Państwo mafijne
wyparto na Węgrzech dawne formy korupcji. Publiczne pieniądze są rozdawane bez
żadnej kontroli. Dzięki nim rosną prywatne fortuny rządzących.
MACIEJ NOWICKI z Budapesztu
Nie
do końca podoba mi się to, co mówi Orban. Nieustannie atakuje UE. Boję się, że
to w końcu obróci się przeciwko nam. Ale z drugiej strony nigdy jeszcze nie
żyło się nam tak dobrze - mówi 35-letni architekt Balazs. Rozmawiamy w
Budapeszcie w legendarnym Szimpla Kert, pubie urządzonym tak, jakby miał się za chwilę rozpaść. Przyjaciele Balazsa
skwapliwie przytakują: - Orban przesadza. Ale co nas to właściwie obchodzi...
Wydaje się, że Budapeszt to
zwyczajna kosmopolityczna metropolia europejska. Klasa średnia, której znudziła
się pożywna miejscowa kuchnia, masowo przesiaduje we włoskich trattoriach.
Grupa hinduskich turystów pyta mnie o most Karola (najwyraźniej Budapeszt
pomylił im się z Pragą). Na najbardziej znanym deptaku stolicy Vaci utca jakiś
drobny diler próbuje sprzedać haszysz młodym ortodoksyjnym żydom.
Ale Julia Vasarhelyi, socjolog, przekonuje mnie, że normalność to na Węgrzech
tylko fasada: - Strach odgrywa tu bardzo dużą rolę. Część ludzi nie krytykuje
Orba- na, bo ma nadzieję, że coś od niego dostanie. Ale jest też spora grupa
ludzi, którzy po prostu boją się o swoją pracę: nauczyciele, urzędnicy
państwowi, lekarze. Oni milczą, bo ich przetrwanie zależy od dobrej woli
państwa. Stworzono system poddaństwa, w którym wymaga się przede wszystkim
posłuszeństwa.
I Julia opowiada, jak ten system
działa w praktyce. Wszyscy nauczyciele podlegają centralnemu urzędowi, który
może zwolnić dowolną osobę, nie podając przyczyny. - Ale to dopiero początek.
Potem starasz się o pracę w różnych miastach. I za każdym razem dostajesz
odmowę, bez słowa wytłumaczenia. To znak, że znalazłeś się na czarnej liście.
Tak było w przypadku moich przyjaciół związanych z opozycją - kontynuuje Julia Vasarhelyi. Całe węgierskie państwo funkcjonuje na podobnych zasadach.
Model biznesowy
- Ośmiornica przejmuje całe Węgry.
Państwo nie jest instrumentem mafii, ono samo staje się mafią. Publiczne
pieniądze są rozdawane bez nadzoru i służą do budowania prywatnych fortun.
Ludzie władzy posługują się szantażem, aby przywłaszczyć cudzą własność. A nad
wszystkim całkowitą kontrolę sprawuje Viktor Orban - przekonuje
mnie Balint Magyar,
socjolog, były minister z partii liberałów i
współautor książki „Magyar
Polip” („Węgierska ośmiornica”), o której na
Węgrzech jest od jakiegoś czasu bardzo głośno.
Obecny premier Węgier był od
samego początku pod wrażeniem „modelu biznesowego” socjalistów pod wodzą
Ferenca Gyurcsanya, którzy kradli na potęgę. Wychodził z założenia, że jeśli
chce ich pokonać, musi podążać ich śladem, bo bez pieniędzy nie da się robić
poważnej polityki W1992 r. centroprawicowy Fidesz dostał od węgierskiego
państwa budynek w centrum Budapesztu. Pieniądze z jego sprzedaży miały pokryć
wydatki partii. Tyle że tak się nie stało. Lajos Simicska, skarbnik Fideszu,
wyprowadził pieniądze na konta założonych z dnia na dzień spółek, których
właścicielami byli starzy przyjaciele Orbana. A potem wszystkie te spółki
było ich 22 - zostały jeszcze tego samego dnia
sprzedane. Kupił je Ibrahim
Kaya, turecki imigrant oraz Chorwat o nazwisku
Josip Tot. Żaden z nich nie słyszał o tej transakcji - paszporty, którymi
posłużono się, by sfinalizować sprzedaż, zostały im wcześniej skradzione. Kiedy
w 1999 r. cała sprawa wyszła na jaw, było już za późno. Orban był wówczas po
raz pierwszy premierem Węgier. A Lajos Simicska stał na czele APEH,
węgierskiego urzędu skarbowego. Dokumentacja dotycząca tych spółek po prostu
zniknęła z komputerów.
Ale dziś takie manewry są nie do
powtórzenia. - W czasie prywatyzacji lat 90. dawni aparatczycy partii
komunistycznej mieli wręcz fenomenalny start - wystarczyło kupić państwową
firmę za śmieszne pieniądze albo sprzedać ją zagranicznemu kapitałowi. Fidesz
miał pod tym względem znacznie trudniej. Już w czasach pierwszych rządów Orbana było bardzo mało państwowych firm,
które można by przejąć za niewielkie pieniądze. Teraz nie ma już żadnej
państwowej własności do sprywatyzowania. Dlatego trzeba było użyć kompletnie
innej techniki - tłumaczy Balint Magyar.
- Państwo mafijne wyparło dawne
formy korupcji. Tak jak świetnie zorganizowana mafia zastąpiła niegdyś zwykłych
bandytów - dodaje Julia Vasarhelyi.
Darowizna na klub premiera
W 2010 r. węgierski parlament
uchwalił, że darowizny na sport będą wolne od podatku. Wkrótce okazało się, że
trzy czwarte ze wszystkich sportowych darowizn na Węgrzech zostało
przeznaczonych na czwartorzędny klub z leżącej niedaleko Budapesztu
miejscowości Felcsut, liczącej niecałe 2 tysiące mieszkańców. To właśnie tam
urodził się Orban i to tu za młodu grał zawodowo w piłkę nożną. Bogaci
sponsorzy doskonale wiedzieli, że jeśli chcą dostać państwowe zlecenia albo
uczestniczyć w podziale europejskich dotacji, powinni jak najszybciej wpłacić
okrągłą sumkę na klub premiera.
- Orban może przegłosować dowolne
prawo w parlamencie. Tak naprawdę parlament ma funkcję czysto dekoracyjną.
Chodzi o to, aby decyzję, którą
wcześniej podjął ojciec chrzestny, zapisać na papierze. Wszystko dzieje się w
ekspresowym tempie, zazwyczaj zabiera to kilka dni - wyjaśnia Julia Vasarhelyi. Orbana ta sytuacja wyraźnie bawi, bo kiedy mówi o decyzjach
podjętych przez parlament, często nie jest w stanie ukryć ironicznego uśmiechu.
Nowe przepisy są przykrojone pod
konkretną potrzebę. Jedna z ustaw zwana Lex Mahir,
ograniczająca reklamę uliczną, została uchwalona, by wykrwawić firmę Mahir Magyar Hirdet, głównego konkurenta firmy reklamowej należącej do
wszechobecnego Lajosa Simicsld, totumfackiego premiera. Lex CBA stworzono zaś po to, aby węgierska sieć supermarketów
CBA, sympatyzująca z Fideszem, nie musiała płacić wyższych podatków (nowy próg
podatkowy w cudowny sposób pokrywał się z rocznymi przychodami CBA).
- Otoczenie Orbana nie ogranicza
się do przełożenia swej pozycji politycznej na pieniądze. Oni idą o krok dalej
- odbierają cudzą własność za pomocą różnych trików, np. wymuszając sprzedaż
udziałów - tłumaczy mi Istvan Csillag, ekonomista, były
minister gospodarki. Dotyczy to zwłaszcza zagranicznych firm, a scenariusz
przypomina to, co się dzieje w Chinach czy Rosji. Podatki są podnoszone z dnia
na dzień, sieciom handlowym zakazuje się otwierania kolejnych sklepów,
uniemożliwia się uzyskanie pozwolenia na budowę, mnożąc absurdalne wymogi.
Czasem państwo kupuje zagraniczną firmę bez względu na cenę i zaraz potem, na
znacznie korzystniejszych warunkach, sprzedaje ją „przyjacielowi rodziny”.
Co na tym wszystkim zyskał sam Orban?
Wydaje się, że żyje stosunkowo skromnie. Jakby sam fakt, że jest niepodzielnym
władcą Węgier, zupełnie mu wystarczał. Ma wygodny, lecz w niczym
nieprzypominający pałacu dom w eleganckiej dzielnicy Budy. I drugi dom w rodzinnym
Felcsut, którego wartość zresztą znacznie wzrosła, kiedy do tego maleńkiego
miasteczka popłynęła wielka fala subsydiów (np. na walkę z powodzią, która
nigdy tu nie groziła). Zona premiera, Ani- ko Levai, skupiła
niemałą ilość gruntów - zazwyczaj przejmując
je za pół ceny.
Ale wiele wskazuje na to, że to
nie jest cała prawda o majątku rodzinnym szefa rządu. Politolog Peter Kreko
mówi: od dłuższego czasu pojawiają się pogłoski, że Orban jest jedną z
najbogatszych osób w kraju. Nie można tego dowieść, ale jak to zrobić w kraju,
w którym wymiar sprawiedliwości przestał być niezależny. - Jest wiele poszlak
wskazujących na to, że właściciele wielkich fortun - Lórinc Meszaros czy Janos
Flier - są tylko słupami Orbana. Nikt nie wierzy w to, że były
wiejski hydraulik i były wiejski elektryk stali się nagle biznesowymi
geniuszami. Wiele wskazuje na to, że Orban jest prawdziwym właścicielem ich
majątku - tłumaczy Kreko.
Lórinc Meszaros był do niedawna
instalatorem rur gazowych w Felcsut. Dziś figuruje na liście 100
najbogatszych Węgrów. Wszystko dzięki szczęśliwej serii przypadków: jego firmy
budowlane nieustannie wygrywały publiczne przetargi. Meszaros nie ma żadnego
doświadczenia w rolnictwie, ale tylko jednej osobie na Węgrzech (oczywiście
również znajomemu Orbana) wydzierżawiono więcej państwowej ziemi niż jemu -
rzecz jasna na bardzo korzystnych warunkach (same unijne dotacje przynoszą mu
blisko pół miliona dolarów rocznie). I tak dalej...
Lekcja Putina
W 2012 r. ogłoszono, że liczba
sklepów sprzedających papierosy na Węgrzech zostanie zmniejszona z ponad 40
tysięcy do siedmiu tysięcy. W połowie 2013 r. zaczęto wydawać pozwolenia na
otwarcie nowych. Przedtem Antal Rogan i Janos Lazar, bliscy współpracownicy
Orbana, wytłumaczyli lokalnym bonzom, na jakich zasadach będą przyznawane
koncesje. W niemal wszystkich przypadkach dostali je politycy Fideszu, ich
rodziny bądź sympatycy partii. Biznes sprzedaży wyrobów tytoniowych wydawał
się mało intratny - miał przynosić 4-5 proc. zysku. Jednak wkrótce premier
zasugerował, że 10 proc. byłoby znacznie stosowniejszą marżą.
- Orban nieustannie rozbudowuje
swoją klientelę. Wie, że w ten sposób utrzyma władzę jeszcze dłużej. Daje
zarobić nie tylko oligarchom związanym z Fideszem, ale również lokalnym
działaczom i biznesmenom we wszystkich gałęziach gospodarki. A nawet plotkom -
jak pokazał skandal z koncesjami na sprzedaż papierosów - mówi Istvan Csillag. Wszystko wskazuje na to, że manewr zostanie niebawem
powtórzony - tym razem Fidesz będzie rozdawał swoim koncesje na sprzedaż
alkoholu.
Kiedy w 2010 r. Fidesz przejmował
władzę, jego przywódca obiecywał, że na zawsze skończy z korupcją. To było
jedno z głównych haseł jego kampanii. Nic takiego się nie stało. Państwowe
instytucje, które miały karać korupcję, są niezależne tylko w teorii. Polityka
i biznes stanowią w praktyce jedność. „Dawniej pieniądze chowano do pudełek
po Nokii, dziś wywozi się je na przyczepkach” - ironizuje jeden z polityków
opozycji. Dużo się o tym mówi, bo nie wszystkie media są pod rządową kontrolą.
Ale to w żaden sposób nie osłabia Orbana. Nie tylko dlatego, że Węgrzy są od
dawna przyzwyczajeni do korupcji i uważają ją za swego rodzaju stan naturalny,
podobnie jak choćby Czesi, Rumuni czy
Bułgarzy. Jest coś jeszcze. - Populiści oskarżają poprzedni system o zepsucie.
A po zdobyciu władzy traktują państwo jak swoją własność. Tak robi Orban na
Węgrzech, a Erdogan w Tńrcji. Ale ta hipokryzja wcale nie szokuje ich
elektoratu. Bo co w tym złego? - myślą sympatycy Orbana. Skoro tylko jedna
partia naprawdę reprezentuje lud, a wszyscy inni to zdrajcy? - tłumaczy Jan-Werner
Mueller, profesor politologii w Princeton University.
Od kilku miesięcy na Węgrzech krążą
pogłoski o konflikcie między Orbanem a Lajosem Simicską, głównym oligarchą
związanym z Fideszem. Parlament - czyli Fidesz - wprowadził nowe podatki od reklamy,
co uderzy w Simicskę. Niektórzy uznali to za zapowiedź pęknięcia w systemie.
Nic bardziej mylnego. - To jest wyraźny znak, że Orban staje się jeszcze
większym autokratą. Co z tego, że z Simicską znają się od dawna? Premier Węgier
go dyscyplinuje, bo chce w ten sposób podkreślić,
że to on sam wyznacza oligarchów i los żadnego z nich nie jest pewny. To jest
lekcja, którą odebrał od Putina: kiedy oligarchowie się
uniezależniają, stanowią zagrożenie dla władzy. A Orban nie zamierza dzielić
się władzą z nikim - mówi Peter Kreko.
Szef węgierskiego rządu powiedział
kiedyś, że chce rządzić przez 20 lat. I bardzo możliwe, że uda mu się
zrealizować ten plan. - Ten reżim się umacnia. Bo co z tego, że wielu ludzi nie
przepada za Fideszem? Opozycja nie jest dla nich atrakcyjna. Nic tylko
wrzeszczy i wrzeszczy. Atakuje różne posunięcia rządu, ale nie dostrzega nowej
natury systemu, w którym wszyscy są tylko marionetkami Orbana - mówi Balint Magyar. I zaraz dodaje z goryczą: - Siły przeciwne Fideszowi poniosły
kompletną klęskę w 2014 r. W 2018 nie będzie lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz