sobota, 16 marca 2019

Pole minowe,Społeczeństwu zagrażają źli ludzie, a nie geje,Święty spokój i beatyfikacja,Afirmacja seksualizacji,Niewidzialny,Luzerzy,Komiks i Tenis jako męka



Pole minowe

Jest coś o niebo lepszego niż ewentualna wygra­na PiS w wyborach parlamentarnych, ale co i tak byłoby źródłem wielkich problemów. To porażka PiS w tych wyborach.
   Nie ma takiej sumy, której partia Kaczyńskiego nie wyda­łaby, żeby zapewnić sobie wyborcze zwycięstwo. Co przy­chodzi jej o tyle łatwo, że władzę kocha ponad wszystko, a płaci z naszych. Ale stawiając Polskę w zastaw, co właś­nie rządzący czynią, zastawiają też gigantyczną pułapkę na każdego, kto może przejąć władzę. PiS jest bowiem jak ar­mia, która wycofując się na dogodne dla siebie pozycje, jed­nocześnie zaminowuje cały teren, który pozostawia. Miny są rozmaite. Wszystkie są groźne.
   Madeleine Albright, była sekretarz stanu USA, kilka dni temu powiedziała mi, że tę kadencję Trumpa Ameryka jakoś przetrzyma, ale gdyby miało dojść do kolejnej, straty będą nieodwracalne. To co my mamy powiedzieć? To samo odnosi się przecież do Polski, ale w stopniu wielokrotnie większym. A nawet ewentualne zwycięstwo sprawi, że nowa władza będzie musiała omijać zastawione na nią pułapki.
   Spójrzmy na nie. Pierwsza to pułapka instytucjonalnym. Jak legalnie usunąć skutki bezprawia tak, by łamania prawa nie sankcjonować. Dylemat jest niezwykle trudny, bo albo po­dejmuje się decyzję, by postępować powściągliwie, a wtedy de facto nagradzamy niszczycieli państwa prawa, albo wła­dza będzie postępować radykalnie, więc usłyszy: „jesteście tacy sami”. Radykalizm wydaje mi się absolutnie niezbędny, ale miałby także negatywne skutki.
   Kolejna pułapka to pułapka populizmu i populistyczne­go klimatu. Jak zracjonalizować język debaty publicznej, gdy trzeba się zmierzyć z szalenie silnymi stereotypami. Na przykład takim, że jak władza chce, to daje, a jeśli nie daje, to nie dlatego, że nie ma, albo dlatego, że mądrzej jest wydać na coś innego, ale dlatego, że dać nie chce. Z tym stereoty­pem trzeba walczyć, mając jednak świadomość ograniczonej mocy racjonalizmu - niecałe 40 proc. Polaków ma świado­mość, że pieniądze na 500+ pochodzą z ich podatków. Ponad połowa z nas uważa więc, że są jakieś rządowe pieniądze, a skoro są, to wyłącznie kwestią dobrej woli jest to, czy rząd daje, czynie.
   Kolejna pułapka - gospodarcza. Jak wywiązać się z so­cjalnych obietnic, gdy w kolejnych latach wzrost gospodar­czy będzie raczej spadał? Jest prawdą, że hojne obietnice PiS wprowadziły w szeregach opozycji konfuzję. Patrząc, jak os­tro licytuje PIS w kwestiach socjalnych, opozycja postano­wiła sama policytować, ale - jak zawsze, bo w tych zawodach nie wygra nigdy - została przelicytowana. Reakcją była iry­tacja - znowu obiecali więcej, ale i swego rodzaju desperacja. Odstąpienie od realizacji wszystkich tych zobowiązań było­by samobójcze, ale wywiązanie się z nich szalenie ograniczy pole manewru nowej władzy.
   Z tego z kolei wynika kolejna pułapka - cywilizacyjna. Skąd wziąć gigantyczne pieniądze niezbędne na postawienie na nogi edukacji czy służby zdrowia, skoro potężne sumy idą już na socjalne transfery w ulubionej przez suwerena wersji, czyli gotówka do ręki.
   Jest jeszcze jedna pułapka - to pułapka sporu ideolo­gicznego. Środowiska wielkomiejskie, wcale nie tylko zwolennicy Wiosny, chcą ograniczenia wpływów Kościoła i wprowadzenia rozwiązań typu związki partnerskie, któ­re na przykład dla PSL będą nie do przyjęcia. Nowa władza może więc być wciągnięta w ostrą ideologiczną batalię w sytuacji ewentualnego sporu między Wiosną a konserwaty­zmem, bo wcale nie tylko inkwizycją.
   Jak wiadomo, do PiS najlepiej pasują określenia, za po­mocą których sam opisuje swych oponentów i wrogów. Je­śli więc nazywa dzisiejszą opozycję totalną, to wiadomo, jaką byłoby samo PiS. Tu zresztą nie ma żadnej tajemni­cy, wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w Warszawie. Pan Jaki i jego pomagierzy sprawiają wrażenie, że nie zarejestrowali, iż wybory są już rozstrzygnięte, i atakują Rafała Trzaskowskiego jeszcze bardziej bezpardonowo niż przed wyborami. W skali kraju tym bardziej nie byłoby chwili wytchnienia. Jest niemal pewne, że gdyby demokratyczna opozycja wygrała wybory, to miałaby do czynienia z opo­zycją silniejszą i bardziej zdeterminowaną niż jakakolwiek ekipa po 1989 roku.
   Powiedziawszy to wszystko, należy dodać, że wszystkie te problemy, choć potencjalnie ogromne, są problemami wy­marzonymi. Nie należy do nich stosować taktyki Scarlett - „pomyślę o tym jutro”, znając ograniczenia wynikające z niegłupiej skądinąd zasady: „przejdziemy przez ten most, jak do niego dojdziemy”. Już na tym etapie warto się więc z nimi mierzyć intelektualnie. Należy jednak pamiętać, że wszystkie opisane pułapki są w strefie, do której prowadzi kręta i wyboista droga pod górę. I najpierw to tę trasę trze­ba pokonać.
Tomasz Lis



Społeczeństwu zagrażają źli ludzie, a nie geje

PiS i biskupów oburza edukacja seksualna. A przecież dobrze, żeby Jaś i Małgosia wiedzieli, że jak ksiądz dotyka ich intymnych części ciała, to jest to zły dotyk.

Jakie ożywienie nastąpiło w PiS! Nareszcie temat łatwy i przyjemny – deklaracja LGBT podpisana przez prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego dodała wiatru w żagle partii rządzącej.

Nie muszą gadać o Gerardzie Birgffelnerze, którego prokuratura traktuje jak przestępcę, o Marku Chrzanowskim z KNF, który jest na wolności, a nie zapłacił kaucji, o słynnym Falencie, który nagrywał polityków PO przy pomocy kelnerów i jest na wolności, ani o słynnej pani Martynie z NBP, choć ta zrobiła wielką przyjemność zapewne prezesowi jednemu i drugiemu, bo poprosiła o obniżenie zarobków. Cóż za szlachetna osoba!

Tolerancyjny pan prezes Kaczyński na konwencji w Jasionce walczył o prawa dzieci, o rodzinę, która jest zagrożona deprawacją. Nie podoba mu się karta LGBT. Włos mu się jeży na głowie, kiedy słyszy o seksualizacji dzieci, i powiada: jak oni wygrają, nie będzie tak, jak było, tylko będzie gorzej.

Politycy PiS wznieśli sztandary, na nich mają napisane: tolerancja tak, afirmacja nie. Ożywili się wszyscy ministrowie, a marszałek Senatu Stanisław Karczewski zamieścił obrzydliwą grafikę: rodzina stoi pod parasolem, broniąc się przed tęczowym deszczem.
Ciężko być gejem w PiS, chyba trzeba się chować do szafy, bo ich tolerancja nie ma granic, a jeszcze ciężej pewnie być dzieckiem gejem polityka PiS.

Pogarda dla innych zawsze była. Przypominają mi się słowa ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka z sierpnia 2018 r., kiedy uczestników Parady Równości wyzywał od sodomitów. Był niezwykle zadowolony, że ZTM nie pozwolił na tęczowe flagi na tramwajach i autobusach. Wypowiedział wtedy w Telewizji Trwam słynne słowa: „To, co po bożemu, to normalne, a jeżeli ktoś próbuje nam narzucać coś, co normalne nie jest, trafia na opór”. Tak że po bożemu jest nazywać gejów i lesbijki sodomitami.

Z ciemnogrodem walczył prezydent Paweł Adamowicz, który poszedł na Marsz Równości, podpisał deklarację LGBT pomimo wyzwisk radnej PiS, która stwierdziła, że sprowadza na Gdańsk sodomę i gomorę. Jakoś wtedy Episkopat się nie obruszył, nie przyszedł w sukurs rządzącym. Tak się składa, że dopiero teraz, tuż przed wyborami, księża oburzyli się na warszawską deklarację. Zamiast zająć się pedofilią w Kościele, obroną dzieci, doszukują się w deklaracji LGBT demoralizacji i deprawacji. Wstrząsa nimi edukacja seksualna!

A może warto byłoby, żeby Jaś i Małgosia wiedzieli, że jak ksiądz dotyka ich intymnych części ciała, to jest to zły dotyk, że trzeba o tym powiedzieć nauczycielce i mamie. I warto byłoby też, żeby mama, gdy się o tym dowie, nie sprała dziecka, tylko poszła na policję.

Pogarda jest wszechogarniająca. Widzimy, jak traktowani są nauczyciele, gdy minister Kancelarii Prezydenta doradza im, żeby dorabiali sobie za pomocą 500+. „Nikt ich przecież do celibatu nie zmusza” – powiada min. Szczerski.

Szef gabinetu politycznego premiera Marek Suski mówi o nauczycielach dzieci niepełnosprawnych, że dużo zarabiają, a o innych, że mają takie same pensje jak posłowie.

Jak powiedział dowcipny były poseł PSL Stanisław Żelichowski: może myślał o pensji Sławomira Nitrasa, którą marszałek ściął do 2700 za wypowiadanie myśli, których marszałek nie chciał słyszeć.

Jeden z radnych PiS doradził nauczycielom, że jak im się nie podoba, to mogą zmienić zawód, a premier Mateusz Morawiecki zauważył, że mają dużo wolnego czasu.

Niektórzy twierdzą, że deklaracja LGBT to prezent dla PiS i przewodni temat na wybory do europarlamentu, ale chyba Polacy nie są tacy głupi i nie dadzą sobie wciskać kitów. Gej to nie pedofil, gej nie zagraża społeczeństwu. Społeczeństwu zagrażają źli ludzie.
Monika Olejnik

Święty spokój i beatyfikacja

Opozycja nie musi drżeć ze strachu, a na wszystkie prezenty, jakie PiS rozdaje, powinna mieć dla wyborców jedną odpowiedź:„nie zabierzemy Wam niczego, co dał PiS, i oddamy wszystko, co zabrał”.

Po prezentacji tzw. piątki Kaczyńskiego wielu dziennikarzy ogłosiło pogrzeb opozycji. No bo przecież wszyscy emeryci, pracownicy do 26. roku życia, rodzice jednego dziecka, matki czwor­ga dzieci i Bóg wie kto jeszcze na pewno zagłosują na PiS. Zastana­wiam się, skąd to pogardliwe przekonanie, że Polakom chodzi tylko o pieniądze? W wyborach w 2015 r. PiS uzyskał 37,5 proc. głosów i po trzech latach rozdawnictwa oraz zmasowanej propagandy nadal ma tyle samo albo i mniej, a opozycja demokratyczna zawsze miała i ma w sumie poparcie większe niż PiS. Opozycja nie musi więc drżeć ze strachu, a na wszystkie prezenty, jakie PiS rozdaje, powinna mieć dla wyborców zawsze jedną odpowiedź:„nie zabierzemy Wam nicze­go, co dał PiS, i oddamy wszystko, co zabrał”.
   Więcej: jeśli PiS jeszcze w tym roku przegłosuje wszystkie te po­mysły, które w 2020 r. mają kosztować 40 mld zł, opozycja powinna PiS podziękować! Uwolni ją to bowiem od sporów, czyje kosztowne propozycje realizować po wyborach: PO, PSL czy SLD lub Nowocze­snej - na żadne z nich nie będzie już w budżecie miejsca. Dlatego opozycja powinna bez wybrzydzania zagłosować za „piątką PiS” i za­brać się wreszcie za opracowanie wspólnych propozycji programo­wych dotyczących tego, co „odda” - czyli: jak chce przywrócić demokrację i praworządność - a w tych kwestiach większych rozbieżności być nie powinno.

A teraz pytanie: co łączy pana Dariusza F. z Bełchatowa z mini­strem Ziobrą i rzecznikiem praw dziecka Mikołajem Pawlakiem? Otóż nic nie łączy - a powinno. Dariusz F, stał się ofiarą brutalnego ataku nożownika. Leczenie jest bardzo kosztowne. Pan Dariusz mówi
tym tak: „Za wszystkie zajęcia musiałem płacić sam. Pieniądze po­mogli mi zebrać znajomi i rodzina, sprzedałem samochód. NFZ nie finansuje rehabilitacji w takim zakresie. Nie ma w Polsce funduszu, który pomagałby w takich przypadkach”.
   Przeczytałem i zdziwiłem się. Jak to nie ma, kiedy jest! I nawet adekwatnie się nazywa: Fundusz Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej. Ma on za zadanie „okazywać pomoc osobom pokrzywdzonym przestępstwem, zwłaszcza pomoc me­dyczną, rehabilitacyjną oraz materialną”. Fundusz ten działa przy Mi­nisterstwie Sprawiedliwości, nadzoruje go minister sprawiedliwości, a zarządza dyrektor właściwego departamentu ministerstwa. Dyrek­torem tym - do chwili wybrania go na rzecznika praw dziecka - był właśnie Mikołaj Pawlak. Niestety, z tego Funduszu pan Dariusz nie dostał ani grosza. On po prostu o nim nie wiedział i nie dowiedział się ani od lekarzy, ani od rehabilitantów, bo ci także o nim nie słysze­li. Kontrola NIK wykazała przy tym, że Fundusz dysponował kwotą ok. 400 mln zł! Na co więc szły te ogromne środki? Okazuje się, że na pomoc potrzebującym wydano zaledwie kilkanaście milionów złotych, natomiast 25 mln zł otrzymało CBA (!), a sprzęt za 100 mln zł - Ochotnicze Straże Pożarne (!!).
   W trakcie prowadzonej w Senacie procedury zatwierdzania pana Pawlaka na RPD poprosiłem go o wyjaśnienie, jaki ta szczodrość ma związek z celami Funduszu. Ciekawiło mnie to tym bardziej, że przed wyborami samorządowymi w internecie co rusz pojawiały się zdjęcia i filmy z uroczystego przekazania gminnym jednostkom OSP sprzętu o wartości tysięcy złotych, przy czym jakoś tak się składało, że dar­czyńcami byli zawsze politycy PiS.
   Ci, co twierdzą, że obrady Senatu są nudne, nie słyszeli chyba odpowiedzi Mikołaja Pawlaka na te pytania. Oświadczył on mianowi­cie, że jeśli chodzi o CBA, to nic nie powie, bo to była operacja tajna (czyżby działalność CBA „produkowała” aż tylu pokrzywdzonych?!), a co do strażaków, to jeżdżą om nie tylko do pożarów, ale także po­magają ofiarom wypadków drogowych, a zgodnie z prawem każdy taki wypadek to... przestępstwo!
   Mamy tu więc do czynienia z wyjątkowo bezczelnym wydawa­niem publicznych pieniędzy - gromadzonych w celu udzielania pomocy ludziom znajdującym się w dramatycznej sytuacji życiowej - na cele czysto polityczne; z traktowaniem państwowego funduszu jak partyjnej skarbonki. Prokuratorzy Zbigniewa Ziobry oskarżyli znakomitego menedżera, byłego prezesa Lotosu Pawła Olechnowi­cza, o nieefektywne wydanie 240 tys. zł (!). Chcieli go za te 240 tys. zł aresztować, grożąc karą kilku lat więzienia. Ile w takim razie lat w wię­zieniu powinni spędzić pan Pawlak i nadzorujący go minister Ziobro za te 125 mln zł? Może niedługo się dowiemy.

Rozgadał nam się ostatnio pan premier Morawiecki. Śmieszy, tumani, przestrasza. Śmieszy, gdy najwyraźniej, jak niewierny kochanek, porzuca już plany budowy miliona elektrycznych samo­chodów, flotylli promów pasażerskich, Luxtorpedy i tysięcy dronów, a w to miejsce wstawia przekop Mierzei Wiślanej, zachwalając tę inwestycję (oby nigdy nie powstała!) niemal jak budowę drugiej Gdyni. Tumani, gdy stwierdza, że dwukrotne podwyższenie kosztów uzyskania przychodu w podatku PIT, czyli 20 zł miesięcznie, będzie stanowiło „odczuwalnie więcej pieniędzy w portfelach”. A przestrasza wszystkich, bo rozjusza nauczycieli i wręcz zachęca ich do strajku, podając kłamliwe dane o ich zarobkach. Oferuje im w ciągu trzech lat podwyżkę przeciętnie o 6 proc. rocznie, gdy w kraju wzrost płac prze­kracza 7 proc. - i twierdzi, że to dowód wielkiej sympatii dla nauczy­cieli. Polakom chce dać - jak mówi - „święty spokój i dostatnie życie”. Brzmi ładnie, ale w istocie chodzi o to, aby wszyscy krewni i znajomi pisowskiego królika mogli obsiąść tysiące stanowisk, spokojnie się obławiać i aby nikt się do tego nie wtrącał.

Trzy Beaty (Szydło, Kempa i Mazurek) wybierają się do Brukseli. Za­miar prezesa Kaczyńskiego, aby beatyfikować Unię Europejską, jest oczywiście godny najwyższego uznania, dręczy mnie jednak pewna wątpliwość. Przecież Mateusz Morawiecki jeszcze nie zakończył zapo­wiedzianego przez siebie procesu chrystianizacji pogańskiej Unii, a tu od razu beatyfikacja?! Ale co ja tam wiem. Jeśli prezes ma taką moc, żeby prokuratora Piotrowicza, odznaczonego za dobrą pracę w stanie wojennym, słynnego także z obrony księdza pedofila z Tylawy, uczynić jedną z twarzy pisowskiej „moralnej rewolucji”, to i poganina może be­atyfikować. O ile oczywiście poganin misjonarza nie pogoni.

***

   Kaczyński na konwencji PiS:„Trzeba bronić rodziny przed ata­kiem”. Zgadzam się. Ale najpierw trzeba obronić prezesa przed ata­kiem ze strony jego własnej rodziny.
Marek Borowski

Afirmacja seksualizacji

Ledwie obóz władzy ujawnił strategię na tegoroczne kampanie wyborcze, a już ją radykalnie zmienił. Ogło­szony przed dwoma tygodniami na warszawskiej konwencji PiS, wart 40 mld zł, pakiet socjalny bynaj­mniej nie „zaorał opozycji”; w ogóle nie przyniósł spodziewanych zysków sondażowych. Kolejne symulacje podziału mandatów do Parlamentu Europejskiego wskazują na stan bliski remisu.
PiS nic nie wzrosło, co by znaczyło, że obiecane i już zaplanowane w tym roku do wypłaty 20 mld zł w sensie wyborczym „poszło się gonić”. Potwierdzałoby to tezę, że podział polityczny w Polsce staje się coraz mniej wrażliwy na działania o charakterze socjalnym: wyborcy PiS łatwo mogą uznać, że „te pieniądze im się po prostu należały”, zaś opozycjoniści i niezdecydowani, prezent Jarosława Kaczyńskiego” wezmą, a zagłosują (lub nie) po swojemu. Stało się jasne, że zwłaszcza wybory europejskie wymagają innych niż finansowe narzędzi mobilizacji własnego elektoratu, bo duża część wyborców PiS w ogóle nie zamierza w nich brać udziału. Jarosław Kaczyński, na pierwszej regionalnej konwencji PiS na Podkarpaciu, bez przekonania i bez emocji nawiązywał do pakietu „500 plus 13. emerytura”, ostrzegając jedynie, że „jeśli nasi przeciwnicy wygra ją, zabiorą to, co myśmy dali”. Dla wyborców miał już nowe, dodat­kowe bodźce.

Frustracja i niepewność często prowadzą, jak mówią psycholo­gowie, do stereotypii, uporczywego powtarzania schematów, które kiedyś zadziałały. Coś takiego dokładnie obserwujemy w stra­tegii kampanijnej obozu władzy. Odpowiednikiem dwóch politycz­nie najsilniejszych obietnic 2015 r. - czyli 500 plus i obniżenie wieku emerytalnego - jest teraz kolejne 500 i dodatek emerytalny. Jed­nak, jak pamiętamy, PiS sięgnął wtedy po jeszcze jedną broń: przez całą kampanię odbywało się solidne straszenie Polaków najazdem uchodźców - groźnych dla polskości, bezpieczeństwa obywateli i zdrowia publicznego (prawicowa prasa pisała o nadciągających, za zgodą koalicji PO-PSL, muzułmańskich hordach). Ale to było przed trzema laty, teraz nowych imigrantów prawie już w Europie, a jeszcze bardziej w Polsce, nie ma. Ten joker wypadł z talii. I tu trzeba pochwalić sztabowców PiS, że szybko wykorzystali nadarza­jącą się okazję, aby - przynajmniej do czasu eurowyborów - w roli imigrantów obsadzić„środowiska LGBT”, a w roli islamu „homopropagandę”. Temu w zasadzie była poświęcona ostatnia konwencja PiS. Pretekstem stała się podpisana przez prezydenta Warszawy tzw. karta LGBT, zawierająca pewne ogólne deklaracje dotyczące równego traktowania osób o różnych orientacjach seksualnych oraz zobowiązanie miasta do wspierania, zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia WHO, edukacji seksualnej oraz „lekcji tolerancji”. Poprzez manipulację tekstem, już o intencjach nie wspominając (do tematu, a także standardów WHO, wrócimy w następnym numerze), PiS zbudował narrację o rzekomym planie seksualizacji dzieci, lekcjach masturbacji, także dla najmłodszych i - drugie kluczowe słowo - afirmacji homoseksualizmu.

Manewr w sensie politycznym jest tak oczywisty, że aż trywialny; a skojarzenia z poprzednią kampanią antyimigrancką po­wszechne. Po prostu po raz kolejny prezes PiS postanowił wzbudzić wśród tradycyjnych i konserwatywnych wyborców stan paniki
moralnej („to horror, atak na polskie rodziny, na prawo rodziców do wychowania potomstwa” - wołał podczas konwencji) oraz we­zwać ich do obrony, ramię w ramię z partią, najświętszych wartości: rodziny, dzieci i wiary. Obserwujemy zresztą od początku kampanii zamysł wprzęgnięcia w te wybory emocji religijnych, zamiany rywalizacji politycznej w wojnę kulturową. Nie ma wystąpienia prezesa czy premiera, gdzie nie pojawiałyby się deklaracje, że „my reprezentujemy cywilizację chrześcijańską”, a katolików w Polsce i w laickiej Europie „się terroryzuje”.
   Dzisiejsza Unia Europejska oraz broniąca jej Koalicja są trak­towane jako rozsadniki demoralizacji. Premier Morawiecki sformułował to dość precyzyjnie: nasi konkurenci rozumieją eu­ropejskość jako rewolucję obyczajową. Zatem - idąc za tą logiką
nie chodzi im o jakiś wolny rynek, swobodny przepływ osób, kapitału, o wspólne wartości, chodzi w gruncie rzeczy o promo­cję homoseksualizmu, eutanazji, aborcji, ateizmu, „podważanie naturalnej tożsamości płciowej chłopców i dziewczynek” (to już Jarosław Kaczyński). „Seksualizacja dzieci w ramach promocji i afirmacji LGBT” oznacza też - powtarzają na głosy politycy PiS - tworzenie atmosfery sprzyjającej pedofilii. W ten sposób, nie­jako przy okazji, sprawa pedofilii zostaje przerzucona na stronę „liberałów”, dokładnie jak u pewnego polskiego biskupa, który oskarżał rozbudzone erotycznie dzieci o emocjonalne prowo­kowanie księży. PiS, przyprawiając Koalicji Europejskiej gębę propagatorów dewiacji, rzuca więc jednocześnie moralne koło ratunkowe bardzo dziś zakłopotanemu seksualnymi aferami Ko­ściołowi - oczekując zapewne politycznego rewanżu. A jako bo­nus może grillować PSL, obsadzając ludowców w roli stronników LGBT i do tego też wymiaru redukować Wiosnę Biedronia.

Prezydent Francji Emmanuel Macron zaproponował Europej­czykom poważną debatę o kilku fundamentalnych dla naszej przyszłości kwestiach: wspólnej obronie, zewnętrznej straży granicznej, przeciwdziałaniu nielegalnej imigracji, powołaniu biura ochrony demokracji i wolności wyborów, wspólnych budżetach.
PiS chce sprowadzić wybory europejskie do prostej dychotomii: jesteś za Europą i Polską chrześcijańską, prorodzinną czy lewacką i zboczoną? Za homoseksualizmem czy przeciw? Potwornie to pro­stackie, kłamliwe, bezsensowne, ale znów budzi u wielu komenta­torów podziw dla sprytu prezesa i jego znawstwa duszy polskiego ludu. Zaorał opozycję? Twarda, po raz pierwszy chyba tak twarda, odpowiedź Rafała Trzaskowskiego na„tępe szczucie, cyniczne oszczerstwa, jad i manipulacje” ze strony prezesa PiS raczej nie oznacza, że opozycja - jak zwykle - będzie się tłumaczyć przed PiS. Ale też czas najwyższy, żeby Koalicja Europejska zaproponowała własną agendę tej kampanii. Inaczej cała debata unijna w Polsce 2019 r. zostanie przez PiS zseksualizowana, a spierać się będziemy o masturbację.
Jerzy Baczyński

Niewidzialny

Tyle spraw zaprząta głowy wszystkich Po­laków, że trudno się zorientować, które są najważniejsze. Czy przywłaszczenie tab­licy przez ministra Suskiego nadaje się do śledztwa, czy też minister Suski powinien pójść na obserwa­cję? Oto kolejny kłopot dla niezależnej, urobionej po pachy prokuratury. Mówmy jednak o ogromnych powodach do radości. Już niedługo będziemy mieli mnóstwo pieniędzy. Na pierwsze dziecko, na następ­ne i na następne. Jeżeli dodamy do tego emerytów, to w niedziele na stacjach benzynowych utworzą się ki­lometrowe kolejki.
   Nie mogę jako pacyfista przejść obojętnie obok rocznicy naszej przynależności do NATO. Przy tej uroczystej okazji po utracie kolejnego miga została odsłonięta najskrytsza tajemnica naszej armii. Mini­ster obrony narodowej z determinacją ogłosił, że jej zasoby zwiększą się o niewidzialne samoloty. Jest to jednak tylko uzupełnienie naszego potencjału woj­skowego, bo cała nasza armia już od dawna jest nie­widzialna. Kiedy na słynnej wojskowej defiladzie ze zdziwieniem patrzyliśmy na husarzy, którzy szli pie­szo, nie wiedzieliśmy, że oni nie idą, tylko jadą na niewidzialnych koniach z tajnej hodowli w Janowie Podlaskim. Nasze okręty podwodne są niewidzial­ne podwójnie, po pierwsze pływają pod wodą, a po drugie pod wodą ich nie widać. Mamy jeszcze niewi­dzialne rakiety Patriot i coraz więcej niewidzialnych czołgów. Martwiliśmy się o uzbrojenie, a tymczasem jesteśmy jedną z najdoskonalszych technologicz­nie armii świata. Migi nie są nam potrzebne, a sześć świeżo zakupionych helikopterów jest zasłoną dla stu ukrytych przed nieprzyjacielskimi radarami.
Nie wiem, jak w przyszłości przy tej technologii bę­dzie wyglądała uroczysta defilada. Być może zastąpi ją marsz prezydencki połączonych, niewidzialnych sił zbrojnych. Na czele pójdzie prezydent z mini­strem, a potem przez dwie godziny niby pusta ulica, atak naprawdę pełna niewidzialnych żołnierzy. Nie martwcie się, Drodzy Rodacy. Jesteśmy nie tylko od­powiednio uzbrojeni, ale też nikogo się nie boimy. Żegnam się tradycyjnym „czołem niewidzialni”!
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Luzerzy

Była na warszawskiej robotniczej Woli dysko­teka Colosseum. Wielka, chyba na trzy tysiące ludzi. W namiocie cyrkowym, samowoli bu­dowlanej. Urzędnicy mogli sobie pogwizdać, bo jak wieść niesie, miejsce było kontrolowane i chętnie odwiedzane przez „Pruszków”. Byłem tam raz, pamiętnej październi­kowej nocy 1997 roku.
   Wtedy to Andrzej Gołota miał zdobyć bokserski Olimp, pokonując za wielką wodą Lennoxa Lewisa. Cała Polska w to wierzyła, cały kraj się nakręcił, a ja z kumplami dzien­nikarzami (acz całkiem prywatnie) udaliśmy się do dresiarskiej świątyni, by obejrzeć transmisję na żywo i przeżyć narodowy orgazm za sprawą Andrzej owych pięści.
   Walka zaczynała się wieczorem czasu amerykańskie­go, w Polsce był środek nocy, bliżej ranka już, po trzeciej, więc zdecydowana większość dominującej męskiej pub­liczności była zdrowo napruta. A potem zabrzmiał gong i po 95 sekundach Gołota leżał na deskach, a w Colosse­um rozpętało się piekło. Tłum jeszcze chwilę wcześniej wielbiący boksera, teraz chciał go rozszarpać za upoko­rzenie. Tak jakby to ludzie w dyskotece dostali po pysku, a nie Gołota. Skoro tego ostatniego nie było pod ręką, to trzeba było spuścić łomot komuś innemu. A że na buziach towarzystwa, z którym przyszedłem, odcisnęły się lata nad książkami i coś na kształt refleksji, tedy od razu ktoś z rozczarowanych widzów grzecznie nas zapytał: „Co się, kurwa, gapicie, pedały?”. Stało się jasne, że należy się bły­skawicznie ewakuować, co udało się bez strat.
   W 95 sekund Gołota z półboga stał się ultrafrajerem. Na­wet po latach dziennikarze, którzy wtedy byli dziećmi, pi­szą o „niechlubnej nocy polskiego sportu”. Nie o tym, że żaden polski pięściarz nie zaszedł tak daleko, nie o jego wielkich chwilach, nie o emocjach, które dał milionom, tyl­ko o „niechlubnej nocy”.
   Przypomniałem sobie to wszystko, oglądając na Netfliksie opowiadający o sportowcach dokumentalny serial „Przegrani”. W oryginale „Losers”, co brzmi jednak moc­niej niż poczciwi i nieszkodliwi „przegrani”. Ale też wbrew tytułowi to historie nieoczywiste, pokazujące, że przegra­na może być wygraną i na odwrót. Weźmy Suryę Bonaly, francuską łyżwiarkę figurową. Jedna z najwybitniejszych przedstawicielek dyscypliny, wielokrotna medalistka, ni­gdy nie zdobyła złota dorosłych mistrzostw świata ani żadnego medalu olimpijskiego. Dlaczego? Po pierwsze, dlatego, że była czarna, co ponad dwie dekady temu w tym bardzo uznaniowym sporcie miało swoje znaczenie. Po drugie, Bonaly była typem rebeliantki. Znała swoją war­tość, wiedziała, że potrafi zrobić rzeczy, których nie da rady wykonać nikt na świecie, i tym mocniej przeżywała zaniżanie ocen i tym bardziej dawała odczuć swą niechęć do systemu i jego cerberów.
   Niesamowite wrażenie robią sceny z mistrzostw świata w Japonii w 1994 roku, gdy powinna zdobyć złoto, ale ju­rorzy po naradach przyznają zwycięstwo reprezentantce gospodarzy. Surya szlocha, odmawia wejścia na podium, a założony srebrny medal po chwili ściąga. Widownia bu­czy. Cztery lata później, również w Japonii, na igrzyskach w Nagano startuje po raz ostatni na olimpiadzie. Zgodnie z regulaminem zabronione jest salto w tył. Zakaz trochę teoretyczny, bo i tak praktycznie nikt na świecie nie po­trafiłby go wykonać. I przed wielomilionową telewizyjną publicznością, pod samym nosem jury, Bonaly wykonuje to salto, lądując na jednej łyżwie. Widownia w hali szale­je, sportowcy wszystkich dyscyplin gratulują jej odwagi. Za sprawą ocen jurorów zajmuje dalekie miejsce, stając się jednocześnie legendą. Kiedy po Nagano przechodzi na za­wodowstwo i zaczyna jeździć w rewiach, gdzie nie krępują jej przepisy, przyciąga tłumy.
   Michael Bentt był bokserskim mistrzem świata i dwa razy leżał na deskach w pierwszej rundzie, jak Gołota. Za pierwszym razem stał się pośmiewiskiem. Pogardzany, ku zaskoczeniu wszystkich znokautował kolejnego przeciw­nika. Wyrzucił ochraniacz na zęby i do wiwatującego tłu­mu chciał krzyczeć: „Pierdolcie się! Teraz mnie kochacie? Pierdolcie się!”. Przy drugim nokaucie omal nie zginął, a lekarz powiedział mu, że jeśli chce żyć, to już nigdy nie może boksować. „Ten nokaut to najlepsza rzecz, jaka przy­darzyła mi się w życiu. Gdyby nie on, to wciąż nosiłbym maskę boksera”. Bo nie chciał być pięściarzem. Zmuszał go ojciec. Aż poniósł klęskę, która go wyzwoliła. Zaczął pi­sać, pracować jako konsultant przy filmach Michaela Manna czy Clinta Eastwooda. I podsumowując swoje dość szczęśliwe życie, cytuje Milesa Davisa: „Potrzeba dużo czasu, by nauczyć się grać siebie”.
Marcin Meller

Komiks

„Drugie przybycie” to komiks, który miał za­debiutować w USA 6 marca. Nic z tego. Fala protestów, jaka uderzyła w wydawcę jesz­cze przed publikacją, zmusiła go do rezygnacji z pomy­słu. Petycję przeciwko książeczce podpisało 300 tysięcy amerykańskich internautów, którzy jej na oczy nie wi­dzieli, ale usłyszeli zapowiedzi i to im wystarczyło. Za­jęła się nią na ostro telewizja Fox News, podgrzewając atmosferę gniewu. Wściekły głos zabrali przedstawiciele Kościoła. Mimo to autorzy rysunkowego serialu - Mark Russell i Richard Pace - postanowili się nie poddawać i gwałtownie szukają sposobu, by pierwszy tomik znalazł się na półkach kiosków, księgarń tudzież w internecie. Gdy do tego dojdzie, wojna rozgorzeje na całego.
   Pomysł komiksu można streścić jednym zdaniem. Rzu­cił je niedawno w telewizyjnej dyskusji Witold Bereś: „Gdyby Jezus wrócił dziś na Ziemię, nie zostałby chrześ­cijaninem”. Rysunkowy serial „Second Coming” opowia­da o powrocie Jezusa na Ziemię. Bóg jest rozczarowany pierwszym pojawieniem się Jezusa, które spowodowa­ło jego ukrzyżowanie, i dwa tysiące lat później posyła go z powrotem na Ziemię, aby nauczył się zbawienia świata od Sun-Mana, superbohatera w typie Supermana. Sun-Man jest uwielbiany przez miliony, potrafi dokonywać cudów i zna efektowne sposoby, by swoją pozycję ido­la wykorzystać dla zbożnych celów. Jezus zamieszkuje z nim we wspólnym apartamencie i obaj próbują napra­wić świat. Jezus jest zszokowany, widząc, czym dziś jest chrześcijaństwo i co działo się w jego imię na przestrzeni wieków. Jak piszą autorzy, „Syn Boży stara się uporządko­wać zapis o naukach Ewangelii i naprawić wszelkie wypa­czenia”, w końcu jednak „obaj poznają ograniczenia we wzajemnym podejściu do ratowania świata”.
   Pisanie felietonu to nie jest proces ciągły. Przynajmniej w moim przypadku. Nie siadam i nie piszę go od pierw­szego zdania do ostatniego bez przerwy. Niekiedy to trwa kilka dni. Żyję, wstaję, idę się wykąpać, coś przekąsić, za­łatwiam interesy, wracam, czytam, co napisałem, zerkam w telewizor, idę do sklepu, wracam, skreślam, poprawiam, coś się dzieje, zmieniam temat całkowicie, piszę inną hi­storię do nowa. W tych dniach wszystkie rury ściekowe prowadziły mnie jednak do niniejszego tekstu. Odezwali się pan Terlecki, który nazwał Polaków sprzeciwiających się gloryfikowaniu zbrodniarzy „szmaciarstwem”, pani Pawłowicz, która w chrześcijańskim duchu sponiewiera­ła gejów, powrócił z zaświatów ksiądz Jankowski w ran­dze pedofila i kapusia tudzież strąconego pomnika, obok niego stanął Michael Jackson i miłosierni wierni, któ­rzy w ramach przyjęcia na wiarę oskarżeń o pedofilię, acz bez dowodów, postanowili zawalczyć z jego dorobkiem muzycznym. Trump nazwał kilkoro demokratów lamu­sami, Morawiecki dał koncertowy popis opowiadania ba­jek, kpiąc z narodu, Maduro w Wenezueli kazał strzelać do obywateli. Gdyby choćby z tego miał powstać komiks z Jezusem w tle, Syn Boży miałby co robić.
   Tylko niektóre z powyższych zdarzeń, a podobnych mają miejsce miliony każdego dnia, mogą liczyć na szczęś­liwe zakończenie. Zaliczam do nich sprawę pomnika księdza Jankowskiego (choć z dużą ostrożnością, bo róż­nie może być). Strącanie pomnika i potem stawianie go wbrew prawu to nie są moje ulubione metody. Równie do­brze zwolennicy teorii o płaskiej Ziemi mogliby się rzucić na pomniki Kopernika, jednak muszą być jakieś reguły. Ale to, że na końcu decyzję w sprawie pomnika podjęła Rada Miasta Gdańska, złożona z różnych przedstawicieli spo­łeczności, i nikt nie zapowiedział siłowego sprzeciwu - to ewenement w naszej historii. Teraz przydałoby się pełne pokory stanowisko Kościoła w sprawie oskarżeń o pedo­filię (a może jakiś proces z powództwa ofiar), a także decyzja sądu (a nie politycznych „historyków” z IPN) w sprawie współpracy z komunistycznymi służbami bezpieczeństwa - to by wyjaśniło rozmiary domniemanych krzywd, aby­śmy wszyscy mieli jasność, że wreszcie jest, jak należy.
   W komiksach zawsze dobro walczy ze złem. Walka z komiksem może być jednym i drugim, ale może być też głupotą. Oburzenie przeciwników „Drugiego przybycia” wywołał opublikowany rysunek ze stworzenia świata, w którym Adam jest nagi. A przecież nie mógł być inny. Wydawca zasugerował, by dla świętego spokoju dory­sować mu coś w miejscu przyrodzenia. „Może dżinsy?” - zapytał jeden z autorów. I tak się rozstali, a ruch opo­ru wobec komiksu przerósł rozmiarami sprzeciw wobec wojny w Somalii czy gehenny ludu Rohindża.
Zbigniew Hołdys

Tenis jako męka

Córka trenera” to film dla ciebie - mówili znajo­mi, wiedząc, że lubię ten sport, napisałem o nim książkę, a także wpro­wadzałem własną córkę na kort. W tamtych czasach te­nis - obok nart - był symbolem statusu, w tenisa należało grać, spotykać się na kortach Legii, a zimą na Kasprowym. Wielu innych rozrywek nie było. Wbrew aurze rzekomego luksusu, jaka otaczała tenis w PRL, na korcie i w szatni panowała bieda - szatnia i sanitariaty były typowe dla epo­ki. jedna hala Mera, zbudowana na skutek zamiłowania do tej gry wicepremiera Kopcia, import rakiet, naciągów i piłek raczej prywatny, rakieta kupowana u trenera, naciąg u zawodnika, który dostał go z klubu lub kupił za grani­cą. Grali „wszyscy”, czyli „każdy, kto był kimś”. Bohdan Tomaszewski, Alina Janowska, prof. Zbigniew Resich - prezes Sądu Najwyższego i były reprezentant Polski w koszykówce, jego córka Alicja, Jerzy Gruza, Krzysztof Toeplitz, Mariusz Walter, Zdzisław Ambroziak - znany siatkarz, a później dziennikarz sportowy, aktor Władek Kowalski, prawnicy i amatorzy tenisa - rodzina Pociejów, trenerzy Zbigniew Bełdowski, Adam Mincberg i Bogdan Lewandowski, „stundy”, czyli lekcje dla początkujących. Kortowy, pan Jan Chydzyński, u którego możni tamtego świata usiłowali wyprosić kort na godzinkę.
   Nic więc dziwnego, że poszedłem na „Córkę trenera”. Był dzień powszedni, seans o godz. 20.40, mała sala kina Wisła w Warszawie - pusta jak kort po deszczu, widzów starczyłoby na dwie pary do debla plus sędzia. Później było coraz lepiej. Pomysłowa, celowo monotonna czołów­ka, dźwięk wielkiej opony miarowo przepychanej na zmia­nę przez ojca - trenera, i jego córkę - młodą tenisistkę. Świat tenisa pokazany od podszewki, którą reżyser Łukasz Grzegorzek zna z własnej młodości. Jazda zdezelowanym samochodem z turnieju na turniej, z Oławy do Mrągo­wa, ciułanie punktów, dieta „naukowo” przygotowana na kuchence w hotelowym pokoiku i czekanie, wieczne czekanie, którego w filmie jest mało. Czekanie, aż skończy się poprzedni mecz, czekanie, aż przestanie padać, czeka­nie, aż korty wyschną (świetna scena w filmie), czekanie na zaległy mecz, czekanie, czekanie, czekanie, które pa­miętam jako ojciec i kierowca. Pamiętam, że akurat byli­śmy na turnieju we Wrocławiu, kiedy wybuchł Czarnobyl. Wiatr podobno wiał w kierunku Skandynawii, więc turniej nie został przerwany
   Krytyka i widownia przyjęły „Córkę trenera” życzliwie, chwaląc reżyserię, a przede wszystkim Jacka Braciaka jako ojca. Najgorzej wypadł w tym filmie... tenis. Część widzów, włącznie z niżej podpisanym, udała się do kina nie tyle w poszukiwaniu dramatu, ale tenisa, tak jak szło się na „Amadeusza” dla muzyki, a „Rocky’ego” oglądało dla boksu. Niestety, tenisa jest w tym filmie tyle, co kot napłakał, zamiast gry otrzymujemy sceny w zwolnionym tempie przy ambitnej muzyce. „Dość monotonnie nieste­ty skadrowane są urywki tenisowych zmagań. Oczywiście są one tylko tłem prawdziwych rozgrywek poza kortem, ale można było zdecydowanie pokusić się o większą dy­namikę. Tym bardziej że Łukasz Grzegorzek tenis zna
od podszewki” - pisze Tomasz Zacharczuk. Niestety, znakomity jako aktor Jacek Braciak jako trener na­grywa głównie piłeczki z kosza, ale nic ponadto, a na sparingpartnera dla córki nie było go stać. W rezultacie miłośnik tenisa wychodzi z kina nienasycony Jednak „Córka trenera” to przede wszystkim film o sto­sunkach ojciec trener - córka zawodniczka. Ojciec całko­wicie poświęcił się karierze córki, której stara się zapew­nić wszystko, którą jako trener katuje, z której karierą się całkowicie utożsamia, wrzeszczy na nią, kiedy przegrywa, by nazajutrz przytulić i znów ruszyć w drogę, i grać, grać, wygrywać. Nie wiadomo, co (kogo?) ojciec kocha bar­dziej - córkę czy upragniony sukces, który ta córka ma mu dostarczyć. Żadnych dyskotek, alkoholu, żadnych chłopaków, tylko forehand, backhand, niżej na nogach, niżej i nie grać przez środek siatki, i tak w koło Macieju. Nic dziwnego, że pomiędzy córką i ojcem narasta konflikt, który wreszcie wybucha, konflikt typowy, naturalny, tylko w sporcie jak gdyby skondensowany.
    „Ja swojego tatę kocham, ale jednocześnie się go boję - mówi w wywiadzie dla PAP reżyser filmu Łukasz Grze­gorzek. - Czasami mnie irytuje, bywało, że się go wsty­dziłem, że go nie rozumiałem. Czułem, że mam tak wiele sprzecznych emocji z nim związanych, że warto się nad tym pochylić”. W rezultacie otrzymaliśmy film pograni­cza - dramat psychologiczny w scenerii tenisowej. „Wi­dać, że Wiktoria nie kocha tego sportu tak jak ojciec i robi to tylko dla jego aprobaty. Czuć, jak się zmusza choćby w momencie wymiotowania przed każdym meczem. Maciej natomiast przelewa swoje niespełnione ambicje na córkę. Niby typowe, ale dzięki sprawnej ręce Łukasza Grzegorzka całość nabiera głębszego wyrazu...” - pisze w recenzji Adam Siennica.


Sytuacja typowa, niejedna wybitna tenisistka czy tenisi­sta mieli takie dzieciństwo. Wojtek Fibak mówi mi, żeby nie lekceważyć udziału rodziców, bo choć czasami prowa­dzi do dramatów, to zawdzięczamy mu wielu świetnych te­nisistów i tenisistek. Ivan Lendl, którego matka Olga przy­wiązywała długą liną do ścianki, o którą miał odbijać, kiedy mama grała na innym korcie, Andre Agassi, którego ojciec były zapaśnik z Iranu - nie znał litości, Monica Seles, któ­ra miała trudne stosunki z ojcem, siostry Williams, które ojciec „stworzył”, ale po latach, z powodu konfliktu, nie mógł chodzić na ich mecze, Jimmy Connors, syn swojej mamusi Glorii, Steffi Graf, którą tata pilotował, aż sam wy­lądował w areszcie za nadużycia podatkowe, piękna Maria Szarapowa, której ojciec nie odstępował na krok, Jennifer Capriati, znana także z burzliwych relacji z ojcem, wresz­cie Agnieszka i Urszula Radwańskie. Nie każdy miał tyle rozsądku co Jan Fibak, żeby wprowadzić syna do tenisa, a potem oddać do klubu. Zresztą trudno sobie wyobrazić, żeby profesor medycyny jeździł z synkiem na turnieje.
   Tych kilka nazwisk to jest wierzchołek góry lodowej. W tle są niezliczone córki i synowie trenerów, na których w takich krajach jak Polska opierał się tenis.
Daniel Passent

1 komentarz:

  1. Bardzo się cieszę, że mogę podzielić się z nami swoimi doświadczeniami. Nazywam się Brenda i byłem szczęśliwy. Dopóki mój mąż nie powiedział, że go zdradzam, oboje staliśmy się dokuczliwymi parami, nie mógł w to uwierzyć, ani nie zaufał moim słowom, więc złożyliśmy wniosek o rozwód, później zostaliśmy rozdzieleni i ślubowaliśmy, że nigdy się nie pogodzimy. Długo próbowałem iść dalej, ale nie mogłem pozostać bez niego, więc zacząłem poszukiwania powrotu męża, a potem skierowano mnie do Dr.IZOYA. Świetny człowiek, którego spotkałem, rzucił zaklęcie miłosne i zmusił mojego męża do powrotu w ciągu 24 godzin. dzięki temu jestem tutaj, aby udostępnić kontakt dr IZOYA, skontaktować się z nim poprzez drizayaomosolution@gmail.com. Jest naprawdę potężny i specjalizuje się w następujących sprawach ...
    (1) Kochaj zaklęcia wszelkiego rodzaju. (2) Przestań rozwodzić się. (3) Zakończ jałowość. (4) Potrzebujesz pomocy duchowej.

    OdpowiedzUsuń