Od 30 lat mordercy
ks. Jerzego Popiełuszki próbują zatrzeć za sobą ślady.
NOWE ŻYCIE O.
Pierwszy z więzienia wyszedł
Waldemar Chmielewski, w kwietniu 1989 r. Odsiedział cztery i pół roku - to
niedużo za zamordowanie bezbronnego księdza. Miał wtedy 34 lata, całe życie
przed sobą i piękny, jak na PRL, życiorys. Syn pułkownika Służby
Bezpieczeństwa, ożeniony z córką esbeka, rodzinną tradycję zaczął podtrzymywać
w ZOMO, potem w szkole oficerskiej SB, by w końcu dzięki protekcji ojca trafić
do elitarnego, zwalczającego Kościół Departamentu IV Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych. Na miesiąc przed zamordowaniem ks. Jerzego Popiełuszki por.
Chmielewski obronił w Akademii Spraw Wewnętrznych pracę magisterską poświęconą
rozpracowywaniu kard. Stefana Wyszyńskiego.
Na nic jednak się zdały te wysokie
kwalifikacje po wyjściu z więzienia, bo dwa miesiące później runął komunizm.
Żywa była jeszcze wtedy pamięć o zamordowaniu księdza, a nazwisko Chmielewski
kojarzyło się jednoznacznie. Jeszcze w więzieniu Chmielewski przyjął więc
panieńskie nazwisko żony, uznając, że Waldemara O. nikt nie będzie łączył z tą
sprawą.
Miał rację. Zaraz po wyjściu na
wolność zatrudnił się u prywaciarza jako zaopatrzeniowiec, a potem poszedł na
swoje. Ma sklep, handluje sprzętem sportowym.
Odnalazłem go dziesięć lat temu,
tuż przed kolejną rocznicą morderstwa Popiełuszki. Z żoną i dwójką dzieci
mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty na pograniczu
warszawskiego Mokotowa i Służewa. Nie było go w domu, tak jakby wyczuwał, że
przed klatką od kilku dni czeka na niego fotoreporter.
Sąsiedzi o panu O. chyba nic
więcej nie wiedzą, oprócz tego, że wygląda znacznie poważniej niż na swoje 59
lat, że jest burkliwy i nie zawsze odpowie „dzień dobry”. Pamiętają też, że
zwykle koło 19 października znika.
NOWAK, CZYLI NIKT
Paweł Nowak też nie lubi tej daty.
Od kilkunastu lat ten dzień wygląda tak samo. Zaczyna się o świcie kalendarium
radiowym, gdzie odliczają kolejne lata od śmierci księdza, dają jakiś
rocznicowy wywiad i potem wszystko przenosi się do telewizora. Te same zdjęcia
od lat: płetwonurkowie na tamie pod Włocławkiem, podarta sutanna, sznurki do
krępowania dłoni, kilka przebitek z pogrzebu na Żoliborzu i ława oskarżonych w
procesie toruńskim. I choć minęło 30 lat, chociaż Nowak wyłysiał i trochę
przytył, nie zmienił się tak bardzo
jak Chmielewski. Wszystko to jest
nie do zniesienia. „Nie będę oglądał telewizji” - mówił przed laty reporterowi nieistniejącego już dziennika
„Życie”. „Wyjadę gdzieś, bo nie chcę, żeby ktoś miał okazję znowu wskazywać
mnie palcem”.
- O nowym życiu myślałem pod
koniec więzienia i spodziewałem się tego, co mnie spotkało - opowiadał mi.
Pomysł zmiany nazwiska podsunął mu Chmielewski, gdy odwiedzał go na
przepustkach z więzienia. „Z taką przeszłością nie będziesz miał życia” -
powtarzał. Kiedy więc po sześciu latach, 22 października 1990 r., otworzyła się
przed nim brama więzienia, wyszedł z niej jako Paweł Nowak, a Leszka Pękalę
zostawił za murem.
- Wiedziałem, że to się będzie
ciągnęło za mną przez całe życie i nie mam szans na życie pod własnym
nazwiskiem - mówił.
Wybrał imię Paweł, bo tak miał od
bierzmowania; nazwisko Nowak, bo wśród 20 0 tys. polskich Nowaków trudno jest
znaleźć akurat tego od Popiełuszki. Paweł czy Leszek - to było bez znaczenia,
bo wszystkich starych znajomych stracił, gdy był w więzieniu. Tylko mama się
ciągle myliła.
- O wyjeździe z Warszawy nie
myślałem, bo uznałem, że najlepiej będzie zaszyć się w wielkim mieście -
tłumaczył.
Po wyjściu poszedł do spowiedzi do
Antoniego Tokarczuka, jedynego biskupa, którego ciut lepiej znał. Skąd? Z
prowadzonej przez siebie teczki. Bo przed aresztowaniem właśnie jego
inwigilował. Biskup Tokarczuk dał mu rozgrzeszenie. I powiedział, że ma prawo
do nowego życia. Więc żył, choć mu rodzony brat nie podawał ręki.
Zaczynał od prowadzonego z kolegą
małego zakładu poligraficznego. Miał w tym więzienne doświadczenie. W drugiej
połowie lat 90. przeszedł do reklamy. W biurach reklamy nikogo nie
interesowało, kim jest, ale ile pieniędzy przynosi.
Więc przed Pękalą-Nowakiem otworzyły
się wrota do sukcesu. Współpracował z największymi polskimi tytułami prasowymi
- „Przeglądem Sportowym” i „Życiem Warszawy”. Pracował też dla fundacji Ireny
Szewińskiej.
- Nawet jak mnie znają lub
domyślają się, kim jestem, to mnie tolerują - tłumaczył mi. - Bo jak ktoś
przynosi pieniądze do firmy, to nie tak łatwo zarżnąć kurę znoszącą złote
jajka.
Tylko że kura bywała trochę
kłopotliwa. Za plecami ludzie szeptali: „Czy wiecie, z kim pracujemy?”. Ktoś
nie podał mu ręki albo syknął: „Ty morderco”.
Nie obrażał się. - Ja ich rozumiem
- mówił.
Sądny dzień nadszedł dziesięć lat
temu, gdy dzień przed kolejną rocznicą zbrodni dziennik „Życie” napisał na
pierwszej stronie: „Morderca księdza pracuje w mediach”
- Mam zasadę - mówił mi wtedy. -
Gdy mnie dekonspirują, uciekam.
I zaraz potem zniknął. Cztery lata
później w dawnym województwie pilskim odnalazł go dziennikarz lokalnego „Dziennika
Nowego”. Pękala-Nowak miał już nowe nazwisko i imię. „Pracuję, żyję, dorobiłem
się wnuka” - opowiadał w gazecie. - Chcę żyć - mówił mi przed zniknięciem. - I
chcę, by traktowano mnie jak nowego człowieka.
WALCZĄCY PIETRUSZKA
Cztery lata dłużej niż Leszek
Pękala przesiedział wicedyrektor Departamentu IV MSW płk Adam Pietruszka. To
on miał z ramienia ministerstwa kierować całą akcją. Ma dziś 76 lat i mieszka
na warszawskim Służewcu, w tym samym wieżowcu, co w 1984 r. Sąsiedzi go znają,
więc nikt o nic nie pyta, bo większość zna specyfikę pracy w resorcie.
Pietruszka został skazany na 25
lat, ale odsiedział tylko dziesięć. Po wyjściu w 1994 r. wrócił do domu i nic
już nie musiał robić, bo po 23 latach służby był resortowym emerytem. Potem się
jeszcze okazało, że SB nagrywała wszystkie rozmowy, które odbywały się w domu
Pietruszki podczas jego nieobecności.
W więzieniu nie pracował, bo nie
chciał. Pielęgnował natomiast w sobie nienawiść do swojego szefa, ministra
Czesława Kiszczaka. Uważał, że został przez niego oszukany. W ramach umowy z
szefem Pietruszka miał się dać zaniknąć, by sprawców nie szukano wyżej. Tylko
że o tej umowie poinformował śledczych dopiero w 1990 r. Dzięki zeznaniom
Pietruszki został aresztowany jego bezpośredni przełożony Zenon Płatek, a
także wiceminister Władysław Ciastoń, ale sąd uniewinnił ich od zarzutu
kierowania porwaniem Popiełuszki.
- Nie mam nic wspólnego z tą
sprawą i nigdy nie przestanę walczyć o swoje oczyszczenie - mówił. Ale spotkać
się nie chciał. Jego żona Róża powiedziała mi wtedy, że jak zmieni zdanie, to
się odezwie. Wciąż jednak milczy.
TEN PIOTROWSKI
Mózgiem całej operacji zabicia
księdza był kpt. Grzegorz Piotrowski. W odróżnieniu od Pękali on nigdy nie
próbował się zaszyć. Wręcz przeciwnie, ze zbrodni zrobił swój znak firmowy. Już
podczas procesu toruńskiego w odróżnieniu od innych oskarżonych nie zamierzał
przepraszać nikogo ani się kajać. Zabił przecież wroga, który chciał zniszczyć
to, co Piotrowskiemu najdroższe - socjalizm.
Zamiast się bronić - atakował. Jego mowa obrończa to był wielki akt oskarżenia
ks. Popiełuszki. Piotrowski tłumaczył, jak musiał bronić komunizmu przed
szkodnikami.
Bezwzględny, wyzbyty uczuć,
niezdolny do refleksji, cynik i manipulant - tak o nim mówił jeden ze
strażników więziennych z Rakowieckiej. „Mówicie: morderca?” - uśmiechał się Piotrowski i sam sobie odpowiadał: „Nic, co
ludzkie, nie jest mi obce”.
Zmienił się, gdy upadł komunizm.
Zaczął wtedy grać nawróconego grzesznika. „Wieczorem przychodzi ten
najtrudniejszy moment” - opowiadał Tadeuszowi Fredrze-Bonieckiemu z „Przeglądu
Katolickiego”. „Wracają koszmary. Świadomość bezsensu. Czarna dziura zła za
mną i otchłań pytań przede mną. Wywołuję wtedy twarz ks. Jerzego i przy nim
rozliczam się z minionego dnia. Jest mi odrobinę lżej”.
Siedział najdłużej. Z więzienia
wyszedł dopiero po 15 latach, 16 sierpnia 2001 r. Politycy i media
przypilnowali, by odsiedział do ostatniej godziny.
Gdy Piotrowski trafił za kraty w
1984 r., koledzy z SB nie zostawili go na lodzie.
Kiedy jego żona Janina, też
funkcjonariuszka SB, rok później straciła pracę, pomogli jej i dwójce
małoletnich dzieci w przeprowadzce z Warszawy do Łodzi. Prowadziła tam później
biuro turystyczne. Piotrowski pomagał, gdy wychodził na przepustki z więzienia.
Udzielał też korepetycji z matematyki i dorabiał jako informatyk.
Prawdziwą gwiazdą został, gdy
wyszedł z więzienia. Zaprzyjaźnił się z byłym księdzem Romanem Kotlińskim,
wydającym w Łodzi antyklerykalny tygodnik „Fakty i Mity” Kotliński potraktował
Piotrowskiego jak spot reklamowy do wypromowania wchodzącego na rynek
produktu. Bo kto lepiej mógł zachęcić do czytania anty- klerykalnej prasy niż
morderca księdza?
Piotrowski stał się prawą ręką
Kotlińskiego - pisał pod pseudonimem teksty opluwające Kościół i księży,
gloryfikował PRL. Redaktor naczelny Kotliński opowiadał mi o niebywałej
inteligencji swojego pomocnika i powątpiewał, by ktoś taki mógł zrobić księdzu
krzywdę.
Że Piotrowski nie miał z
zabójstwem Popiełuszki nic wspólnego, przekonywał mnie natomiast zastępca
Kotlińskiego Marek Szenborn, którego poprosiłem kiedyś, by skontaktował mnie z
mordercą. Po kilku dniach zadzwonił telefon. Niski głos w słuchawce spokojnie
tłumaczył, że jeszcze nie czas, by o śmierci księdza rozmawiać. Zgodził się
odpowiedzieć na jedno pytanie. Zapytałem, dlaczego nie zmienił nazwiska, skoro
zrobili to jego żona, córka i syn. - Z przekory - odpowiedział.
Napisałem o nim w „Przekroju”. Zastanawiałem
się, o czym myśli, gdy jadąc z domu do redakcji, codziennie mija aleję Księdza
Jerzego Popiełuszki. Widać to najbardziej go dotknęło. Przysłał mi wtedy
kilkustronicowe sprostowanie z dołączoną mapą Łodzi, na której wykreślił trasę,
jaką pokonuje ze swojego osiedla do redakcji „Faktów i Mitów”. Z mapki
wynikało, że starannie omija aleję imienia swojej ofiary.
Cezary Łazarewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz