„Zło-dzie-je!” -
skandował gniewny tłum. Długo odpowiadało mu tylko echo. Dopiero Jarosław
Kaczyński zainteresował się groźnym żywiołem. Miał to być polityczny flirt,
lecz okazał się stałym związkiem.
RAFAŁ KALUKIN
Jeśli
PiS zdobędzie władzę, cofnie wszystko, co zrobiła Platforma. Stoi to - czarno
na białym! - w oficjalnym programie tej partii. I - rzecz jasna - jeśli
Kaczyński zostanie premierem, to zepchnięta do opozycji Platforma będzie
obiecywać Polakom, że w przyszłości posprząta po Prawie i Sprawiedliwości. I
tak w kółko...
Aż do chwili , gdy wystygną emocje
napędzające tę rywalizację. Lecz na to się nie zapowiada. Wyznaczające pole
konfliktu kulturowe pęknięcia są trwałe. Skutkują wymazaniem z polskiej polityki
obszaru wspólnego, zapewniającego państwu stabilność, a obywatelom poczucie
jednoczącej tożsamości.
1
Jeszcze w pierwszej dekadzie III
RP obowiązywało pole konsensusu obejmującego budowę instytucji
demokratycznych, wolnego rynku oraz integracji z Zachodem. Wszystkie główne
siły polityczne, łącznie z niedawnymi komunistami, poparły terapię szokową
Balcerowicza. Żadna nie kwestionowała trójpodziału władzy. Każda, choć z
różnym entuzjazmem, akceptowała polską drogę do NATO i Unii Europejskiej.
Polacy poparli owe cele, choć
raczej instynktownie. Bo dla zwykłego Polaka liberalna demokracja nie była
zbiorem procedur organizujących porządek państwowy i zapewniających obywatelom
ich podstawowe prawa, lecz instynktownie doświadczaną utopią nowego porządku,
w którym „my” sami będziemy się rządzić, w miejsce odsuniętych „onych” (czyli
komuny). Wolny rynek nie był traktowany jako obszar wolnej konkurencji - z
wygranymi i przegranymi – lecz jako utopia
wytęsknionego dobrobytu. Zaś geopolityczne przesunięcie Polski w stronę Zachodu
było po prostu potwierdzeniem cywilizacyjnych aspiracji Polaków. Bez głębokiej
świadomości przemian trudno było mówić o demokratycznym kontrakcie zawartym
przez wyborców z ich przedstawicielami.
Po latach łatwo krytykować
okrągłostołowe elity za niedostateczny wysiłek w uświadamianiu ludu. Nie miały
wielkiego pola manewru. Poruszały się ostrożnie, w poczuciu stąpania po cienkim
lodzie. Nie znały zresztą społeczeństwa, bo i skąd? Nie otrzymały w spadku po
PRL rzetelnej diagnozy socjologicznej. Po latach knucia w podziemiu same były
wyalienowane. Nanosiły więc na społeczeństwo własne ideologiczne kalki - jedni
z II RP, inni z Marca ’68, większość z solidarnościowego karnawału lat
1980-1981. Każda z kalek coś istotnego mówiła, żadna nie trafiała w sedno.
Kłócono się więc zajadle o symbole
i wartości, co dawało pozór demokratycznej debaty. Parlament stał się
polityczną wieżą Babel - anarchicznym zbiorowiskiem niezliczonych stronnictw i
marionetkowych liderów. Jednak ich chybotliwe koalicje konsekwentnie
realizowały przyjęty model transformacji.
Pod koniec lat 90., gdy zabierano
się do świętowania pierwszej dekady wolności, zapanowała schizofrenia. Nie
podlegało dyskusji, że w ciągu dekad Polska pokonała drogę imponującą, bez precedensu
w naszych dziejach. Ale elity coraz częściej były odbierane jako „oni” - niczym
za PRL. Podskórny gniew w epoce przedinternetowej nie znajdował jeszcze
ujścia. Czasem tylko wychodził na powierzchnię - podczas związkowych manifestacji,
blokad dróg, w obelżywych napisach na murach, w rozmowach ze słuchaczami Radia
Maryja.
2
Diagnoz było wiele. Żadna nie
tłumaczyła w pełni narastającego poczucia Polaków, że na politykę nie mają
wpływu, że jest ona domeną nowych „onych”.
A był to po prostu odroczony w
czasie efekt kalekiego kontraktu władzy ze społeczeństwem z 1989 roku.
Zderzenia tamtych kolorowych iluzji z trudnymi realiami państwa wydobywającego
się z dna.
I braku czytelnej wspólnotowej
symboliki, która mogłaby choć trochę zrekompensować doznany zawód.
Solidarnościowy establishment lat
90. przeszedł nad tym do porządku dziennego, co już wkrótce stanie się powodem
jego klęski. Budowanie duchowej więzi z ludem wydawało się ojcom założycielom
III RP polityczną mrzonką. Tacy politycy jak Bronisław Geremek bądź Adam Michnik
ulegli złudzeniu, że przenoszenie sprawdzonych zachodnich wzorców, podparte
autorytetem bohaterów dawnej opozycji, zmodernizuje nie tylko państwo i
gospodarkę, ale też postawy Polaków.
Liberałowie - wzorem Margaret Thatcher twierdzącej, że „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”
- dostrzegali jedynie rywalizujące na wolnym rynku jednostki. Motywowali je do
wysiłku obietnicą awansu do klasy średniej.
Jedynym politykiem ówczesnego
establishmentu, który zauważył, że coś szwankuje, był Jacek Kuroń. „Kto nam
ukradł Polskę?” - pytał już w połowie lat 90.
Mówił Jackowi Żakowskiemu: „Mam w głowie wrzask, krzyk, pretensje i żale.
Wciąż dźwięczą mi w uszach słowa, że »za komuny było lepiej, że »Polacy nigdy
jeszcze tak nie cierpieli, że »następuje biologiczne wyniszczenie narodu«, że
»w Polsce dokonuje się nowy holocaust«, że głodzimy na śmierć« emerytów,
lekarzy, wiejskie dzieci. Wciąż huczą mi w czaszce ostrzeżenia, że »tak dalej
być nie może«, że »solidarachów trzeba powywieszać«, wibrują oskarżenia, że
»rozkradliśmy Polskę«, że »sprzedaliśmy nasze idee«, że »zdradziliśmy« naród,
Solidarność, robotników, wiarę, Kościół, Polskę. I wciąż słyszę mocno,
rytmicznie skandowane okrzyki demonstrantów maszerujących przed oknami mojego
sejmowego pokoju: »mordercy! mor-der-cy!«, »zło-dzie-je! zło-dzie-je!«”.
Kuroń widział więcej, lecz recepty
nie znał. Wierzył w samoorganizujące się społeczeństwo, marzył o oddolnych
ruchach społecznych przywracających elementarne poczucie sprawiedliwości.
Po prawej stronie pojawiały się
równie anachroniczne utopie. Rozczulająco brzmią po latach diagnozy Jana
Olszewskiego, który wiatach 90. był głównymi autorytetem na prawicy.
Przywołując kolejne „polskie miesiące” - Październik ’56, Grudzień ’70 i
Sierpień ’80 - zapewniał w połowie lat 90., że „faza społecznego buntu jest
nieunikniona (...) będziemy mieli do czynienia z jakąś rewolucją”. Sądził, że
skoro komuniści nawet przemocą nie byli w stanie nadać społeczeństwu
postulowanego przez nich kształtu, tym bardziej nie uda się to politykom
demokratycznym. „W tej chwili następuje odbicie w drugą stronę - a więc próbujemy teraz pełnić naszą misję, wychowując ten
polski ciemnogród, wprowadzając elementy oświecenia, nowoczesnego kapitalizmu,
świata współczesnej cywilizacji Zachodu. To jest mechanika dla każdej demokracji
zabójcza. Ja tym pomysłom nie rokuję powodzenia” - twierdził. W patriotycznej
pozie czekał na rewoltę, która nie wiedzieć czemu akurat jego miałaby wynieść
do władzy.
Polityka solidarnościowa lat 90. -
zarówno lewicowa, jak i prawicowa - nie miała pojęcia o plebejskich
potrzebach ludu. Pragmatyczni postkomuniści wiedzieli niewiele więcej, choć
nadrabiali braki cynizmem.
3
Jarosław Kaczyński był w tamtej
epoce równie bezradny. Od reszty odróżniało go to, że był tego świadom.
Zamiast ulegać iluzjom, rozwijał swą szczególną publicystykę. Posługując się
hermetycznymi politologicznym językiem, malował obraz postkomunistycznej
Polski. Dla większej części inteligencji maniakalny, dla mniejszej -
fascynujący, a dla mas - niezrozumiały.
Lecz Kaczyński tym się nie
przejmował. Wierzył w grę polityczną. Prowadził parlamentarne manewry, motał
koalicje, odchodził od stołu i do niego powracał. Szybko zyskał łatkę radykała
- choć polityczne cele, które sobie stawiał, wcale nie były aż tak rewolucyjne.
Bo choć kłócił się z solidarnościowymi elitami o lustrację i dekomunizację,
to poza tym podzielał jej priorytety - budowę
tynkowej gospodarki i integrację z Zachodem.
Mimo to przegrał. Gdy jego
Porozumienie Centrum upadało, w akcie desperacji budził uliczne żywioły, paląc
kukłę „Bolka” - choć było to dalekie od jego
własnych wyobrażeń o polityce. Wracał na początku kolejnej dekady,
zapowiadając, że „jedynym sensem uczestnictwa w polityce jest zdobycie
władzy, bez której dzisiaj w Polsce nic zrobić się nie da”. Już nie
publicystyka z trybuny sejmowej, nie żmudne klecenie koalicji, lecz twardy marsz
po rządy: Taką wyciągnął lekcję z porażki.
Jednak wypowiedzi Kaczyńskiego z
początków PiS pokazują, że ciągle myślał w kategoriach lat 90. Cieszył się, że
medialny mainstream
patrzy na niego łaskawszym okiem niż dawniej.
Dystansował się wobec tradycjonalistycznego elektoratu. Raczej ciułał procenty
poparcia, niż ruszał szturmem po pełną stawkę. Zapraszał nawet do PiS
stroniącą od polityki inteligencję, obiecując jej „nie tylko funkcje doradcze,
ale także kierownicze”. I wzdychał, że w razie dojścia do władzy „chcielibyśmy
mieć naszego Balcerowicza”. Pole politycznego konsensusu wydawało się stabilne.
W 2002 roku krakowskie pismo „Arcana” opublikowało wywiad z Jarosławem Kaczyńskim. Rozmowę
prowadził prof. Andrzej Nowak, dziś przymierzany na kandydata PiS na
prezydenta. Skrytykował „mały realizm” Kaczyńskiego, snując proroczy, jak
wkrótce się okaże, scenariusz; „Narastające na pewno nastroje niezadowolenia
można wykorzystać. (...) Trzeba też zrezygnować z postawy gracza i rzucić inne
hasło: my wychodzimy z układu, nie będziemy dalej grać z szulerami. Chcemy?
zdobyć władzę sami, bo jesteśmy? jedynymi sprawiedliwymi”.
W tamtym czasie była to propozycja
przekroczenia politycznego Rubikonu. Po dojściu do władzy SLD partia Kaczyńskiego
ostrzyła opozycyjny ton, lecz niezależnie od starego podziału na postkomunistów
i scenę solidarnościową pogłębiał się podział znacznie głębszy, bo kulturowy.
Po jednej stronie formacje akceptujące ogólny zestaw demokratycznych i
wolnorynkowych reguł, honorujące tradycyjny kanon kultury politycznej, nienarażające
na szwank stabilności państwa. Po drugiej - nieobliczalni populiści żerujący
na plebejskich emocjach, których należało oddzielić kordonem sanitarnym.
Andrzej Nowak zaproponował Kaczyńskiemu
przerwanie kordonu. Wejście między? skandujących „zło-dzie-je!” z czytelną
deklaracją: „jestem jednym z was”. Wcześniej żadna z głównych partii nie
mierzyła się z podziemną rzeką społecznego
gniewu. Owszem, puszczano w tę stronę oko. Lecz nieśmiało, raczej aby skanalizować
nabrzmiałe emocje, a nie aby stanąć na ich czele. Kaczyński również odrzucił
prowokację Nowaka: „Nie będziemy (...) atakować i dezawuować innych partii
czy odrzucać z góry koalicji. (...) W polityce nie można postępować według
zasady wszystko albo nic”.
Kilka lat później prezes
dowiedzie, że jednak można.
5
Afera Rywina, wbrew obiegowym opiniom,
wcale o tym nie przesądziła. Wywołała gniew elit, który nie musiał się spotkać
z podziemnym gniewem ludu, Owszem, owe nurty czasem już się zbiegały. Wiedza
ujawniona w toku prac komisji śledczej potwierdzała potoczną intuicję, że „oni”
kradną. Lecz oba nurty ciągle nie były tożsame. Jeden zmierzał ku projektom
naprawy państwa, drugi jedynie wyrażał bezsilną wściekłość - zaprawioną
antyinteligencką emocją, czasem antysemityzmem.
Projekt IV RP też nie wyrastał z
tej wściekłości. Kaczyński adresował go do inteligencji. Sumował w nim
diagnozy, które konserwatywna prawica formułowała na łamach niskonakładowych
pism już od lat 90. Poszerzał pole politycznego działania. Już nie gardził
bogoojczyżnianym frazesem. Grał na lękach przed integracją europejską, lecz
samą integrację w końcu poparł. Tyle że uważniej spoglądał tam, skąd dobiegał
okrzyk „zło-dzie-je!”. Gdy internet trafił pod strzechy, już nie można było go
nie usłyszeć. Kaczyński widział w tym gniewie potencjał, lecz daleki był
jeszcze od wzywania do rokoszu przeciw III RP.
Narzucony przez PiS w kampanii
2005 roku podział na Polskę solidarną i liberalną był ruchem taktycznym,
naprędce wymyślonym po wycofaniu się z wyborów prezydenckich Włodzimierza
Cimoszewicza. Chodziło o pokonanie Tuska w prezydenckiej rozgrywce, a nie o
wykopanie kulturowego podziału. Tak samo taktycznym manewrem, wcale
niezwiastującym trwałego sojuszu, było przyjęcie poparcia dla kandydatury
Lecha Kaczyńskiego przez Radio Maryja. Ruch był ryzykowny. Radio Rydzyka - z
antysemickim i ksenofobicznym rysem - znajdowało się po oddzielonej kordonem
kulturowo obcej stronie. Było jej najważniejszym głosem.
Dopiero odmowa wejścia do koalicji
z PiS pokiereszowanej w wyborach Platformy zmieniła wszystko. Choć mniejszościowy
rząd Marcinkiewicza - z takimi ministrami jak Stefan Meller, Grażyna Gęsicka
czy Zbigniew Religa - ciągle był jeszcze rządem kompromisu, sankcjonującym
istnienie obszaru wspólnego, dopuszczającego współpracę głównych sił
politycznych. Nawet wystąpienie prezesa podczas debaty nad expose Marcinkiewicza - gniewne, wtłaczające Platformę w ramy
przestępczego układu rządzącego Polską - choć oznaczało wypowiedzenie wojny
całemu establishmentowi, nadal wynikało z logiki czysto politycznej. Kaczyński
doskonale wiedział, że z rządem mniejszościowym wspartym na parlamentarnej
koalicji z Samoobroną i LPR nie wygra tej wojny. Nadrabiał groźną miną. Czy
miał świadomość, że odbezpiecza granat?
Bo właśnie tamtego dnia - 10
listopada 2005 roku - granica została przekroczona. Po Kaczyńskim na trybunę
sejmowy wszedł Donald Tusk i kpiarskim tonem oświadczył, że „Polska nie
zasługuje na moherową koalicję”. Sprowokowany przez Kaczyńskiego, lecz podobnie
jak prezes PiS najpewniej nieświadom konsekwencji, złamał pewne tabu. Jeszcze
nigdy „oni” nie okazali tak otwartej pogardy „nam” - wkurzonemu ludowi.
Już nazajutrz prawicowi celebryci,
którzy jeszcze rok wcześniej sekundowali „Gazecie Polskiej” w tropieniu
rosyjskich powiązań Rydzyka i sami pokpiwali z „moherowych beretów”, biegli
pozować do zdjęć z takimi beretami na głowach. Oba prawicowe nurty -
inteligencki i plebejski, oficjalny i podziemny - nagle popłynęły wspólnym
korytem. Ta społeczna dynamika skłoniła Kaczyńskiego do radykalizacji
polityki, co wywołało natychmiastową mobilizację po drugiej stronie - pod
flagą PO. Kulturowa żelazna kurtyna na dobre opadła, oddzielając to, co
„pisowskie”, od tego, co „antypisowskie”. Albo to, co „platformerskie” od tego,
co „antyplatformerskie”. Czyniąc przeciwników wrogami.
Szyldy nie mają aż tak wielkiego
znaczenia. Liczą się stojące za nimi, wzajemnie się wykluczające emocje. Póki
trwają, „rzecz pospolita” nie powróci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz