Nie żałuję, że
opowiedziałam o swojej depresji. Byłam w tragicznym stanie psychicznym i to
było najlepsze, co mogłam zrobić. Od tej chwili zaczęłam chcieć walczyć o
siebie - mówi mistrzyni olimpijska, czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata w
biegach narciarskich Justyna Kowalczyk.
NEWSWEEK: Czy ty
wiesz, czego chcesz od życia?
JUSTYNA KOWALCZYK:
Tak, wiem. Czego?
- W kwestii zawodowej czas najwyższy powoli żegnać się z
nartami. W kwestii prywatnej również wiem, czego chcę. Zawsze byłam osobą,
która stawiała sobie cele i je wcześniej czy później osiągała.
I gdzie chcesz być za
pięć lat?
- To najprawdopodobniej będzie początek życia po nartach.
Daję sobie na tę zmianę właśnie tyle czasu. Wtedy ocenię, która furtka będzie
najlepsza z możliwych. Czy to będzie uniwersytet, czy praca w mediach, czy
zamknięcie się w domu i po prostu odreagowanie, to się dopiero okaże. W tym
momencie nie jestem w stanie przewidzieć, co się zdarzy przez najbliższe trzy
lata kariery sportowej.
A jednocześnie tak to
masz wyliczone, jakbyś realizowała precyzyjny plan.
- Tak, tylko ten plan jest zbyt elastyczny, by wiedzieć,
gdzie będę za cztery lata.
Nie boisz się planów?
- Nie, bo sport wyczynowy to jest tak naprawdę plan.
Życie to jednak nie
jest sport wyczynowy.
- Ale moje życie było do tej pory sportem wyczynowym. Więc
uważam, że łapanie się jakichś punktów zaczepienia pomaga, zwłaszcza w
sytuacji, w jakiej się znalazłam.
Jest lepiej niż
cztery miesiące temu?
- O niebo lepiej. Dlatego że wróciłam do planu.
Czyli odstępstwa od
planu bywają zgubne?
Odstępstwa od planu okazały się bardzo zgubne.
Na czym polegało
odstępstwo od planu?
- Na rzeczach, których nie powinnam zrobić, i ludziach,
którym nie powinnam zaufać.
Co to znaczy:robiłam
rzeczy, których nie powinnam?
- Miałam swoją pracę zawodową,
której powinnam się była oddawać w stu procentach. Miałam otwarty przewód
doktorski. Byłam szczęśliwą, uśmiechniętą kobietą. Nie doceniłam tego, a to
doprowadziło do osobistej tragedii.
Nie robiąc tego, zdobywa się
złoty medal na igrzyskach olimpijskich?
- Idzie o to, czy chcąc zdobywać
medale, żyje się sportem. Całą dobę, cały rok.
Jak długo tym nie żyłaś?
- Na początku przestałam żyć na
chwilę, a później wszelakiego rodzaju problemy odebrały mi zupełnie radość z
nart. Więc nie byłam takim sportowcem, jakim chciałabym być. Jestem bardzo
obowiązkowym człowiekiem, dlatego Soczi wypaliło.
A może to było dobre?
- Nie. Poprzednich dwóch lat
mojego życia - poza wspomnieniami z Soczi - nie mogę pod żadnym względem
nazwać dobrymi. Jeśli mogłabym te dwa łata wyciąć, wycięłabym je jednym
machnięciem nożyczek.
A wywiad, w którym
opowiedziałaś o swej depresji, też byś wycięła?
- Nie. Uważam, że najlepsze, co
mogłam zrobić w sytuacji, w jakiej się wtedy znajdowałam, i psychicznie, i
fizycznie, to opowiedzieć o tym. Od momentu, kiedy przyszedł mi do głowy ten
pomysł, zaczęłam chcieć walczyć.
Dlaczego to zrobiłaś?
- Ratowałam się. Byłam w
tragicznym stanie psychicznym i bardzo złym fizycznym. W pewnym momencie
terapii postanowiłam, że muszę się odciąć od przeszłości, a to będzie
najlepszy sposób.
Spotykałaś się z terapeutą?
- Z terapeutką.
-
To był jej pomysł, żeby...
- Nie, nie. To po prostu
wychodziło z rozmowy. Żadne lekarstwa, a prób było kilka, nie pomagały, wręcz
przeciwnie, tworzyły jeszcze większą matnię. Bo na początku i przez długi czas
myślisz sobie: po co? Po co, to jest najważniejsze pytanie w głowie. Przez dwa
lata tak było.
Pytanie „po co?” dotyczy tego,
czy chce się żyć?
- Wszystkiego. Poza wszystkim
miałam wyrzuty sumienia, że wiele osób w pewnym momencie zawiodłam. Miałam
ochotę wykrzyczeć: mam kłopoty, dajcie mi spokój albo zrozumcie. Jak już to
zrobiłam, mogłam się odbudować od nowa.
Jak się stwierdza, że to coś to
depresja, a nie wielki smutek po nieudanej miłości?
- Lekarze to potrafią. Zwykły
smutek, nawet wielki, nie doprowadza człowieka do takich stanów i nie
prowokuje takich czynów, jakie stały się moim udziałem. Bardzo poważny problem
zaczął się od poronienia. A może nawet bardziej, od okoliczności tego
zdarzenia.
Teraz prawdę mówiąc, jestem
kompletnie pogubiony. Bo myślałem, że dziecko było efektem...
- Wolałabym pozostawić to dla
siebie.
W porządku, chcę tylko ustalić
chronologię.
- Kilku lekarzy zdiagnozowało, że
depresja była po dziecku, ale jej przyczyną były wcześniejsze stresy. A ja
znalazłam w sobie siłę, żeby zacząć o siebie walczyć. I to jest w tej całej
historii najważniejsze.
Co to znaczy?
- To była metoda małych kroczków.
Żeby dbać o siebie. Żeby odzyskać apetyt. Żeby ciągle nie wymiotować. Żeby nie
bać się wszystkiego. Żeby próbować spać przynajmniej odrobinę. Żeby mieć
motywację, by wyjść z kąta. Potem przyszedł czas na treningi, naukę, czytanie.
Bardzo wiele dała mi praca nad doktoratem.
To nie była ucieczka od
problemu?
- Tak, ale przede wszystkim to był
powrót do normalnego życia.
A narty? To jest rozwiązanie
problemu czy może jego źródło?
- Narty to jest mój zawód.
-
A czasem też źródło problemu?
- Nie, nigdy.
-
Ale doskonale wiesz, że dopóki
będziesz jeździć na nartach, nie będziesz mieć tego, co my, „cywile”, nazywamy
normalnym życiem.
- Tak. Wy, „cywile” nazywacie coś
tam normalnym życiem, ale sami wychodzicie do pracy o 7 rano, a wracacie o 22
albo 23.
Ale nie jesteśmy poza domem
przez dziewięć miesięcy w roku.
- Tylko jesteście w nim przez
cztery godziny w nocy. Dla mnie narty to jest praca, to jest pasja. Wiem, że
to się kiedyś skończy, ale póki daje mi radość, chciałabym dalej biegać.
-
Twój trener szybko zauważył, co
się z tobą dzieje?
- Tak, podobnie jak cała drużyna.
-
Co zauważyli?
- Zauważyli, że się nie uśmiecham.
Że nie mam energii. Że jestem ciągle nieobecna. Zaczęły się pytania. I te
pytania doprowadziły po nitce do kłębka.
-
Czy to, o czym mówisz, jest już
czasem przeszłym?
- Pewnie jeszcze trochę potrwa,
zanim będzie całkiem przeszłym, ale tak jak mówiłam, najważniejsze jest, żeby
zacząć chcieć. Choć jestem pewna, że już nigdy nie będę taką wesołą i ufną
kobietą, jaką byłam kiedyś.
Coś zrobiłaś źle? Powiedziałaś
za dużo?
- Od samego początku wyszłam z
założenia, że walczę o siebie. O życie i zdrowie. A życie człowieka jest
wartością nadrzędną, więc nie żałuję niczego, co powiedziałam i zrobiłam w
tamtym czasie. Bo najważniejsze było to, czyja tu w ogóle będę.
Co to znaczy: czy ja tu w ogóle
będę?
- Dokładnie to, co znaczą te
słowa. Choć od czerwca postanowiłam nie mówić i o tym, i w ogóle przestać
istnieć medialnie.
-
A jednocześnie czasem
korzystasz z okazji, żeby wejść w zwarcie.
- Ja po prostu nie lubię
hipokryzji. Podam przykład: na moim fanpage’u wyrażam
sympatię dla rosyjskich sportowców i reakcją są setki bardzo niepochlebnych
opinii o Rosjanach, nie o politykach, tylko o zwykłych ludziach. Byłoby
największą na świecie hipokryzją, gdybym na to nie zareagowała. Mam wielu
przyjaciół wśród Rosjan. Kim bym była, gdybym nie odpierała ataków na nich?
Literalnie twoich przyjaciół
nie obrażano.
- Literalnie obrażano „Ruskich”.
Literalnie. Obrażano cały naród.
A można nie lubić tych, którzy
popierają takiego władcę? I wpadają w orgazm, patrząc na jego kolejne sukcesy?
- Mam swoje poglądy, ale tak
naprawdę publicznie nigdy ich nie przedstawiłam, bo sport powinien łączyć, a
nie dzielić.
Na fanpage'u napisałaś, że nigdy nikt z Rosjan tobą nie gardził. Czy to
jest stwierdzenie: nie gardzą mną, inaczej niż w innych miejscach?
- Historia jest, jaka jest, i
zmienić się jej nie da, ale moje doświadczenia z Rosjanami są wyłącznie
pozytywne. I nie mówię tylko o moim trenerze. Zawsze mi pomagali, zawsze byli
bardzo serdeczni i gościnni.
Ale nawet twoje koleżanki z
reprezentacji w czasie sztafety stawały przed kamerą i np.
mówiły, że Ruska poszła szybciej. To
nie musi być akt wrogości.
- Tak, takie słowa są w dość
powszechnym użyciu, ale ja mam na to alergię. To jest mniej więcej tak, jakby
Rosjanie powiedzieli o nas - Polaczki.
Kto cię nienawidzi?
- Jeżeli wierzyć forom
internetowym, to jest parę takich osób.
A znasz którąś z nich
osobiście?
- Nikt mi nigdy tego nie
powiedział w twarz, ale mogę się domyślać. A z trochę innej beczki, czasem
oglądam biegi z polskim komentarzem i myślę sobie: jejku, to skąd ja się tu
wzięłam, wszystko przecież robię nie tak.
A ja mam wrażenie, że wszyscy
komentatorzy wchodzą ci w pewną część ciała i umierają ze strachu, że mogą
wypowiedzieć choć słowo, które mogłoby cię urazić. A jeśli już to robią, to
opatrują je siedemnastoma zastrzeżeniami, że jesteś najwybitniejszą
sportsmenką we wszechświecie.
- Nie chodzi o wchodzenie w tyłek,
bo ze swoich słabości doskonale zdaję sobie sprawę, ale nie lubię komentarzy
ignorantów i powielania głupot.
Typu?
- Widzimy malutki zjeździk i
komentarz: „Może Justyna się nie przewróci!”. A ja, jeśli nie biegam stylem
łyżwowym, to jestem jedną z lepszych zjeżdżających na świecie. Skądś te medale
się wzięły, prawda? I właśnie dlatego fajniej mi czasem włączyć komentarz
angielski bądź rosyjski.
Jak sądzisz? To jest
złośliwość, niefrasobliwość, brak profesjonalizmu?
- Biegi narciarskie 10 lat temu w
Polsce nie istniały, prawda? Nie było czegoś takiego. Popularność uzyskały
ogromną i za tą popularnością poszli również ludzie, którzy muszą się na ten
temat wypowiadać. Często bez sensu.
I dlatego masz potrzebę boksu z
internautą, który pisze, że nie jesteś w stanie spalić 6000 kalorii dziennie?
- Tak!
Warto?
- Warto!
Po co?
- Bo drobnymi krokami uczę. W
Polsce ludzie często myślą, że sportowiec wyczynowy to jest człowiek, który
gdzieś tam sobie pobiega lub poskacze przez może dwa miesiące, a później
wygrywa bądź nie wygrywa.
Są tacy, którzy wiedzą, że jest
inaczej. A ci, którzy nie wiedzą, i tak się nie dowiedzą.
Po co się zajmować takimi
drobiazgami?
- O Jezu! A dlaczego nie? Nie
jestem dyplomatką, tylko wyczynowym sportowcem, a ta osoba podważała moją
pracę. Nie można negować dokonań ani opinii osoby, która akurat na sporcie i
swojej robocie naprawdę się zna. To jest chyba nie na miejscu, prawda?
Czyli ty jesteś królową. Musisz
być królową.
- Nie, nie jestem królową. Wręcz
przeciwnie. Moja pewność siebie dwa lata temu zniknęła. Buduję ją bardzo
powoli. Nie uczę cię teraz, jak się robi wywiady, prawda? Kto mnie zna, ten
wie, że nie wtrącam się w nie swoje działki. I nie będę się kłócić z
astronomem o astronomię, nawet jeśli lubię oglądać gwiazdy.
Ale generalnie lepiej ci nie
wchodzić w drogę.
- To nie tak!
-
Ależ tak, lepiej ci nie
wchodzić w drogę.
- Jeżeli chodzi o mój zawód,
któremu poświęciłam całe życie i jestem praktykiem na najwyższym, a
teoretykiem na bardzo wysokim poziomie, to... lepiej mi nie wchodzić w drogę.
Racja.
-
Mam wrażenie, że odzyskałaś,
jak mówią sportowcy, power. Zrzuciłaś coś z pleców?
- Duuuży worek. Choć czasem nawet
mały plecaczek może być zapakowany ołowiem.
Co było w twoim worku?
- Ciężar smutku.
-
Narty są dla ciebie ewidentnie
strefą bezpieczeństwa.
- Całe życie na to pracowałam.
-
A gdzie jest strefa
niebezpieczeństwa?
- Czyja wiem? Teraz chyba już jej
nie ma.
-
Znasz mniej więcej swój grafik
zawodowy. A gdzie chciałabyś być za pięć lat w sensie osobistym?
- Przede wszystkim chciałabym nie
mieć nawet najmniejszego plecaka na plecach. I czuć się szczęśliwa, po prostu.
Gdzie jest teraz Marian?
- Marian? U moich rodziców, brata
i jego dzieci.
Myślałem, że jest non stop przy
tobie...
- Nie mogłam go w tych dniach mieć
ze sobą. Ale jest ze mną prawie wszędzie.
I będzie z tobą na tych
wszystkich pucharach?
- Zastanawiam się nad Tour de Ski, bo tam może być troszeczkę ciężko połączyć
opiekowanie się Marianem z udziałem w zawodach. Ale na wszystkich innych zawodach,
tak.
To już teraz chociaż wiadomo,
że wystąpisz w Tour de Ski.
(śmiech).
Pies Marian ile ma?
- Pies Marian ma osiem miesięcy.
A skąd w ogóle pomysł, żeby
mieć psa? Przy twoim trybie życia to musi być spory problem logistyczny?
- Mój brat, który jest lekarzem,
uznał, że potrzebuję Mariana. Zadał mi tylko pytanie: czy to ma być piesek,
czy suczka. Powiedziałam, że piesek, żeby dał mi spokój. I dostałam Mariana.
W skali od zera do stu, w
którym punkcie szczęścia jesteś?
- Nie wiem dokładnie. Jest we mnie
dużo siły, energii, entuzjazmu i chęci, ale również wiele nieufności z
przeszłości.
Nie mierzysz już szczęścia
medalami?
- Nie, nie. Nigdy nie mierzyłam.
Jesteś samotna?
- Ja?
Ty.
- Nie czuję się samotna. Byłam
samotna przez długi czas, ale właśnie teraz odkrywam, że jest tylu fajnych,
dobrze życzących mi ludzi, którzy tak cudownie się zachowali w ostatnim
okresie, że nazwać siebie samotną to byłaby obraza dla nich.
Wiesz, w psychologii jest coś
takiego jak słodkie cytryny.
- Słodkie cytryny... Hm, nie lubię
tego.
-
Dostajemy cytryny, ale musimy
przed sobą udać, że są słodkie, żeby wytrzymać ich kwaśny smak.
- Ja jednak jestem czarno-biała.
Jeżeli coś jest fajne, lubię powiedzieć, że jest fajne. Jeżeli coś jest złe czy
niefajne, to jest niefajne. Próbuję to odrzucić i staram się znaleźć coś
pozytywnego.
Czyli teraz jesteś z życiem na
czysto?
- Tak.
No to kropka.
ROZMAWIAŁ TOMASZ LIS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz