niedziela, 23 grudnia 2018

Tak się robi małżeństwo



Przeżywamy fajne lata. Wcześniej wszystko szło w biegli, - teraz widzimy się wyraźniej. I bardziej kochamy - mówią Andrzej i Zofia Wielowieyscy. Małżeństwo od 67 lat, wzbogacili świat siódemką dzieci, dwudziestką piątką wnuków i czternastką prawnucząt

Elżbieta Turlej

NEWSWEEK: To była miłość od pierwszego wejrzenia?
ANDRZEJ: Bardziej zaskoczenie i wyzwanie. Poznaliśmy się w Tatrach. Zula była instruktorką na kursie wspinaczkowym. Ona cieszyła się szacunkiem i wzięciem czeredy dzikich tater­ników, a ja byłem kursantem. Ale nie przejmowałem się swoim niskim statusem, tylko od razu wziąłem się do roboty...
ZOFIA: Tuż przed kursem zawołał mnie instruktor i mówi: „Zobacz, jakiś wariat z Warszawy napisał w ankiecie »pochodzenie burżuazyjne«!”. W tamtych czasach, a był rok 1950, był to dowód albo głupoty, albo odwagi. Ten wariat to był właś­nie Wielowieyski (śmiech). Początkowo mnie wkurzał, bo cały czas się do mnie przychrzaniał. Potem jednak zauważyłam, że ma parę zalet. W Morskim Oku zawzięcie dyskutował z mądry­mi, starszymi facetami, np. z Janem Strzeleckim. Pomyślałam: nie jest głupi. A potem poszliśmy w góry i prawie zmiotła nas lawina kamienna. On był wyżej, ja niżej. Byłam pewna, że się nie uchował, bo kamienie waliły z góry i śmierdziało siarką.
ANDRZEJ: Po kilku dniach poczułem, że Zula będzie moją to­warzyszką życia.
ZOFIA: Tak? U mnie nie było niczego takiego. Kiedy mi się oświadczył, w Warszawie na rozkopanej ulicy Widok, zabra­łam go do wujków, księży z Lasek. Wujek zapytał: „Czy ten Wielowieyski nie jest aby partyjny, bo ja takich nie mogę tu przyjmować”. A ja nawet tego o nim nie wiedziałam.

W autobiografii „Losowi na przekór” wspomina pan przyjaciela, który ubolewał, że - mimo arystokratycznego pochodzenia Zofii z Tyszkiewiczów - bierze pan sobie „żonę z prosta”.
ANDRZEJ: To był Zygmunt Skórzyński, dogłębny intelektuali­sta (śmiech). Chciał dyskutować na tematy ostateczne, a Zulę jego wywody, wytworne maniery i elegancki strój, czyli cha­rakterystyczne spodnie w pepitkę, chyba bawiły.
ZOFIA: Jeden lubi dyskusje o wieczności i przemijaniu, dru­gi nie. Ja nie lubię. Już wtedy myślałam: co ja się będę przej­mować śmiercią? Dyskusje na takie tematy to jak przelewanie z pustego w próżne. Co my możemy wiedzieć, co jest po dru­giej stronie? Wolę się skupić na tu i teraz. Zresztą u nas od początku Andrzej był od filozofowania, a ja od spraw przy­ziemnych. Do dziś nie ma pojęcia np. o elektryce, na której ja się trochę znam.
ANDRZEJ: Zatrzymał mnie kiedyś milicjant - a jechałem na­szą pierwszą syrenką - i zwrócił uwagę, że nie mam świateł. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że wymianą świateł zajmuje się moja żona. Pokiwał głową ze zrozumieniem i puścił wolno.

Nie irytowało to pani? Związek powinien przecież polegać na równym podziale ról.
ZOFIA: A skąd! To był mój towarzysz broni. Jak mógł mnie irytować?
On zawsze szarpał się z czymś, na czym ja się nie znam i z czym nie mam ochoty się szarpać. Czyli zarabiał pieniądze, liczył i kalkulował. Na przykład tuż po ślubie wpadliśmy na szalony pomysł: będziemy się budować. Mieliśmy po dwadzieścia parę lat, on pracował w budownictwie, ja - po akademii handlowej - dostałam przydział pracy w warszawskim Animeksie... Wokół wszystko się po komunistycznemu rozwijało, ale była bieda. Trzeba było kombinować. Koledzy pomagali. Szczegól­nie ci z „rozbiórek”. Jeden przybiegł z informacją, że w podzie­miach dzisiejszego hotelu Forum są kafelki w niezłym stanie. Woziłem je potem na budowę do Falenicy pociągiem, w pleca­ku. Zapłaciłem, jak wyniosłem, ile trzeba. Inny dał mi cynk, że w domu do wyburzenia jest wanna w niezłym stanie. Wyprze­dziłem generała, który też na nią polował, i wanna służy nam do dziś. Od kolegi, sędziego narciarskiego, usłyszałem, że roz­bierają starą cegielnię. Dostałem przydział na 30 tys. cegieł. Zula z siostrą wynajęły ciężarówkę...
ZOFIA: A na miejscu okazało się. że jest jak zawsze. Czyli przy­dział przydziałem, ale kto pierwszy, ten lepszy. Wtedy po raz pierwszy w życiu musiałam dać łapówkę.
ANDRZEJ: Początkowo byliśmy z Zulą pomocnikami murarza, ale szybko nauczyliśmy się sami to robić. Mamy nawet zdjęcie, najpiękniejszą wspólną fotografię, jak razem murujemy.

Już wtedy mieliście troje dzieci. Nie baliście się, że sobie nie poradzicie? Czasy były niepewne.
ZOFIA: Zawsze są niepewne czasy, a dzieci były i będą. No, bo co ma być, jeśli dwoje ludzi kocha się i chce być razem? Krokodyl? (śmiech)
ANDRZEJ: Oboje wyszliśmy z dużych rodzin. Byliśmy oto­czeni przez rodzeństwo, kuzynów. Wiedzieliśmy, że kiedy bę­dzie ciężko, możemy na nich polegać. Duża rodzina daje siłę i odwagę.
ZOFIA: Ale to nie znaczy, że nie było ciężko. Pamiętam taką scenę. Mieszkamy jeszcze w Warszawie, idę do żłobka na Marszałkowską wyłożoną wtedy kocimi łbami. W wózku tro­je dzieci. Nagle urywa się kółko. Jakoś je mocuję, ciągnę wó­zek. dochodzę do domu. Siadam na schodach i myślę: zostanę, nie ruszę się. Ale oczywiście wstałam, bo były małe dzieci. Ten przymus mam od dzieciństwa. Miałam chyba 10 lat i dosta­łam owieczkę. Pasła się, przywiązana do kołka. Zapomniałam o niej i ona się biedna tak rzucała, aż się udusiła. Od tej pory zostało mi takie przekonanie, że nie mogę zostawiać żywych istot, za które jestem odpowiedzialna.
ANDRZEJ: Ale były momenty, że mieliśmy siebie dość... Mie­liśmy siódemkę dzieci, pomagała nam teściowa, ale wciąż bra­kowało pieniędzy i czasu. Zmienialiśmy pracę, ja zaczynałem działać w Klubie Inteligencji Katolickiej. Różniliśmy się też temperamentami. Ja byłem typem choleryka. żywego, ale niepamiętliwego, ona - pasjonatem dość zaciekłym. Łatwo wpa­dała w gniew.
ZOFIA: Ale w pracy byłam szczytem łagodności...
ANDRZEJ: A życie zawodowe miała ciekawe i bujne: była mi­strzem cukierniczym, prowadziła kawiarnię, uczyła w trzech szkołach zawodowych, wreszcie prowadziła sekcję rodzin w KIK.
ZOFIA: I tylko on potrafił mnie wyprowadzić z równowagi! Żarliśmy się strasznie, bywało, że o niezacerowane skarpetki (śmiech). Mieliśmy trzy dni ciszy, a potem przechodziło. Tyl­ko raz powiedziałam, że powinniśmy się rozwieść, podzielimy się dziećmi. Spojrzał na mnie, postukał się w głowę: „Zgłupia­łaś do reszty”. I znów byliśmy razem. W dużym stopniu rato­wało nas łóżko.

W latach siedemdziesiątych był pan „katolickim panem od seksu”. Czyli napisał „Przed nami małżeństwo” - pierwszy powojenny podręcznik przygotowujący do życia w rodzinie.
ANDRZEJ: Ponoć byłem bardziej postępowy od Michaliny Wi­słockiej, która w tym samym czasie wydała „Sztukę kochania”. Ona zalecała kobietom powściągliwość, ja pisałem, że nie ma nic złego, żeby w seksie to żona wychodziła z inicjatywą. Ale zanim napisałem książkę i wystartowałem z kursami dla przy­szłych małżonków, to jeszcze jako redaktor „Więzi” spędziłem godziny na rozmowach z lekarzami. I zorientowałem się, ja­kim analfabetą i kompletnym ignorantem byłem w sprawach seksu! Zrozumiałem, że w małżeńskiej sztuce miłosnej trzeba chcieć odnajdywać się na nowo.
ZOFIA: Moja koleżanka żyje z mężem bez seksu, ale myśmy tego nie próbowali. Długo byliśmy dynamiczni, nie tylko dla­tego, że się kochamy, ale też, że rozmawialiśmy ze sobą. Ja wie­działam, czego on potrzebuje jako mężczyzna, a on wiedział, czego ja potrzebuję jako kobieta. To jest normalne, tak też się robi małżeństwo.

Jak łóżka się rozchodzą, to się rozchodzi małżeństwo?
ANDRZEJ: Ale nawet wspaniały seks nie pomoże, jeśli brak przekonania, że ta kobieta czy mężczyzna to twój towarzysz życia; jesteśmy częścią siebie, przetrzymamy wszystko, na­wet przelotne zauroczenie inną osobą. Ja - szczególnie w la­tach 80. i 90. - mało bywałem w domu. Jako parlamentarzysta Unii Wolności czy członek Rady Europy poznawałem wiele lu­dzi. Podobały mi się różne dziewczyny. Dwa razy byłem zako­chany, kręciło mi się w głowie. Dziś nie pamiętam nawet imion tych kobiet (śmiech). Przetrzymałem, przeszło. Ale w tym sa­mym czasie jej też się podobało dwu facetów.
ZOFIA: Najśmieszniejsze, że jemu też się podobali (śmiech). Ale nie w sensie erotycznym, tylko dlatego, że to byli wspania­li, dzielni ludzie.
ANDRZEJ: To normalne, że przychodzą nowe zachwyty i fa­scynacje. Ale przekonanie, że jesteśmy razem - od początku do końca - pomaga to przetrzymać. Słabością naszej chrześ­cijańskiej kultury małżeńskiej jest przyznawanie nadmiernej rangi zakochaniu, zauroczeniu i romantycznej miłości. I nie­docenianie faktu i zadania, że jesteśmy jednością.
ZOFIA: Ale parasolka też się przydaje (śmiech). Zawsze moż­na jej użyć. kiedy ktoś trzeci wpycha się na nasze podwórko. Oczywiście, gdyby nic nie pomogło, powiedziałabym: „do wi­dzenia ciocia Gienia...”. Ale na szczęście oboje nie odpuszcza­liśmy. Obserwuję pary, które rozchodzą się po kilkudziesięciu latach z nadzieją, że kolejne małżeństwo będzie super. A nie jest. Ciężko na nowo się posklejać, poznać drugiego człowieka i jego spojrzenie na świat. W starym, może i trudnym związku jest ciężko, ale wiadomo, na co można liczyć.

Po 67 latach małżeństwa mówicie sobie, że się kochacie? Dajecie sobie prezenty?
ZOFIA: Pierwszy prezent, jaki od niego dostałam, to były płat­ki owsiane (śmiech).
ANDRZEJ: Od kilkudziesięciu lat mi to wypominasz!
ZOFIA: Dobrze, to teraz powiem coś serio: jako 90-latkowie przeżywamy fajne lata. Wcześniej jako 60-, 70- czy 80-latkowie nie mieliśmy tyle czasu dla siebie. Wszystko szło w biegu. W bie­gu kochaliśmy się, jedliśmy obiady, zajmowaliśmy się dziećmi. Wcześniej był mi bardziej potrzebny, a teraz, kiedy dzieci poszły na swoje, widzę go wyraźniej. I bardziej go kocham.
ANDRZEJ: Dograliśmy się.
ZOFIA: Ale nadal jesteśmy inni. Tyle że te różnice przestały nam przeszkadzać. O - na przykład ta szklanka. On nadal chce, żeby stała tam, a ja, żeby tam. Nadal przy tym obstajemy, ale szkoda nam czasu, żeby się o to wściekać.

Wciąż macie napęd do życia. Siłę bierzecie z siebie?
ZOFIA: Broń Boże! Każde ma swoją działkę. On pisze artykuły, wykłóca się, kiedy nie chcą mu puścić w jednej gazecie, wysyła do innej. Czasem trzy razy w tygodniu jeździ - drżę, bo nadal prowadzi auto - do Warszawy na jakieś spotkania. Kilka dni temu przyznawał jako juror nagrodę historyczną imienia Ka­zimierza Moczarskiego...
ANDRZEJ: Ale przede wszystkim jestem u żony na służbie: ro­bię zakupy, gotuję obiady, podwożę na spotkania. A ona nie­ustannie rozmawia przez telefon i rządzi, jak jej przodkinie z Kijowszczyzny czy Białorusi. Czyli ma konie, króliki, kro­wę, kury, osła. Całe gospodarstwo, po którym kręci się ni­czym kniahini Kurcewiczowa, otoczona licznym dworem poddanych...
ZOFIA: Mówisz o królikach? (śmiech) Owszem, mam parę osób do pomocy, ale dużo pomagają córki, Ewa i Anna. Mieszka­ją, jak większość z siódemki naszych dzieci, tylko jedna córka żyje w Austrii, w promieniu kilkuset metrów. Do najmłodszej, Dominiki, mamy 3,5 kilometra. Kiedy potrzebuję pomocy - na przykład w przeniesieniu butli tlenowej, którą ostatnio się wspomagam, dzwonię, a one przyjeżdżają. Mąż ma opory, nie chce, żeby dzieci coś dla niego robiły. Ja nie mam z tym prob­lemów. Muszą mi pomóc, skoro sama nie daję rady.

A dynastia Wielowieyskich wciąż rośnie w siłę. Ile macie prawnuków?
ZOFIA: Nie wiem, on wie!
ANDRZEJ: Dwadzieścioro pięcioro wnuków, czternaścioro prawnucząt. Przyjeżdżają do Falenicy, szanują nas. Ale mój wkład w to, jakie są, był niewielki. Więcej mojej żony, która była zaangażowana w ich wychowanie.
ZOFIA: Ja nigdy nie byłam zwolenniczką wychowywania, wola­łam towarzyszyć, dawać wolność i pozwalać działać. Tylko coś robiąc, dziecko się uczy i poznaje życie. Moralizowanie niewiele daje. Ale, szczerze mówiąc, kiedy zostałam babcią i słyszałam za plecami dziecko krzyczące „mamo”, czułam ulgę, że nie o mnie chodzi. Myślałam: teraz pora na inną kobietę.

Jest życie po dziewięćdziesiątce?
ANDRZEJ: Oczywiście. Ale głównie dzięki rodzinie. Wie pani, boję się, co czeka moje prawnuki. Świat, jaki im fundujemy, to społeczeństwo jedynaków. W rodzinach z jednym dzieckiem trudno wychować do współdziałania z innymi. Szkoła i para­fia się tym nie zajmują, organizacje społeczne kuleją, harcerzy jest dwa razy mniej niż przed wojną. A przecież człowiek, żeby był szczęśliwy, potrzebuje silnej wspólnoty, która zaczyna się od silnej rodziny. Boję się tej słabości społeczeństwa...
ZOFIA: A ja powiem coś innego, bo - jak wspominałam - w naszym związku to ja jestem od spraw przyziemnych. Naj­bardziej boję się, że Andrzej umrze przede mną. Nie chcia­łabym być na jego pogrzebie. Mam cichą nadzieję, że odejdę pierwsza.

Zofia Wielowieyska z d. Tyszkiewicz (ur. 1929) - taterniczka, żeglarka, działaczka
społeczna, nauczycielka, rolniczka
Andrzej Wielowieyski (ur. 1927) - Działacz Katolicki, Publicysta, Polityk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz