czwartek, 8 listopada 2018

Niepodległość bez jedności



Kultywowanie rocznic odzyskania niepodległości, zamiast skłaniać do historycznego realizmu i odpowiedzialności, staje się rytuałem, w dodatku skradzionym przez prawicowych radykałów.

Miało być hucznie, wzniośle, z przytupem. Na stu­lecie niepodległości rzą­dzący ostrzyli sobie zęby od dawna. W końcu dosta­li w prezencie od losu niecodzienną oka­zję poprowadzenia narodu w wielkim patriotycznym korowodzie. Scenariusz obchodów jednak nie porywa. Nawet nie spróbowano wyjść poza sztampę patriotycznej akademii. Nie ma tu nic, co by podkreślało wyjątkowość tej rocz­nicy. Jedynie jeszcze więcej tego samego, co zwykle.
   Akcję wspólnego śpiewania hymnu rządzący reklamują jako akt konsolidacji wspólnoty o dziejowej niemal doniosło­ści. Dominuje bezpieczny kult bohaterów. Swojski kicz marszałkowskich wąsów i maciejówek oraz wystylizowanej na tysiąc sposobów „Pierwszej Brygady”. Oczywiście będą niezliczone msze, uroczyste apele, ordery (także dla zmarłych), patriotyczne pikniki, festyny. Jakby od przedwojnia nic się nie zmieniło. Taki sam przerost formy nad treścią i emocji nad myśleniem.
    „Urobienie duszy, oto cel obchodów” - wskazywał w 1934 r. sanacyjny Insty­tut Propagandy Państwowotwórczej. „(...) Chodzi o dusze uczestników, więc o stworzenie takiej moralnej atmosfery, która zmusiłaby słuchacza do wchłonię­cia danej mu strawy duchowej tak, by sta­ła się ona cząstką jego jaźni. W pierwszym rzędzie obchody muszą wpłynąć na stan uczuciowy i wyobraźnię. Do tego służą przemówienia, deklamacje, śpiew”. Po­dobnymi środkami posługiwała się później w zarządzaniu własną liturgią propaganda komunistyczna, teraz z kolei za tworzenie „moralnej atmosfery” zabrał się PiS.
   Uderza też prowincjonalizm obchodów, bez udziału istotnych gości z zagranicy. Owszem, po części wymuszony okolicz­nościami; w tych dniach wielkie kraje europejskie obchodzą rocznicę zakończe­nia pierwszej wojny światowej. Niemniej potwierdzający marny status Polski. Jej osamotnienie w skali już nie tylko konty­nentu, ale nawet regionu, któremu chcia­łaby przewodzić.

Do tego dochodzi rozsadzający świę­to podział polityczny. Rząd przewidy­wał dla opozycji rolę milczących uczest­ników obchodów, na co jej liderzy nie mogli przystać. Pomysł prezydenta, aby obie strony spotkały się na Marszu Nie­podległości, pośród falang i mieczyków Chrobrego, był jeszcze bardziej kuriozal­ny. Ostatecznie przypieczętowane zostało rozdzielenie obchodów na oficjalną część rządową i nieoficjalną opozycyjną. Choć i tak wszystko pewnie znów przyćmi Marsz Niepodległości. Kolejny raz kojarząc pol­ską niepodległość z tradycjami rodzimego nacjonalizmu, szowinizmu i ksenofobii. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują więc, że czeka nas smętne polskie święto.
   Polityczne rozgrywki wokół obchodów - kto z kim ma świętować i w jakiej for­mie - mogą budzić niesmak. Choć nie są niczym osobliwym. Święta państwowe to istotny punkt politycznego kalenda­rza, sprzyjający w pierwszej kolejności rządzącym. W końcu celebracja odbywa się na ich warunkach. A opozycja może je co najwyżej przyjąć bądź odrzucić. Boj­kot bywa jednak ryzykowny, gdyż naraża bojkotującego na zarzut pieniactwa i roz­bijania patriotycznej jedności. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: ani rocznica stu­lecia niepodległości, ani żadna inna nie jest w stanie zasypać podziałów. Jak poka­zuje nasze doświadczenie, tylko głębokie wstrząsy - śmierć Jana Pawła II, katastrofa smoleńska - były w stanie odnowić wspól­notę. I to tylko na bardzo krótki czas.
   Święta państwowe zwykle deformują nam perspektywę. Rozbudzają wspól­notowe oczekiwania, których potem nie są w stanie zaspokoić. Leszek Ko­łakowski pisał, iż „Jedność narodowa« nie istniała nigdy i - zdrowym rozsąd­kiem rzecz sądząc - nigdy nie będzie istniała, chyba jako pozór groteskowy, wymuszany przez despotyczny ustrój, albo jako ideologiczne zawołanie służą­ce maskowaniu konfliktów przez jedną ze stron konfliktu”. W realnym życiu wielkich zbiorowości nie ma możliwo­ści osiągnięcia stanu jedności. Zawsze będą nas dzielić interesy, emocje, style życia, ideologie. Jedność narodowa jest jedynie iluzją potomnych, którzy z bez­piecznego dystansu nabywają niekiedy przeświadczenia, iż różne działania prowadziły do mniej więcej wspólnego celu.
   Coś takiego przytrafiło się Polakom w związku z odzyskaniem niepodle­głości. Dostaliśmy w spadku krzepiącą opowieść o Piłsudskim i Dmowskim jako dwóch wielkich rywalach zdolnych w godzinie próby do współpracy. W nie­wielkim jednak stopniu prawdziwą, gdyż w latach 1918-20 to sytuacja bardziej wy­muszała na obu mężach stanu harmoni­zowanie stanowisk niż uświadomiona intencja wspólnego działania. I nie wie­my, jak potoczyłaby się „sprawa polska”, gdyby jeden miał realną możliwość po­litycznej neutralizacji drugiego. Za to
z całą pewnością możemy stwierdzić, że wzajemny antagonizm fatalnie zacią­żył potem nad losem II Rzeczpospolitej.
   Ich spór dawno się zresztą zdezak­tualizował. Po 1945 r. zniknął dylemat „państwo czy naród”. Narzucona nam w Jałcie formuła państwa narodowe­go ujednoliciła rywalizujące kategorie Polaka i obywatela. Choć niektóre ele­menty rywalizujących kiedyś doktryn spotykają się teraz w projekcie PiS. Od Piłsudskiego zapożyczono kult pań­stwa, któremu przewodzi moralna elita, arbitralnie wskazywana przez przywód­cę. Z tej racji należny jej jest powszechny szacunek. Miarą patriotyzmu jest praca na rzecz państwa, a do preferowanych cnót obywatelskich należą posłuszeń­stwo, spolegliwość, wyrzeczenie się prawa do buntu. Z kolei od Dmowskiego przejęto koncepcję wspólnoty wyłącza­jącej: aby precyzyjnie określić Polaka, endecy wskazywali nie-Polaków. Jaro­sław Kaczyński konsekwentnie kopiuje tę metodę, choć nie posługuje się kate­goriami etnicznymi, co w „narodowo czystej” Polsce byłoby trudne, lecz sym­bolicznymi. Osobiście rozstrzyga, kto zasługuje na miano polskiego patrioty, a kto nie jest godny swej ojczyzny.

Współczesna liberalna wrażliwość za­kłada współistnienie różnych patriotyzmów. Sama jednak czuje się w tym świecie niezręcznie. Raczej obce jest jej poczucie dumy narodowej, bo jakże być dumnym z czegoś, co zostało odgórnie nadane bez pytania o zgodę? Polskość jest po prostu faktem. Ani przywilejem, ani źródłem daleko idących zobowią­zań. Toteż liberał nie lubi być ogłuszany polskością. Przeciwnie, nacjonalistycz­ny rodzaj perswazji może zniechęcać do wielu symboli. Tak było w PRL z ob­sesyjnie używaną w antyniemieckiej propagandzie bitwą pod Grunwaldem. I tak jest teraz z żołnierzami wyklętymi.
   Utrudnia też świętowanie deficyt wspólnej pamięci. Kwestia zerwanej cią­głości wspólnoty od dawna zresztą nur­tuje intelektualistów reprezentujących rozmaite szkoły myślenia. Na prawicy przeważa ton oskarżycielski, charakte­rystyczny w tekstach Ryszarda Legutki, Zdzisława Krasnodębskiego bądź Broni­sława Wildsteina. Ich zdaniem liberalna demokracja jest łagodniejszą kontynua­cją projektu komunistycznego. Obie ide­ologie mają rzekomo wspólną ambicję: wychować uwolnionego od bagażu prze­szłości „nowego człowieka”.
   Z kolei nieporównanie subtelniejszy w ocenach liberał Marcin Król pozosta­je pesymistą. Jego zdaniem rekonstruk­cja dawnych tożsamości już nie jest możliwa. Po cóż mamy angażować naszą pamięć - pyta Król w najnowszej książce „Do nielicznego grona szczęśliwych” - sko­ro każdą czynność naszego życia rejestruje­my, fotografujemy i umieszczamy w sieci? Dawniej kilka pożółkłych fotografii na dnie szuflady mogło porządkować międzypo­koleniową pamięć. Niezmierzone cyfrowe zasoby zgromadzone na twardych dyskach nie dają takiej szansy. Już nie ma selekcji, wszystko więc staje się mgławicą, pozba­wioną wewnętrznej hierarchii, niemożliwą do jednostkowego ogarnięcia.
   Współczesna demokracja nie wymaga od nas pamiętania. Wręcz zniechęca, cze­mu służą rozliczne techniki manipulacyjne umożliwiające politykom kreowanie wy­obrażonych światów. W dawnym porząd­ku opartym na ciągłości tradycji człowiek dążył do stabilizacji. Dziś jest ona synoni­mem nudy, marazmu, znużenia. Pojęciem ekscytującym wielkie zbiorowości stała się za to „zmiana”. Przeważnie zresztą nieskonkretyzowana, gdyż współczesny demos już nie potrafi nazywać i określać swych pragnień. Tym podatniejszy staje się na coraz dalej idące polityczne manipula­cje. Możemy sobie dowolnie kompilować symbole różnych tradycji, nie przejmując się ich spójnością. Choćby Marsz Niepod­ległości, który stał się fenomenem wyjąt­kowo obfitym w paradoksy.
   Marsz zrytualizował nacjonalistyczny ży­wioł i uczynił go esencją święta państwo­wego wywodzącego się wprost z tradycji piłsudczykowskiej (nieuznawanego przez dawnych endeków). Pomieszał tradycje niepodległościowe z nurtami wrogimi pol­skiej niepodległości. Bywało, że nieświado­mi pułapek weterani Armii Krajowej mijali się na Marszu ze spadkobiercami ruchów faszystowskich z Włoch i Węgier.

Tylko czy przymierzanie tradycyjnych historycznych miar w ogóle ma sens?
Osławieni „dziarscy chłopcy” w organiza­cyjnych uniformach stanowią stosunkowo nieliczną awangardę Marszu. A kto choć raz przyglądał się z bliska tej imprezie, z pewnością dostrzegł kruchość mobiliza­cji. Widok młodych ludzi, którzy dopiero co skandowali groźne hasła o hegemonii białej rasy, a już po wszystkim onieśmieleni stali w kolejce po kebab, skłania do rewi­zji alarmistycznych ocen. Dla większości uczestników to tylko corocznie odtwarzana zabawa w polityczny radykalizm. Niemniej prawica uwielbia takie przebieranki i histo­ryczne rekonstrukcje.
   Największe profity z zarządzania hi­storią czerpią oczywiście rządzący. I nie chodzi tylko o praktyczny skutek odświęt­nych patriotycznych mobilizacji. Język PiS jest zanurzony w przeszłości, gdyż to się temu obozowi przeważnie opłaca. O ileż szlachetniej prezentowała się koncepcja Międzymorza jako wielki powrót do nigdy niezrealizowanej koncepcji Piłsudskie­go, choć w istocie była tylko zestawem naiwnych mrzonek? Czy godzi się łasić na drobne korzyści wynikające z dopaso­wywania się do unijnych reguł, skoro pod­stawowym dążeniem Polaków od wieków jest „suwerenność”? Jakże tu spierać się o jakość usług publicznych bądź przyszłość systemu emerytalnego, gdy idzie o ratowa­nie prawdziwej polskości?
   Czasem oczywiście można przedo­brzyć - co niedawno przytrafiło się Pa­trykowi Jakiemu, który pomylił wybory warszawskie z powstaniem. Przeważnie jednak metoda się sprawdza. Przeszłością (zwłaszcza niepamiętaną) łatwiej jest ma­nipulować niż teraźniejszością. Wspólnotowych pożytków z tego jednak nie ma.
   Napisano w minionym roku o odzyska­niu niepodległości niemało. Publiczny system grantów zdecydowanie zresztą preferował tę tematykę. Ze stosu książek i artykułów trudno jednak wyłowić cokol­wiek pobudzającego debatę. Dominowały prace popularyzatorskie i przyczynkarskie. Co by potwierdzało, że wydarzenia sprzed stu lat są już zamkniętym etapem historycznym, powracającym w formie nostalgii bądź doraźnej politycznej mo­bilizacji. Na tym tle ciekawe wydają się rozważania o polskiej historii alternatyw­nej zawarte w nowej książce prof. Witolda Orłowskiego „Inna Polska” czy książko­wy esej Jarosława Kuisza „Koniec poko­leń podległości”.
   Wyjściowa teza Kuisza jest następują­ca: w dorosłe życie wkroczyło pierwsze od ponad dwustu lat pokolenie w peł­ni ukształtowane przez wolną Polskę. A więc nieobciążone traumami po­przedników, zrodzonymi w czasach „podległości”. Owe traumy, zdaniem autora, dotąd uniemożliwiały sensowne zagospodarowanie wolności. Produko­wały podświadomy lęk, że wolność jest stanem tymczasowym. Straszliwe fa­tum, że wcześniej czy później czeka nas kolejna klęska i utrata własnego państwa. Stąd neuroza polskiej polityki, jej obsesyj­ne lawirowanie pomiędzy „bałwochwal­czym patriotyzmem” i „masochizmem narodowym”. A także moralny absolu­tyzm, podejrzliwość, instrumentalny stosunek do prawa traktowanego jako źródło opresji.
   Pisze Kuisz: „Wielokrotny upadek pań­stwowości sprawił, że wielu rodaków ogląda normalne niedostatki III Rzecz­pospolitej przez pryzmat spraw osta­tecznych. Nie stosuje taryf ulgowych, nie chce tracić czasu na ucieranie stanowisk, a przypisuje sobie prawo do Prawdy. Ro­imy sobie zatem, że państwo powinno wyglądać radykalnie inaczej niż w rze­czywistości. Gwałtownie reagujemy na jego najmniejsze niedociągnięcia. Nie myślimy w kategoriach kolejnych etapów, przechodzenia z jednej fazy wspólnego rozwoju do drugiej. Ostatecznie nie ufa­my ani państwu, ani sobie nawzajem”.

Pierwsze pokolenie niepodległości ma więc dawać nadzieję, że Polacy wreszcie „zadomowią się" we wła­snym państwie, urządzając je wedle realnych potrzeb. Zdaniem autora szcze­gólne wyzwania stoją przed liberałami, którym z natury obce powinno być uleganie dziejowym determinizmom.
„W XXI stuleciu prawdziwa normalność polegać powinna na przekonaniu, że pol­skie państwo nie zniknie”. W tym miejscu pojawiają się jednak wątpliwości. Jeszcze kilka lat temu - przywołajmy chociażby Lecha Kaczyńskiego na wiecu w Tbili­si - to prawica przestrzegała, że polska państwowość jest zagrożona. Ale to się skończyło.
   Dziś znacznie gorsza koniunktura międzynarodowa jakoś już nie spędza snu z powiek politykom i wyborcom PiS. Bałwan „suwerenności” skutecznie zdu­sił realistyczne myślenie o naszym bez­pieczeństwie. Zastąpiła je powszechna heroizacja polskich dziejów - uniemożli­wiająca poważne przemyślenie naszych historycznych doświadczeń, na którą szczególnie podatne z oczywistych przyczyn jest pokolenie niepodległości.
Od przekonania, że „polskie państwo nie zniknie”, bardzo jest blisko do „hu­laj dusza, piekła nie ma”, do politycznej nieodpowiedzialności, nonszalancji, za które wiele razy w historii płaciliśmy wysoką cenę.
   Uciekające od dojrzałej refleksji i zre­dukowane do roli patriotycznych jasełek oficjalne obchody Święta Niepodległości są po prostu zmarnowaną szansą.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz