dwa lata, lecz także ma wielkie zasługi w dziele jej demolowania. Jeśli więc postawił się teraz, to nie z troski o konstytucję, lecz z chęci ocalenia resztek własnego prestiżu i odbieranych mu krok po kroku kompetencji.
   Nie można oczywiście wykluczyć, że Andrzejowi Dudzie spodoba się bycie prezydentem z krwi i kości, Jest jednak bardziej prawdopodobne, że skończy się na jednorazowej demonstracji, Nic nie wskazuje na to, że Duda ma asertywność niezbędną do wytrzymania kilkuletniego starcia z Jarosławem Kaczyńskim, gdzie podwójna garda musi być trzymana bez przerwy, a ciosy z obu stron padają non stop. Tym bardziej że konsekwencją byłoby znalezienie przez Kaczyńskiego nowego kandydata PiS w wyborach prezy­denckich, Duda nic byłby przecież w stanie prowadzić kam­panii bez wsparcia Prawa i Sprawiedliwości, Mógłby swym bmw jeździć z miasta do miasta, ale w żadnym nic było­by ani komitetu powitalnego, arii trybuny, z której można przemawiać.
   Andrzej Duda powinien wiedzieć, że jeśli zechce być pre­zydentem na serio, powinien pożegnać się z myślą o drugiej kadencji. Heroizm niezupełnie wykluczony, ale mało praw­dopodobny, Prezydent będzie raczej lawirował, by w swoim obozie nie być traktowany jak popychadło, a w obozie opozy­cyjnym - jak marionetka. Dynamika sporu jest jednak nie­ubłagana. Jeśli Duda cofnie się o krok, Kaczyński wyczuje jego słabość momentalnie i spacyfikuje go doszczętnie, bez­namiętnie, brutalnie, z dodatkiem sadyzmu. Ot, dla profilak­tyki i dla zabawy.
   Przed Andrzejem Dudą są więc tylko dwie możliwości. Albo właśnie następuje jego nieformalne, ale realne zaprzysiężenie na prezydenta, albo usłyszymy łabędzi śpiew tej prezydentu­ry, Albo swój niespodziewany gest zamieni w polityczny plan, albo Kaczyński zamieni ten gest w parodię. Albo przegra dru­gą kadencję, ale zyska dobrą pamięć, albo straci - być może - szansę i na dobrą pamięć, i na drugą kadencję.
   Dwa weta były bardziej w obronie własnej godności niż w obronie państwa prawa. Zyskały uznanie wielu, bo niemal nikt tego nie oczekiwał. Andrzej Duda dwa lata tak bardzo obniżał oczekiwania wobec siebie, że jego skok na zawieszo­ny niezbyt wysoko poprzeczką zrobił prawdziwe wrażenie. Teraz poprzeczka znowu jest jednak na miarę prezyden­ta, a nie na miarę Adriana. Kaczyński Adriana, poniewie­rał, a prezydenta Dudę będzie chciał zniszczyć. Próba zaś szukania kompromisu będzie nieuchronnie prowadziła do powrotu do wariantu Adriana, ponieważ Kaczyński nie za­akceptuje w swoim politycznym obozie nikogo, kto ma po­zycję autonomiczną.
   Przed Andrzejem Dudy więc trudna decyzja, ale alterna­tywa oczywista. Albo będzie strażnikiem konstytucji, albo notariuszem dobrej zmiany. Jeśli wróci do roli notariusza, stanic się pośmiewiskiem na zawsze. Ale jeśli będzie chciał zostać prezydentem na serio, może jeśli nie rozbić, to solid­nie rozhermetyzować obóz władzy. Jego fundamentem jest bowiem totalna supremacja pana z Nowogrodzkiej. Zakwe­stionowanie tego prawa podstawowego spowodowałoby, że układ musiałby się posypać walec dobrej zmiany dostałby czkawki, a na końcu mógłby stanąć.

II

Uliczne protesty większe, niż się spodziewano, ale absolut­nie nic na miarę dramatyzmu sytuacji - są oczywiście auten­tycznym problemem dla Jarosława Kaczyńskiego. Nie jest dobrze dla dyktatora, gdy ludzie pokazują, że się go nie boją, Być może jednak te protesty największym problemem są dla opozycji parlamentarnej, Okazało się bowiem, że nie jest ona do tych protestów niezbędna, więcej - odgrywa w niech rolę raczej marginalną.
   Grzegorz Schetyna nie ukrywał sceptycyzmu wobec KOD i - jak się okazało - miał sporo racji. Ale gdy już się wydawa­ło, że polityka na dobre wróciła w partyjno-parlamentarne koleiny, znowu eksplodował społeczny gniew, a obywatel­ski ruch zyskał wigor, pasję, wdzięk i młodszą twarz. Gniew ma jednak to do siebie, że zwykle pojawia się równie szybko, jak znika. Ruch musi jednak zyskać jakieś formy instytucjo­nalne, jeśli tak widoczny na ulicach sprzeciw wobec eksce­sów PiS-owskiej władzy ma doprowadzić do jej detronizacji. Formalizacja nadmierna może ten ruch zabić, brak formali­zacji skaże go na polityczną nieistotność w dłuższej perspek­tywie. Trudny dylemat. Ruch ma więc dylemat podobny do tego, jaki ma Andrzej Duda. Tak jak prezydent liderzy ruchu muszą zdecydować, co zrobić, by końcówka lipca nie była apogeum, po którym zaczyna się zjazd.
   Opozycja parlamentarna z kolei musi się zastanowić, co zrobić, by nie stać się elementem trzeciorzędnym w star­ciu między ulicą obywateli a ulicą Nowogrodzką. Musi się też zmierzyć z tym, że powszechnie kwestionowane jest jej przywództwo, a wśród demonstrujących był to refren powszechny.
   Inna sprawa, że na razie poszukiwanie polskiego Macrona ma wymiar coraz bardziej groteskowy, a medialne kadencje kolejnych kandydatów są coraz krótsze. Tuż po głosowaniu 27:1 powszechnie uważano, że zbawcą jest Do­nald Tusk. Potem w tej roli obsadzono Władysława Frasyniuka. W międzyczasie także Roberta Biedronia, tylko po to, by już po protestach stwierdzić (być może w tym samym stopniu na wyrost), że swoją szansę przegapił. W czasie protestów na liderów nominowano Borysa Budkę i Ka­milę Gasiuk-Pihowicz, którzy w Sejmie byli rzeczywiście waleczni, ale nikt nie wie, czy liderami chcieliby i potra­filiby być. Parada trwa, postaci na wybiegu zmieniają się coraz szybciej. Bez żadnego wyraźnego efektu - wszyst­ko jest więc w punkcie wyjścia. Macronem może być któ­raś z powyższych postaci, ktoś inny, a równie dobrze może być tak, że żadnego Macrona po prostu nie będzie. Poszu­kiwania będą jednak trwały i nie będzie to wzmacniać ani Grzegorza Schetyny, ani Ryszarda Petru, którzy dziś wielu ludziom po stronie opozycyjnej jawią się jako część masy upadłościowej po III RP.

III

Jarosław Kaczyński zapewne już wkrótce uderzy. Uderzyć musi. Nie ma bowiem władzy Kaczyńskiego bez powszech­nego strachu. Niespodziewanie dla siebie równocześnie musi teraz myśleć o tym, jak wykończyć Donalda Tuska i jak sformatować Andrzeja Dudę, zanim ten polubi swoją samo­dzielność. Kaczyński zapomniał, że wciskając kota do na­rożnika, można uczynić z niego tygrysa. Tygrys Duda wydał więc ryk. Teraz Kaczyński musi zadbać, by był to ryk jedno­razowy, a tygrys wrócił do postaci kota.
   Głosy, że weta Dudy to ustawka, były równie powszech­ne co nonsensowne. Konstrukcja z ustawką była logicz­na tylko dla kogoś, kto nie rozumie lub ignoruje pierwsze prawo kaczologii. Jarosław Kaczyński nie tylko zakłada, że zawsze ma sto procent racji, nie tylko forsuje sto pro­cent racji, nie tylko domaga się wyłącznie stuprocentowe­go zwycięstwa, nie tylko w stu procentach musi upokorzyć partnera czy oponenta, lecz także w stu procentach musi to zademonstrować całej publice, by co do układu sił nikt nie miał nawet cienia wątpliwości. Kaczyński musi więc teraz jeszcze bardziej podbić stawkę i podkręcić tempo, wyzna­czyć kierunek natarcia i uderzyć. A przy okazji może wpaść w pułapkę. Polityka oparta na totalnej dominacji sypie się bowiem, gdy pojawiają się niespodziewane przeszkody, a nie ma się żadnych zdolności do zawierania kompromisu. Moralny absolutyzm musi prowadzić do politycznego maksymalizmu, a ten zakłada wyłącznie absolutną sku­teczność. Totalna dominacja, totalna wojna i totalna sku­teczność. To trzy warunki utrzymywania władzy przez Kaczyńskiego. I dlatego zaraz po uderzeniu w Dudę na­dejdzie uderzenie w demokrację i w nieposłuszne spo­łeczeństwo - trzeba je ukarać za to, że podniosło głowę, i spacyfikować, zanim zrobi to kolejny raz, i to na większą skalę. Suweren ma być na kolanach z wdzięczności albo ma być na kolana rzucony z nienawiści. Nieważne. Musi albo kochać, albo umierać ze strachu, bo jeśli nie da się zastra­szyć, to może wygrać.

IV

Najbliższe miesiące przyniosą w naszej polityce wielki test. Serię testów. Wszystkie one określą układ sił na wejściu w półtoraroczny cykl czterech wyborów. Za 2-3 miesiące bę­dziemy wiedzieć, czy Andrzej Duda jest graczem, czy staty­stą. Czy ruch sprzeciwu nabiera impetu, czy był fenomenem gorączki lipcowej nocy? Będziemy mieć jasność, czy opozy­cja parlamentarna jest w stanie znaleźć pomysł, jak zdobyć najpierw serca Polaków, a potem władzę, czy też skazana jest na klęskę. Będzie wiadomo także, czy Jarosław Kaczyński jest w stanie dalej narzucać ramy i reguły gry, czy też w zde­rzeniu z nową sytuacją i nowymi graczami zacznie się gubić - przegrywać.
   Za jakieś pół roku system Kaczyńskiego albo zacznie pę­kać i się kruszyć, albo zostanie ostatecznie domknięty. W tym pierwszym przypadku demokracja dostanie tlen. W tym drugim - wyzionie ducha.
Tomasz Lis

Działajmy wspólnie

Nareszcie młodzi się zorientowali, że to, co ustawodawcy PiS szykowali i szykują na­szemu społeczeństwu, ich też dotyczy. Tu pozwolę sobie na złotą myśl, kierowaną właśnie do młodych, i powiem, że ich, czyli młodych, dotyczy to znacznie bardziej choćby z tego względu, że dużo dłu­żej od nas będą żyli. Bardzo bym nie chciał, podob­nie jak Pani Zofia Romaszewska, żeby koło historii powróciło do niechlubnych lat ustroju, z którego wy­rwał nas masowy, społeczny ruch Solidarności. Mani jeszcze jedno spostrzeżenie i nie jestem w nim od­osobniony. Najbardziej udane wiece i manifestacje przepojone szczerym patriotyzmem, często Izami w oczach, to były te zgromadzenia, w czasie których nie występowali tzw. opozycyjni politycy. Ja i jak są­dzę bardzo wiele osób ma dość pobłażania i co naj­mniej bardzo krytycznie patrzy na pozbawioną godności, bezradną szamotaninę sejmową posłów tzw. opozycji, która przez swoje zachowanie staje się partnerem poziomu polityki strony przeciwnej. Ża­łosna jest też próba przypisywania sobie sukcesów przez poszczególne partie w sprawie podwójnego weta prezydenta.
   To nie rzucanie papierami w członków komisji, szarpaniny spowodowały dwa weta. To akcje tysięcy spontanicznie skrzykniętych prawdziwych patriotów, którzy mając osiemnaście lat, zaczynają rozumieć, jak ważne są wolność i demokracja. Chciałbym też w swo­im przesłaniu wysłać przestrogę do społecznych orga­nizacji i twórców ulicznych zgromadzeń. Nie walczcie między sobą. Łączcie się. Szanujcie nawzajem. Poskro­mienie ego powinno być wpisane jako pierwszy punkt dekalogu, który wszystkie ruchy społeczne połączy w jedną siłę. Czy to będzie za miesiąc, czy za parę mie­sięcy, czy przy kolejnych wyborach tylko wspólnymi silami możemy coś zdziałać. Tu nawet nie chodzi o wy­granie wyborów, tylko o stanowcze „nie” przy ostro wyznaczonej granicy, której żadna władza nie powin­na w demokratycznym kraju przekroczyć. Życzę Wam tego serdecznie i będę popierał każdą inicjatywę, która dąży do wspólnego działania wszystkich sił demokra­tycznych w moim kraju.
Krzysztof Materna

Polowanie na nagonkę

Jak świat światem, władza nie jest zadowolona z mediów. Za mało jej kadzą, a opozycji dogadzają w każdy możli­wy sposób - zapraszają nie tych, co trzeba, organizują lizusowskie wywiady i wazeliniarskie debaty. Media opozycyjne nie są po prostu opozycyjne, one są opozycyjne totalnie. W zasadzie słowo „opozycja” w języku polskim już nie istnieje, zastąpiła je zbitka pojęciowa „opozycja totalna”, równie bez sensu jak „dobra zmiana”.
   Istnieje wiele sposobów „wygaszania” mediów prywat­nych (bo media publiczne zostały już skutecznie wyga­szone). Polonizacja miałaby polegać na ograniczaniu dostępu kapitału zagranicznego do mediów, aż do całko­witego jego wyparcia. Kiedy największy w Polsce dziennik „Fakt” trafi w ręce kapitału polskiego, na przykład stanie się własnością PZU lub KGHM, wówczas będzie to gazeta autentycznie polska, a nie taka, która reprezentuje intere­sy niemieckie. Spółki Skarbu Państwa wydają już miliony na wspieranie mediów IV RP z publicznych pieniędzy. Rozproszone prezenty mają wesprzeć zaprzyjaźnione organy, takie jak „Gazeta Polska” czy „wSieci”, które ostatnio zmieniły tytuł na „Sieci Prawdy”. Dla dotych­czasowych czytelników pojawienie się „prawdy w sieci” jest nie lada zaskoczeniem. W Związku Radzieckim ist­niały dwa główne dzienniki, „Prawda” i „Izwiestia” (Wia­domości). Mówiono, że w „Izwiestiach” nie ma prawdy, a w „Prawdzie” nie ma „Izwiestii”. Rząd miał „Izwiestia”, a partia miała „Prawdę”. Na tym polegał pluralizm i ku temu zmierzamy.
   A co z zagranicą? Media zagraniczne w przeważającej mierze są antypolskie, wrogie „dobrej zmianie” (DZ), a tym samym wrogie Polsce, bo nie ma DZ bez Polski, i nie ma Polski bez DZ. Dobrze mówię? Gdybym ja miał 40 proc. poparcia w sondażach i cherlawą opozycję, to- bym się nie przejmował tym, co pisze jakiś funkcjonariusz mediów w Stuttgarcie czy w innej Osace, ale DZ czuje się niedopieszczona, lubi być kochana i nie potrafi ukryć, jak ją boli „histeryczna, furiacka nagonka na Polskę”.
   Mamy do czynienia ze skoncentrowaną, systematyczną i - co ważne - zorkiestrowaną nagonką na nasz kraj. Po­twierdza to młody Tyrmand, ekspert tygodnika „Do Rze­czy”. Zdaniem młodego człowieka, krótkotrwałego do­radcy ministra Waszczykowskiego, źródłem antypolskiej nagonki jest Anne Applebaum. Wystarczy jedno skinienie małżonki Radka Sikorskiego i „Washington Post” rzuca się na DZ, a co napisze „WP” - to podchwyci „New York Times” (i odwrotnie), obie te gazety są jak „Prawda” i „Izwiestia”. Odkrycie Tyrmanda nie tłumaczy setek an­typolskich opinii w mediach wielu krajów, szczególnie Niemiec (te szczuje przeciw nam Herr Tusk), ani takich programów telewizyjnych jak „Dzień dobry, Ugando” i „Dobranoc Botswano”, w których goszczą takie „auto­rytety”, jak Adam Michnik czy Hanna Lis.
   Skalę zagrożenia pokazuje Piotr Cywiński w tygodniku „Sieci Prawdy”: o Polsce rozpisują się „niemal wszystkie dzienniki i periodyki bez wyjątku, od gazet niskonakła­dowych po te opiniotwórcze”. „Język spalonej ziemi”
- to o rządach PiS w „Suddeutsche Zeitung”. „Bezwzględny, konfron­tacyjny kurs Kaczyńskiego” - to z Deutschlandfunk. „Polska na skra­ju przepaści - młodzi boją się o swój kraj” - z „Brigitte”. „Federalne MSZ ma nadzieję na osta­teczne udaremnienie reformy wymiaru sprawiedliwo­ści” - „Die Welt”. „Jeszcze Polska nie została uratowa­na” - to znów parafraza naszego hymnu w kuriozalnym tekście „Die Zeit”. Redaktor Cywiński tłumaczy tę falę krytyki naciskami rządu federalnego, niezadowolonego z polityki USA i Polski w Europie. „Własna, niezależna polityka zagraniczna naszego rządu nie mieści się j eszcze w niemieckich głowach” - konkluduje publicysta „Sieci Prawdy”. A co na to ambasador Przyłębski? Nie wiadomo.
   Tygodnik „Do Rzeczy” nie pozostaje w tyle. Marcin Ma­kowski zwraca uwagę, że publikacje zagraniczne o Polsce są „spójne i negatywne”, często wychodzą spod pióra pol­skich dziennikarzy, a komentarze z ust polityków Plat­formy czy Nowoczesnej. Piszą oni i mówią często po to, żeby następnie być cytowani w Polsce jako głos opinii zagranicznej. Winni tego procederu są Radek Sikorski z małżonką, byli ambasadorowie oraz dyplomaci, którzy oczerniają za granicą rządy PiS.
    „Poza politykami aktywni w komentowaniu sytuacji w Polsce są polscy dziennikarze oraz publicyści” - donosi red. Makowski. Czyni to śmiało i po nazwiskach: Jerzy Kuczkiewicz, Tomasz Bielecki, Joanna Berendt, Sławomir Sierakowski, Jarosław Kurski, Aleksandra Cichowlas, Bar­tosz T. Wieliński, Michał Broniatowski, Maya Rostowska, Maciej Stasiński, Piotr Moszyński, Agata Pyzik, Paweł Sob­czak, Adam Leszczyński, Julia Szyndzielorz - „wystarczy wymienić tylko kilka z tych nazwisk” cytowanych następ­nie w Polsce jako głos zaniepokojonego Zachodu.
   Nagminną praktyką jest to, że gdy zachodni dzien­nikarze przyjeżdżają do Polski albo chcą porozmawiać w europarlamencie, w zasadzie ograniczaj ą się do przed­stawicieli opozycji - ubolewa Ryszard Czarnecki. - Wy­starczy przyjrzeć się personaliom dziennikarzy pisują­cych za granicą, by stwierdzić, że są powiązani z „Gazetą Wyborczą”, koncernem RASP czy POLITYKĄ - donosi Ryszard Legutko. „Nie ma nakładów i chęci na to, aby ten przekaz kontrować czy równoważyć. Nie prowadzi się skutecznych akcji PR-owych, nie wchodzi do tej debaty”
ubolewa Sławomir Dębski, dyrektor PISM.

Moim zdaniem nie ma co wymyślać prochu. Polska Ludowa miała to samo zmartwienie - dziennikarze zagraniczni biegali do Michnika lub Turowicza i pisali an­typolskie artykuły. Celem odwrócenia tej sytuacji utwo­rzono potężną instytucję Interpress (wzorem agencji Nowosti w ZSRR). Oferowali wszystko, czego dusza zapra­gnie - odbierali z lotniska, rezerwowali hotele, załatwiali słusznych rozmówców, zatrudniali korespondentów, współpracowali blisko z MSZ i MSW, żeby mieć korespon­dentów oraz ich źródła na oku, wydawali wielojęzyczne biuletyny osiągnięć PRL. I każdy wie, jak to się skończyło. Najwyższy już czas wymyślić Interpress. Uganda czeka.
Daniel Passent

Czy warto czekać na polskiego Macrona?

Obrona konstytucji, wolności obywatelskich i miejsca Polski w UE - to stawka, o którą walczymy. Ważniejsza niż szukanie na siłę nowego narodowego przywódcy.

Sezon ogórkowy w polskiej polityce trwał w tym roku wyjątko­wo krótko. Zaczął się pod koniec lipca, gdy opadło społeczne napięcie po decyzji prezydenta Dudy o zawetowaniu dwóch ustaw podporządkowujących partii rządzącej władzę sądowniczą. Skoń­czył się, gdy dowiedzieliśmy się, że prezydent wreszcie odmówił żyrowania poczynań Antoniego Macierewicza dewastujących obronę narodową. Tak należy interpretować decyzję prezydenta Dudy o odwołaniu nominacji generalskich w dniu Święta Woj­ska Polskiego.

Podczas krótkiego politycznego intermedium głośniej zabrzmia­ły publicystyczne głosy wyrażające nadzieję na pojawienie się męża opatrznościowego, który poprowadzi niechętną PiS część społeczeństwa do zwycięskiej ofensywy. Tęsknota za liderem tej Polski, która nie akceptuje wizji politycznej Jarosława Kaczyńskiego, nie jest nowa. Co najmniej od początku roku pojawiały się opinie, że liderzy partii opozycyjnych nie mają wystarczającego formatu politycznego, aby nawiązać prawdziwą rywalizację z przywód­cą PiS. Jedni widzieli męża opatrznościowego w Donaldzie Tusku, opromienionym efektownym wyborem na drugą kadencję prze­wodniczącego Rady Europejskiej, inni - we Władysławie Frasyniuku, legendzie podziemnej Solidarności, a jeszcze inni podpowiadali PO i Nowoczesnej pokoleniową wymianę liderów.

Przekonujące zwycięstwo Emmanuela Macrona w wiosennych wyborach prezydenckich we Francji i efektowny początek jego prezydentury spowodowały nowe oczekiwanie: na pojawienie się polskiego Macrona, a więc kogoś, kto miałby być spoza dotychcza­sowych politycznych układów, najlepiej młodego i charyzmatycz­nego, promieniującego energią i zdecydowaniem.
   Jest dla mnie oczywiste, że posiadanie lidera dużego formatu zawsze jest atutem obozu politycznego, a zwłaszcza narodu stojącego wobec historycznego wyzwania. Takim naszym wielkim atutem był Lech Wałęsa w przełomowej dekadzie lat 80.
XX w. W sierpniu 1980 r. obserwowałem w Stoczni Gdańskiej błyskawiczny proces jego przeobrażania się z bezrobotnego opozycjonisty - wcale nieodgrywającego pierwszoplanowej roli w trójmiejskim środowisku opozycyjnym - w ogólnonarodowego przywódcę. Nie był to przypadek. Wyrastaniu Wałęsy na przywódcę sprzyjało oczekiwanie strajkujących robotników, że przewodzić im będzie jeden z nich - ale mający już za sobą polityczne doświadczenie. Znaczenie miały także przywódcze cechy samego Wałęsy i zaakceptowanie go w nowej roli przez inicjatorów strajku z Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża.

Wiem jednak dobrze, że taki zbieg okoliczności wcale nie jest regułą w sytuacji historycznego wyzwania. Wybitni przy­wódcy nie rodzą się na kamieniu. Polsce zabrakło ich na przykład podczas powstania listopadowego czy w 1939 r. - chociaż w tym drugim przypadku chyba nawet najwybitniejszy mąż stanu nie zdo­łałby odwrócić fatalnego dla Polski biegu wypadków.
   A w jakiej sytuacji znajdujemy się obecnie? Ta część naszego społeczeństwa, która nie chce przekształcania Polski w państwo faktycznie autorytarne, chociaż zachowujące demokratyczną fasadę, nie dysponuje obecnie kimś, kto cieszyłby się powszechną akceptacją jako narodowy przywódca. Trzeba ten fakt przyjąć do wiadomości. Być może wyłoni się on spośród postaci występujących aktywnie przeciwko „dobrej zmianie”. Jestem przekonany, że nie zabraknie nam okazji, w których kandydaci do narodowego przywództwa będą mogli - a nawet musieli wykazać się charakterem i politycznymi kwalifikacjami.

Z pewnością nie należy go szukać na siłę i przedwcześnie pro­klamować jako męża opatrznościowego. Przykładowi Macrona warto przyjrzeć się uważniej. Gdy w naszym kraju wołano o pol­skiego Macrona, prezydent Francji osiągał najniższe notowania popularności po trzech miesiącach sprawowania urzędu spośród wszystkich prezydentów V Republiki. Oczywiście wcale to jeszcze nie oznacza, że przegrał, ale prawdziwy egzamin z kwalifikacji przy­wódczych jest dopiero przed nim i nie będzie on łatwy, gdyż Fran­cuzi stawiają bardzo wysoko poprzeczkę swym prezydentom, a ich sympatie polityczne są zmienne.
   Jest także mitem, że Macron jest osobą spoza politycznego establishmentu. Od lat należał do merytokratycznej elity V Republiki. Przez dwa lata był jednym z najbliższych współpracowników prezydenta Hollande'a w Pałacu Elizejskim, a przez następne dwa - potężnym ministrem finansów. W drodze do prezydentury miał wsparcie doświadczonych polityków, przede wszystkim wywodzących się z Partii Socjalistycznej, oraz wpływowych ludzi ze świata wielkich finansów i mediów. W niczym nie umniejszając jego wyborczego sukcesu, byłoby błędem widzieć w nim samotnego rycerza wyniesionego do władzy przez społeczeństwo obywatelskie wbrew klasie politycznej.

Polski Macron raczej się nie pojawi i nie uważam tego za nieszczę­ście. Jestem przekonany, że ta część polskiego społeczeństwa, która nie chce, aby nasz kraj podążał w kierunku wytyczanym przez Jarosława Kaczyńskiego, dysponuje znaczącym potencjałem. Zo­baczyliśmy to w dniach lipcowych protestów przeciwko zmianom w sądownictwie. Tworzą ten potencjał opozycyjne parlamentarne i pozaparlamentarne partie polityczne, struktury społeczeństwa obywatelskiego i obywatelskie pospolite ruszenie. Wśród protestują­cych znajdowali się ludzie, którzy swój autorytet zbudowali w walce o wolną Polskę, znani artyści i działacze, przedstawiciele środowiska prawniczego oraz coraz liczniejsi aktywni młodzi Polacy.

Zapewne byłoby niemożliwe zjednoczenie tych wszystkich ludzi wokół klasycznego programu, z jakim ugrupowania polityczne idą na wybory. Są zbyt zróżnicowani. Znajdujemy się jednak na zu­pełnie innym etapie. Moim zdaniem uświadomienie sobie tego fak­tu jest sprawą najwyższej wagi. Ten etap to obrona konstytucji, wol­ności obywatelskich i miejsca Polski w UE. To stawka, o którą toczą się od późnej jesieni 2015 r. zmagania w naszym kraju. Tym, którzy to sobie uświadomią, nie będzie przeszkadzać wielobarwność ru­chu opozycyjnego. Powinni oni także być wolni od pokusy narzuca­nia innym swego zdania w kwestiach ekonomicznych, społecznych czy obyczajowych jako wspólnego stanowiska opozycji.
   Dzięki lipcowym protestom i dwóm prezydenckim wetom uzyskaliśmy pieredyszkę. To niemało, ale przecież wiadomo, że ustrojowy plan Jarosława Kaczyńskiego nie uległ zmianie.
Aleksander Hall

Strategia szaleńca

Mało relaksowy ten sierpień, nie tylko ze względu na pogodowe anomalie. Media światowe mocno przeżywają pogróżki północnokoreańskiego dyk­tatora Kim Dzong Una, zapowiadającego nuklearne uderzenie w amerykańskie bazy na wy­spie Guam. Przez lata Kim rzucał już wielokrotnie najstraszliwsze groźby pod adresem sąsiadów i amerykańskich imperialistów, ale na słowach się kończyło. W dyplomacji ta szczególna metoda nego­cjacyjna Kimów (podobnie postępowali jego przodkowie u władzy) zyskała nazwę „strategii szaleńca”
   Najkrócej: chodzi o demonstrację własnej nieobliczalności, nieodpowiedzialności, ba, gotowości poświęcenia życia milionów ludzi i spustoszenia także własnego kraju dla utrzymania się przy władzy. Jeśli krwawy i zarazem groteskowy reżim Kimów wciąż trwa, to między innymi dlatego, że nikt, nawet jego chińscy protektorzy, nie chce sprawdzać, ile w tym jest blefu. Atomowy szantaż Kima stał się też testem dla Donalda Trumpa. Bombastyczna odpowiedź Trumpa (obiecującego Kimowi „fire and fury”) zaniepokoiła sojuszników Ameryki, bo retoryczna licytacja amerykańskiego koguta z koreańskim kabotynem może wymknąć się spod kontroli. Niby nikt nie wierzy, że będzie inaczej, niż dotąd bywało, ale jednak amerykańscy i natowscy sztabowcy szykują scenariusze na wypadek Lepiej Nie Mówić Czego.

Jakby tego było mało, za kilka dni Rosja kończy przygotowania do, największych w Europie od zakończenia zimnej wojny, manewrów zapad 2017. Zapad (dla tych, co nie pobierali rosyjskiego w szkole) znaczy Zachód i taki też będzie kierunek pozorowanych uderzeń.
Już w połowie września wzdłuż granicy Rosja-NATO oraz na teryto­rium Białorusi znajdzie się masa sprzętu i ponad 100 tys. rosyjskich żołnierzy, w tym Pierwsza Gwardyjska Armia Pancerna, uchodząca za ofensywną pięść Armii Czerwonej. Manewry Zapad odbywają się co cztery lata, ale te są pierwsze od czasu aneksji Krymu i dramatycz­nego pogorszenia stosunków Zachodu z Rosją.
   Analitycy natowscy spodziewają się, że jednym z bezpośrednich celów manewrów będzie wprowadzenie wojsk i baz rosyjskich na Białoruś, co oznaczałoby przywrócenie putinowskiej kontroli nad Aleksandrem Łukaszenką i zaszachowanie krajów tzw. wschodniej flanki NATO oraz Ukrainy. Byłaby to zmasowana, przeskalowana odpowiedź na rozmieszczenie w Polsce i krajach nadbałtyckich czterech, w sumie 4-tys., batalionów natowskich. Nerwowość w sztabie NATO budzi złamanie przez Rosję reguł transparentności manewrów przewidzianych w porozumieniu wiedeńskim. Eksperci przypominają, że inwazja zarówno na Gruzję, jak i na Ukrainę była poprzedzona podobnymi ćwiczeniami. A także to, że ćwiczenia Zapad 2009 obejmowały symulowany nuklearny atak na Warszawę. Niby nikt nie wierzy, żeby Putin miał popełnić jakieś szaleństwo, ale trwa strategiczny alert.

Tymczasem nasza armia, która jak zawsze pięknie prezentuje się w uroczystej paradzie z okazji Święta Wojska Polskiego („Przez parę tygodni ćwiczyliśmy marsz do muzyki” - chwalił się w telewizji jeden z dowódców parady), aktualnie jest pozbawiona dowódców, bo kilkudziesięciu doświadczonych i certyfikowanych przez NATO generałów oraz setki innych dowódców minister obrony Antoni Ma­cierewicz zwolnił ze służby (zapewne ulegając własnej paranoicznej podejrzliwości), a „swoich'; wskutek kadrowego weta prezydenta Dudy, nie zdołał powołać.
   Tragedia jest, jeśli chodzi o zakupy sprzętu. Jak podaje POLITYKA INSIGHT, marynarka wojenna przystąpiła właśnie do remontowania ostatnich dwóch sprawnych, zbudowanych przez Norwegów pół wieku temu, okrętów podwodnych. To samo ze śmigłowcami: miały być nowe, nie ma żadnych. Marzenia o szybkim zakupie rakiet Patriot okazały się mrzonką. Zamiast modernizacji armii mamy „żołnierzy wyklętych Macierewicza” czyli oddziały partyzanckiej obrony terytorialnej; mamy otwarty, kompromitujący konflikt z prezydentem; do tego brednie firmowanej przez MON komisji smoleńskiej, kabaretowe plany budowy pociągu pancernego z salonką dla ministra, zakupu 2 tys. ręcznych miotaczy ulotek i jeden realny sukces - sprowadzenie, bez przetargu, luksusowych samolotów dla rządowych vipów.
   W tej sytuacji nawet podejrzenia zawarte w książce Tomasza Piątka czy też w artykułach zachodnich gazet, że Macierewicz może być manipulowany przez rosyjską agenturę, tak naprawdę nie mają znaczenia. Wystarczą suche fakty, aby nabrać przekonania, że szef MON szkodzi polskiej armii, obronności, bezpieczeństwu i powadze państwa.

Dlaczego zatem Jarosław Kaczyński go nie zdymisjonuje? Wiado­mo: Smoleńsk, poparcie o. Rydzyka i narodowców, gwarancja sterowania kontraktami zbrojeniowymi, budowy partyjnej armii itp. Ale też pełna bezkarność spowodowana zanikiem w PiS merytorycz­nych, pozapartyjnych, kryteriów oceny kadr. Jeśli władza nie uznaje żadnych autorytetów ani ekspertów, oprócz własnych, jeśli każdą krytykę traktuje jako akt wrogi lub niebyły, jeśli opinie zagra­niczne są neutralizowane argumentami o nieznajomości faktów, manipulacji lub ataku na suwerenność, to minister (ten i każdy inny) może w sumie robić wszystko i cokolwiek, na co mu prezes pozwoli.
   Obiektywnie stan armii zweryfikowałaby tylko (nie daj Boże) jakaś wojna; choć właściwie też nie, bo przecież nikt tak jak PiS nie potrafi obrócić klęski i ofiar, a nawet zwykłego wstydu, w powód do narodowej dumy i pomnikowej celebracji. Uprawiamy lokalną wersję strategii szaleńca, budowaną na wierze, że nasi partnerzy będą bardziej od polskich władz odpowiedzialni, w razie czego nas obronią i pomogą; jakkolwiek się będziemy zachowywać, nie nałożą sankcji, nie wyrzucą z Unii ani z NATO, bo przecież powinno im zależeć, żeby Polska nie zginęła.
Jerzy Baczyński

Jak się rozwodzi dobry katolik?

Chęć unieważnienia małżeństwa ogłosił szef TVP Jacek Kurski. Ale właściwie po co mu to? Wiadomo - dla wzmocnienia swej pozycji politycznej.

Kościelny roz­wód” to skrót myślowy - w rzeczywistości cho­dzi o uznanie przez sąd biskupi ślubu kościelnego za nieważny. Dzięki temu można ponownie sta­nąć na ślubnym kobiercu w Kościele katolickim.
Do niedawna proces od­bywał się w dwóch in­stancjach i uzyskanie unieważnienia było trud­ne. Dwa lata temu Wa­tykan zmienił jednak zasady. - Teraz wystarczy udowodnić swoje racje w jednej instancji. Trwa to krócej i jest o wiele mniej stresujące - tłumaczy mec. Michał Poczmański, adwokat kościelny.
Z doświadczenia kościel­nych prawników wynika, że najczęściej przywoły­wany jest przez rozstające się pary kanon 1095 n. Kodeksu prawa kanonicz­nego: „Niezdolni do za­warcia małżeństwa są ci, którzy z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć istotnych obowiąz­ków małżeńskich”. - Ten kanon da się zastosować do bardzo wielu różnych sytuacji: gdy jeden z mał­żonków w momencie za­wierania małżeństwa był alkoholikiem, pracoholikiem, gdy był emocjo­nalnie uzależniony od rodziców wylicza Pocz­mański. - Ale także gdy był po prostu niedojrzały emocjonalnie, był takim dzieckiem bawiącym się w małżeństwo - tłumaczy. Czy to na ten przepis po­woła się Jacek Kurski? Choć uznanie trwające­go ponad 20 lat małżeń­stwa za nieważne wydaje się karkołomne, to - jak tłumaczy nam inny koś­cielny adwokat, proszą­cy o anonimowość „nic ma spraw nie do załatwie­nia”. - Zdarzyło mi się wy­walczyć unieważnienie dla pary z piątką dzieci po 30 latach małżeństwa - mówi.
Po co jednak prezesowi TVP unieważnienie mał­żeństwa? Jak tłumaczy dr Andrzej Wróbel, so­cjolog polityki, to inwe­stycja w swój wizerunek.
W przypadku polityków prawej strony to element konstruowania narra­cji o sobie samym. Opła­ca się mieć wizerunek dobrego katolika - uwa­ża dr Wróbel. Lepiej na przyszłość wytrącić wro­gom argument, że żyje w związku niesakramentalnym. W razie czego bę­dzie mógł powiedzieć: „Ja przecież nigdy nie byłem Żonaty!”.
Maciej Gajek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz