Choć czują się
Polakami, tu się urodzili i tu dorastają, nikt nie chce im przyznać
obywatelstwa. Urzędnicy mają dla nich jedną radę: siedzieć cicho.
ANNA SZULC
Agni Caldarar
jest wyjątkową dziewczyną - zagaił do 1,5-milionowej widowni siedzącej przed
telewizorami w sobotni wieczór Tomasz Kammel z programu „The Voice of Poland”. Chwilę później Agni z Kraśnika, drobna, smagła, ładna,
trochę zawstydzona wyszła na scenę i zaśpiewała „Stop!” Sam Brown. Jurorzy
oszaleli z zachwytu.
- Ta dziewczyna śpiewa tak, jakby
jutro miała przegrać wszystko. Nie wiem, co ty przeżyłaś, ale czuję to - Markowi
Piekarczykowi, wokaliście zespołu TSA, głos aż zachrypł z wrażenia.
Dziecko w próżni
19-letnia Agni przeżyła wiele.
Była noworodkiem, gdy w szpitalu w Lublinie porzuciła ją biologiczna matka,
16-letni a Romka z Rumunii. Takich przypadków było wiele w latach 90., gdy do
Polski dotarła pierwsza fala żebraków znad Morza Czarnego. Niestety, zanim
matka zniknęła, zdążyła podać lekarzom imię i nazwisko dziecka. I swoje
obywatelstwo. Dlatego Agni przez 19 lat żyła bez dowodu osobistego, paszportu,
bez prawa opuszczania Polski. Byłoby dla niej znacznie lepiej, gdyby była po
prostu NN.
- Jeśli dane rodziców, w tym także
obcokrajowców, są nieznane, dziecko automatycznie nabywa prawo do polskiego
obywatelstwa - wyjaśnia dr Dorota Pudzianowska, prawnik z Helsińskiej Fundacji
Praw Człowieka.
Ale w przypadku dzieci takich jak
Agni w Polsce obowiązuje paragraf 22. - Najczęściej wygląda to tak: urzędnik
patrzy w akt urodzenia dziecka sporządzony na podstawie danych z karty
szpitalnej, których, notabene, czasem wcale się nie weryfikuje. Po czym odmawia
stwierdzenia, że dziecko nabyło obywatelstwo polskie, bo jego rodzice są
znani, widnieją w akcie urodzenia - tłumaczy warszawska adwokat Marta Kuchno.
Co więcej, polski urzędnik uznaje,
że choć dziecko urodziło się w Polsce, jest obywatelem innego kraju, na przykład
Rumunii. W związku z czym nie wydaje mu żadnego dokumentu. Problem w tym, że
ten inny kraj wcale się do dziecka nie przyznaje. I nie jest chętny do wydania
mu paszportu (lub innego dokumentu
potwierdzającego tożsamość).
- W ten sposób zostaje
bezpaństwowcem, osobą zawieszoną w prawnej próżni, co w konsekwencji oznacza
ograniczenie jego praw podstawowych. Takie dziecko nie może się swobodnie
poruszać, może mieć problemy z dostępem do edukacji i opieki medycznej. Przede
wszystkim jednak nie czuje się bezpieczne, bo cały czas wisi nad nim groźba
wydalenia z jedynego miejsca na ziemi, które uważa za swoje - dodaje dr
Pudzianowska.
Do jakiejś Rumunii
- Bałam się, że wywiozą mnie do
jakiejś Rumunii - przyznaje Agni Caldarar. - A ja nawet za bardzo nie wiem,
gdzie to jest. Tyle tylko, że daleko od mojego domu.
Do rodziny zastępczej Agni trafiła
z domu dziecka, gdy miała trzy lata. Z tamtych czasów nie pamięta prawie nic.
Tylko tyle że ciągle ją w sierocińcu karcono, że jest taka niegrzeczna,
wszędzie jej pełno, spokoju nie daje.
Za to doskonale pamięta, gdy po
raz pierwszy przytuliła się do polskiej mamy. Pamięta też, jak za jej namową w
piąte urodziny po raz pierwszy wzięła do ręki skrzypce. Wydały jej się dziwne i
fascynujące.
Jeszcze dziwniejsze wydało jej się
później to, że w szkole dzieci mają te same nazwiska, co ich rodzice. A ona
nie. No i to dziwne imię. Ciągle pytali ją, skąd się wzięło, dlaczego Agni, a
nie Agnieszka? Strasznie ją to denerwowało. Najpierw nie wiedziała, co
odpowiadać, potem nie chciała. Bo nie miała siły ani ochoty tłumaczyć ludziom,
że wszystko przez tamtą panią, jak w myślach nazywała kobietę, która zostawiła
ją w szpitalu. Przez tamtą panią nie mogła jeździć jak inne dzieci na kolonie
za granicę. Przyznaje, że właściwie jej to nie przeszkadzało, pozwiedzała
sobie Polskę. Polska jest fajna. Wkurzyła się dopiero, gdy w liceum koledzy z
klasy wymachiwali dowodami osobistymi. A ona miała tylko legitymację szkolną,
jedyny dowód na to, że istnieje.
Agni próbowała zalegalizować swój
pobyt w Polsce, ale wszędzie, w urzędach i sądach, mówili, że się nie da. A potem
nieoficjalnie radzili, by nie ruszać sprawy, bo może się to źle skończyć.
Po co wam takie czarne dziecko?
Elżbiecie i Markowi Rutynom z
Tarnobrzega, rodzicom zastępczym 17-letniej dziś Marysi, też radzono, by
siedzieli cicho. To było wtedy, gdy chcieli jej zmienić nazwisko, a potem
dziewczynkę adoptować. Bo mieli dość tego, że niektórzy ją wytykali palcami.
Tak było od chwili, gdy dwuletnią dziewczynkę zabierali do domu z sierocińca.
- Po co wam takie czarne dziecko?! - zapytała jedna z pracownic.
Marysia była „czarna”, bo urodziła
ją Rumunka. Obdarzyła imieniem i nazwiskiem, a potem zostawiła. A polski sąd
pozostawił jej prawa rodzicielskie.
I może Rutynowie siedzieliby
cicho, gdyby Marysia nie miała tej traumy po domu dziecka. Gdyby się tak nie
bała. Gdyby ciągle nie sprawdzała, czy rodzice nie zostawiają jej samej. Przybrany
ojciec musiał często znikać. Pracował w Niemczech, na Cyprze, w Anglii.
Marysia tęskniła, płakała. - Serce nam pękało. I krew zalewała z bezradności
- wspomina Marek Rutyna. Kiedyś nie wytrzymał, zabrał Marysię na Słowację. -
Ryzykowaliśmy jak jacyś straceńcy. Ale wreszcie mogłem pokazać dziecku
kawałeczek świata.
Durne
przepisy
Sąd najpierw odmówił zgody na
zmianę nazwiska dziewczynki, potem na adopcję. Więc Rutynowie postanowili
walczyć o polskie obywatelstwo dla przybranej córki. Pięć lat temu wystąpili w
jej imieniu o kartę stałego pobytu lub przynajmniej o zezwolenie na zamieszkanie.
Podkarpacki Urząd Wojewódzki odmówił. Powód? Marysia nie ma żadnego dokumentu
tożsamości. - Absurd! - irytuje się Marek Rutyna. - Nikt nie widział dziecka,
tylko durne, niespójne przepisy.
Dwa lata później opiekunowie
Marysi zwrócili się o pomoc do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. A ta
zwróciła się z propozycją współpracy do międzynarodowej kancelarii prawnej,
która zajęła się sprawą pro bono. - Zaczęliśmy się zastanawiać, jak z tego
wybrnąć. Polskie prawo daje możliwość uznania obywatelstwa w trybie administracyjnym,
ale nadać obywatelstwo może także prezydent - tłumaczy adwokat Marta Kuchno,
która wraz z dwoma innymi prawniczkami, Magdaleną Inglot i Wandą Kudrycką,
zajmowała się sprawą.
Wybrano opcję prezydencką, ale
pojawił się ten sam kłopot: żeby złożyć wniosek, opiekunowie Marysi musieli
przedstawić dokument tożsamości dziewczynki i... paszport. A na dodatek
wcześniej sąd opiekuńczy musiał zezwolić na to, by rodzice zastępczy mogli w
ogóle wszcząć odpowiednią procedurę.
I tak Rutynowie znów trafili do
sądu.
- Wtedy zaczęły się schody -
wzdycha Marek Rutyna. Nigdy nie zapomni tamtego dnia sprzed prawie roku:
zadzwonili do niego ze szkoły Marysi, że nie wiedzą, co zrobić, bo jakiś pan,
dukający pojedyncze polskie słowa, wypytuje o Marysię.
Rutyna pędził wtedy do domu na
złamanie karku, z nerwów miał mroczki przed oczami. Zapowiedział Marysi, że
będzie wychodzić tylko do szkoły, ale nie wolno j ej nawet wybiegać na przerwie
na podwórko. Przeczuwał najgorsze.
Strach
dziecka
Jego żona wieszała akurat przed
domem pranie, gdy na podwórku pojawił się pan dukający po polsku. A za nim cała
rodzina.
- Rodziców Marysi ściągnął do
Polski sąd - wyjaśnia Marek Rutyna. Chodziło tylko o to, by wyrazili zgodę na
procedury. Wyrazili, nie mieli złych zamiarów. A Marysia poznała kobietę,
która zostawiła ją kiedyś w szpitalu. Tłumaczyła, że chciała po dziecko
wrócić, ale gdy wyszła ze szpitala, zatrzymała ją policja i odesłała do
Rumunii. Po tym spotkaniu Marysia długo nie wychodziła ze swojego pokoju.
Marek Rutyna: - Znowu pojawił się
ten cholerny strach w oczach mojego dziecka.
Na szczęście jakiś czas później
prawnikom współpracującym z Helsińską Fundacją Praw Człowieka udało się, po
wielkich bojach, przekonać urzędników na Podkarpaciu. by w trybie szczególnym
(w uzasadnionych przypadkach pozwalają na to przepisy dotyczące cudzoziemców)
wydali Marysi kartę stałego pobytu. W lipcu tego roku prezydent Bronisław Komorowski złożył podpis pod jej obywatelstwem.
Dwa miesiące wcześniej
obywatelstwo przyznano w ten sam sposób Agni Caldarar z Kraśnika. Dziewczyna
sama złożyła wniosek, była już pełnoletnia. Kłopoty się skończyły.
- Nie skończyły się jednak dla innych dzieci bezpaństwowców
w Polsce - zauważa dr Dorota Pudzianowska, która ostatnio zajmowała się sprawą
bezpaństwowej dziewczynki z Kuby. - To są dramaty.
Ile jest takich dzieci? Nie
wiadomo, bo wiele rodzin się nie ujawnia. Wiadomo, że tylko do ambasady
Rumunii trafia rocznie 30 spraw dotyczących dzieci porzuconych w szpitalach,
bez prawa do polskiego obywatelstwa. - Trzeba uprościć ścieżki nadawania
obywatelstwa dzieciom urodzonym i mieszkającym w Polsce - uważa dr Pudzianowska.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka
chce do uproszczenia przepisów namówić posłów. Na zmianie prawa zależy również
rzecznikowi praw dziecka, który w lipcu tego roku zwrócił uwagę, że należałoby
tak zmienić prawo, by rodziny zastępcze mogły reprezentować dzieci, które
starają się o obywatelstwo. Dziś żyją jak na tykającej bombie.
Mówią, że do
ojca podobna
Zegar bomby tykającej w domu Anny
i Stanisława Zabawów z Tarnobrzega gwałtownie przyspieszył, gdy z Ukrainy
przyszło pismo, że mają odesłać swoją przybraną córkę Beatę do ojczyzny.
Dziewczynka ma 12 lat, jej biologiczna mama była Ukrainką. Urodziła dziecko w
Polsce i zostawiła je w szpitalu. - Do domu dziecka zapewne, bo gdzie? -
zastanawia się Stanisław Zabawa, z zawodu elektryk.
A przecież Beatka już dom dziecka
zaliczyła, wzięli ją stamtąd, gdy miała pół roku. Szukali jakiegoś maleństwa
do adopcji, byli już pod czterdziestkę, na własne potomstwo nie mieli szans. W
ośrodku adopcyjnym powiedziano im, że Beatka jest dla nich w sam raz. - W sam
raz była. Śliczna, rumiana. Jak weszliśmy, od razu wyciągnęła rączki, jakby
chciała powiedzieć: to jest moja mamusia i tatuś - Anna Zabawa jeszcze dziś
się wzrusza.
O legalizację pobytu przybranej
córki w Polsce Zabawowie zaczęli się starać, gdy Beatka miała cztery lata.
Napisali pismo do urzędników z Ukrainy, by ci potwierdzili, że nic do Beatki
nie mają. Okazało się, że wręcz przeciwnie: chętnie Beatkę wezmą. Zabawowie
wpadli w panikę. Na szczęście korespondencja się urwała. Beatka poszła do
szkoły. Nie różniła się niczym od innych dzieci. Ludzie mówią wręcz, że do
ojca podobna.
- Nawet z charakteru jest podobno
- uśmiecha się Anna Zabawa, Ale gdy pomyśli, że Ukraina sobie o Beatce może
przypomnieć, przestaje jej być do śmiechu. W sądzie poradzono im, by chwilowo
dali sobie spokój z papierami dla dziecka. I żeby siedzieli jak mysz pod
miotłą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz