Lidia Ostałowska
Kazali mi robić
trupy. Fotografować ciała, rozmawiać z rodzinami, wyłudzać od nich zdjęcia
ofiar. Straszna robota - rozmowa z Piotrem Mieśnikiem, byłym dziennikarzem
"Faktu"
Twoja najbardziej efektowna akcja?
- Ta na moście. Plan był taki. Znajdziemy jakąś podwarszawską wiochę, gdzie jest zakorkowany most. Wynajmiemy limuzyny i zadzwonimy, że jedziemy z prezydentem Kaczyńskim. Niech miejscowa policja zamknie dla nas most na kilka minut. Pokażemy czytelnikom, jak działają służby.
Nająłeś szemranych kolesi z Pruszkowa z samochodami najwyższej klasy i zadzwoniłeś do komendy.
- "Major Pawik z biura ochrony prezydenta się kłania. Dałoby radę, żebyście nas przez most szybko przewieźli? Nie chcemy włączać bomb, bo na wsi to ludzie nawet mogą nie wiedzieć, o co chodzi, a policja w radiowozie to zawsze policja". Przepuścili naszą kolumnę, nawet salutowali. Fajny materiał powstał.
Właśnie tego się spodziewałeś, kiedy szedłeś do tabloidu?
- Zdarzały się przypadki, że dziennikarze wytrzymywali w tak zwanej szmacie tylko jeden dzień. Ja szoku nie przeżyłem. W poprzedniej redakcji byłem specem od akcji specjalnych. Jak kolega bał się zadzwonić do jakiegoś posła z nieprzyjemnym pytaniem albo zrobić trudny wywiad, to padało na mnie. Nastawiłem się na tropienie kłamstw i hipokryzji polityków. Myślałem, że w tabloidzie będę robił to samo w luźniejszej formie. Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli: szukamy pistoleta. Byłem pistoletem.
Ta praca mnie odurzyła. Z nudnej, śmierdzącej fajkami redakcji trafiłem do międzynarodowego koncernu. Ładny budynek, ładni ludzie i pieniądze. Jakbym ze wsi wjechał do europejskiego miasta.
- Ta na moście. Plan był taki. Znajdziemy jakąś podwarszawską wiochę, gdzie jest zakorkowany most. Wynajmiemy limuzyny i zadzwonimy, że jedziemy z prezydentem Kaczyńskim. Niech miejscowa policja zamknie dla nas most na kilka minut. Pokażemy czytelnikom, jak działają służby.
Nająłeś szemranych kolesi z Pruszkowa z samochodami najwyższej klasy i zadzwoniłeś do komendy.
- "Major Pawik z biura ochrony prezydenta się kłania. Dałoby radę, żebyście nas przez most szybko przewieźli? Nie chcemy włączać bomb, bo na wsi to ludzie nawet mogą nie wiedzieć, o co chodzi, a policja w radiowozie to zawsze policja". Przepuścili naszą kolumnę, nawet salutowali. Fajny materiał powstał.
Właśnie tego się spodziewałeś, kiedy szedłeś do tabloidu?
- Zdarzały się przypadki, że dziennikarze wytrzymywali w tak zwanej szmacie tylko jeden dzień. Ja szoku nie przeżyłem. W poprzedniej redakcji byłem specem od akcji specjalnych. Jak kolega bał się zadzwonić do jakiegoś posła z nieprzyjemnym pytaniem albo zrobić trudny wywiad, to padało na mnie. Nastawiłem się na tropienie kłamstw i hipokryzji polityków. Myślałem, że w tabloidzie będę robił to samo w luźniejszej formie. Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli: szukamy pistoleta. Byłem pistoletem.
Ta praca mnie odurzyła. Z nudnej, śmierdzącej fajkami redakcji trafiłem do międzynarodowego koncernu. Ładny budynek, ładni ludzie i pieniądze. Jakbym ze wsi wjechał do europejskiego miasta.
Co cię kręciło w tej Europie?
- Prowokacje, praca z paparazzimi. Że kogoś udało się namierzyć, wkręcić, wydobyć informacje, zmusić do działania. Potrafiłem tak człowieka opierdolić, że wyśpiewywał mi wszystko, chociaż dane były tajne, a on nie wiedział, z kim rozmawia. Odkryłem w sobie ten talent. To mi dawało kopa, chciałem więcej i więcej. Byłem, a może i jestem uzależniony od adrenaliny.
W książce "Wyznania hieny" opisujesz swoje wkrętki. "Dzień dobry, komandor Aleksander Pawik z biura ochrony parlamentu z tej strony". I dowiadujesz się, gdzie na wczasy jedzie szefowa MSZ Anna Fotyga. "Dzień dobry, Aleksander Pawik z ministerstwa ochrony zdrowia". I zapowiadasz wizytację ministra w jednym z zapuszczonych szpitali w Łodzi.
- Zaraz na rozkaz dyrektora rzucili się tam do mopów, pacjentów przenieśli z korytarzy do sal. A myśmy to uwiecznili.
Nadałbyś się na oszusta dużej klasy.
- Wciąż możliwe są u nas kariery w stylu Nikodema Dyzmy, bo nawet młodzi mają w głowach PRL. Sprawy załatwia się na gębę, pod stołem, za pomocą pleców. Jak ktoś wydaje się ważny, krzyknie, tupnie, zapominamy słowa "nie". Żadne procedury nie działają. Wystarczy duża doza bezczelności, staranne rozpracowanie tematu, dobra legenda i można robić takie rzeczy, że aż strach. Długo na tym płynąłem. Nie przypominam sobie, żeby nie udało mi się kogoś wkręcić. Nawet tych inteligentnych.
Jak przy ślubie Michała Tuska?
- Informacja o dacie i miejscu ceremonii była pilnie strzeżona, nawet niemałe pieniądze nie chciały rozwiązać języków. Ciśnienie w redakcji takie, że zawezwali mnie z dni wolnych. Zacząłem od białego wywiadu, pół dnia czytałem artykuły i książki o premierze. Wreszcie znalazłem wkrętkę tak bezczelną i bezlitosną, że musiała się udać. Sprawdziłem, gdzie w młodości mieszkał Tusk. W starej kolejarskiej kamienicy, niedaleko nasypu. Znalazłem takie budynki na mapie Google'a, ustaliłem nazwę ulicy i zdobyłem numer telefonu do chorej matki premiera. Ona była najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu. Zadzwoniłem, odebrał jej partner. Przedstawiłem się jako drużba, naściemniałem. Dostałem dokładny adres kościoła i godzinę.
Nie jestem dumny z tej akcji.
Wkrętka na moście miała uzasadnienie - tak jak inne, które dotyczyły urzędników. Zdarzało mi się na nich wrzeszczeć, rzucać grubym słowem albo wkradać się w łaski. Ale babcia była poza medialną grą. Żaden interes społeczny nie przemawiał za tym, żeby od starych łatwowiernych ludzi wydobywać informacje za pomocą kłamstwa.
Co w takim razie przemawiało?
- Są media, które publikują materiał, chociaż wiedzą, że się nie przeklika. Bo sprawa jest dla nich ważna. Tabloid puszcza po to, żeby sprzedać.
- Prowokacje, praca z paparazzimi. Że kogoś udało się namierzyć, wkręcić, wydobyć informacje, zmusić do działania. Potrafiłem tak człowieka opierdolić, że wyśpiewywał mi wszystko, chociaż dane były tajne, a on nie wiedział, z kim rozmawia. Odkryłem w sobie ten talent. To mi dawało kopa, chciałem więcej i więcej. Byłem, a może i jestem uzależniony od adrenaliny.
W książce "Wyznania hieny" opisujesz swoje wkrętki. "Dzień dobry, komandor Aleksander Pawik z biura ochrony parlamentu z tej strony". I dowiadujesz się, gdzie na wczasy jedzie szefowa MSZ Anna Fotyga. "Dzień dobry, Aleksander Pawik z ministerstwa ochrony zdrowia". I zapowiadasz wizytację ministra w jednym z zapuszczonych szpitali w Łodzi.
- Zaraz na rozkaz dyrektora rzucili się tam do mopów, pacjentów przenieśli z korytarzy do sal. A myśmy to uwiecznili.
Nadałbyś się na oszusta dużej klasy.
- Wciąż możliwe są u nas kariery w stylu Nikodema Dyzmy, bo nawet młodzi mają w głowach PRL. Sprawy załatwia się na gębę, pod stołem, za pomocą pleców. Jak ktoś wydaje się ważny, krzyknie, tupnie, zapominamy słowa "nie". Żadne procedury nie działają. Wystarczy duża doza bezczelności, staranne rozpracowanie tematu, dobra legenda i można robić takie rzeczy, że aż strach. Długo na tym płynąłem. Nie przypominam sobie, żeby nie udało mi się kogoś wkręcić. Nawet tych inteligentnych.
Jak przy ślubie Michała Tuska?
- Informacja o dacie i miejscu ceremonii była pilnie strzeżona, nawet niemałe pieniądze nie chciały rozwiązać języków. Ciśnienie w redakcji takie, że zawezwali mnie z dni wolnych. Zacząłem od białego wywiadu, pół dnia czytałem artykuły i książki o premierze. Wreszcie znalazłem wkrętkę tak bezczelną i bezlitosną, że musiała się udać. Sprawdziłem, gdzie w młodości mieszkał Tusk. W starej kolejarskiej kamienicy, niedaleko nasypu. Znalazłem takie budynki na mapie Google'a, ustaliłem nazwę ulicy i zdobyłem numer telefonu do chorej matki premiera. Ona była najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu. Zadzwoniłem, odebrał jej partner. Przedstawiłem się jako drużba, naściemniałem. Dostałem dokładny adres kościoła i godzinę.
Nie jestem dumny z tej akcji.
Wkrętka na moście miała uzasadnienie - tak jak inne, które dotyczyły urzędników. Zdarzało mi się na nich wrzeszczeć, rzucać grubym słowem albo wkradać się w łaski. Ale babcia była poza medialną grą. Żaden interes społeczny nie przemawiał za tym, żeby od starych łatwowiernych ludzi wydobywać informacje za pomocą kłamstwa.
Co w takim razie przemawiało?
- Są media, które publikują materiał, chociaż wiedzą, że się nie przeklika. Bo sprawa jest dla nich ważna. Tabloid puszcza po to, żeby sprzedać.
Brukowce
nie bawią się w politykę?
- Owszem, ale to polityka zmienna i pragmatyczna. Kiedyś na dyżurze robiłem temat z kategorii "z dupy wzięte". Czyli ktoś coś sobie w redakcji wymyślił, a ja miałem znaleźć osobę publiczną, która potwierdzi, że w sprawie coś jest na rzeczy. Tym razem chodziło o bykowe, czyli podatek dla bezdzietnych mężczyzn. Rozmawiałem o tym z młodym politykiem prawicy. Mówił: "Czy ja wiem? Można by się zastanowić, jeśli...". Tych "jeśli" było dużo, więc uznałem, że nie wyszło. Na to redaktor: "Ocipiałeś? Przecież to jest świetne". Następnego dnia rozjazd walcem atomowym, na pierwszej stronie tytuł: "Znowu nas złupią! Poseł LPR chce podatku od kawalerów".
Dwa dni później ten sam redaktor każe mi pisać tekst, że politycy nie mają pomysłu na walkę ze spadającą dzietnością. Wtedy ja, że dopiero co pokazaliśmy takiego, który miał pomysł. Usłyszałem: "Stary, jesteś profesjonalistą. Chłodno, bez emocji możesz jednego dnia coś napisać, a następnego kompletnie temu zaprzeczyć". Bo tabloid się nie myli, tylko czasem zmienia kurs.
A fakty?
- Są bez znaczenia.
Maciek Dowbor ściga się na rowerze i ma utarczkę z kierowcą. Jeden tabloid pisze: "Dowbor pobił kierowcę". Drugi: "Kierowca pobił Dowbora". Ci pierwsi uderzyli w celebrytę, bo liczyli, że to wywoła duży hejt. Patrzcie, co wyprawia synalek Kasi! A drudzy doszli do wniosku, że lepiej wstawić się za lubianym chłopakiem z telewizji. Tym bardziej że jest moda na rowery, więc rowerzyści z nim się zidentyfikują. Nie ma prawdy.
Znany prezenter telewizyjny siedzi z dziewczyną w knajpie. On czyta gazetę, ona książkę. Jeden tabloid pisze pod zdjęciem: "Kryzys w związku, już nie mają o czym rozmawiać". A drugi: "Rozumieją się bez słów".
A co się dzieje w czasie kampanii wyborczych?
- Jak ma się coś mocnego, to się przypieprza po równo. To właśnie jest w tabloidzie fajne. Nie ma, że chronimy tych, jeździmy po innych. Trafiły nam się zdjęcia posłanki Szczypińskiej z księdzem, na których wyglądali... dziwnie. On był zbyt wylewny. I poszły, chociaż wiedzieliśmy, że zrobi się potężna afera.
Przez trzy miesiące Jarosław Kaczyński chodził do konkurencji, nas omijał.
Zdarzają się interwencje polityków?
- Mieliśmy zdjęcia z urodzin Andrzeja Biernata w spa w górach. Gdyby nasz propisowski target zobaczył Sławomira Nowaka w szlafroku, to by sobie dośpiewał: tak się władza bawi. Ale materiał spadł po interwencji Platformy.
Interweniują wszystkie partie. Słyszałem o telefonie do redakcji w czasach rządów SLD. Ponoć przedstawiciel lewicy powiedział: jeśli będziecie się tak zachowywać, to my wam tę gazetę zamk-niemy. Pytanie, czy zdołaliby w demokratycznym państwie. Zaszkodzić mogli na pewno. Krytyka na jakiś czas zelżała.
Politycy też robią wkrętki?
- Wrzucają tematy, żeby rozgrywać swoje interesy. To czasem dobry sposób, żeby się kogoś pozbyć. Poseł PO leżał pijany na podłodze w hotelu sejmowym. Dostaliśmy foty, ale wcale nie z PiS. W tym samym hotelu pracownik ministerstwa tak się nawalił, że wcisnął alarm i przyjechała straż pożarna. Potwierdziliśmy to i puściliśmy materiał. Facet był z Platformy, informacja dotarła do nas też z Platformy.
Ustawki?
- Są bardzo częste. I z politykami, i z celebrytami.
Wojciech Olejniczak ustawił się z nami, kiedy szedł na kolację z Kwaśniewskim. Nie chciał go skrzywdzić, tylko sobie zrobić dobrze. To był czas tarć w SLD i jakichś wyborów. Do knajpy wysłaliśmy zwykłego fotografa, liczyliśmy, że z ustawką sobie poradzi. A ten dureń podszedł do polityków w restauracji i się przedstawił: to ja wam będę robił zdjęcia. Ponoć Kwaśniewski powiedział: "Wojtek, co ty odpierdalasz?". Wstał i poszedł.
Zabawne, ale ludzie z mediów za cholerę nie wiedzą, co jest ustawką, a co nie.
- Owszem, ale to polityka zmienna i pragmatyczna. Kiedyś na dyżurze robiłem temat z kategorii "z dupy wzięte". Czyli ktoś coś sobie w redakcji wymyślił, a ja miałem znaleźć osobę publiczną, która potwierdzi, że w sprawie coś jest na rzeczy. Tym razem chodziło o bykowe, czyli podatek dla bezdzietnych mężczyzn. Rozmawiałem o tym z młodym politykiem prawicy. Mówił: "Czy ja wiem? Można by się zastanowić, jeśli...". Tych "jeśli" było dużo, więc uznałem, że nie wyszło. Na to redaktor: "Ocipiałeś? Przecież to jest świetne". Następnego dnia rozjazd walcem atomowym, na pierwszej stronie tytuł: "Znowu nas złupią! Poseł LPR chce podatku od kawalerów".
Dwa dni później ten sam redaktor każe mi pisać tekst, że politycy nie mają pomysłu na walkę ze spadającą dzietnością. Wtedy ja, że dopiero co pokazaliśmy takiego, który miał pomysł. Usłyszałem: "Stary, jesteś profesjonalistą. Chłodno, bez emocji możesz jednego dnia coś napisać, a następnego kompletnie temu zaprzeczyć". Bo tabloid się nie myli, tylko czasem zmienia kurs.
A fakty?
- Są bez znaczenia.
Maciek Dowbor ściga się na rowerze i ma utarczkę z kierowcą. Jeden tabloid pisze: "Dowbor pobił kierowcę". Drugi: "Kierowca pobił Dowbora". Ci pierwsi uderzyli w celebrytę, bo liczyli, że to wywoła duży hejt. Patrzcie, co wyprawia synalek Kasi! A drudzy doszli do wniosku, że lepiej wstawić się za lubianym chłopakiem z telewizji. Tym bardziej że jest moda na rowery, więc rowerzyści z nim się zidentyfikują. Nie ma prawdy.
Znany prezenter telewizyjny siedzi z dziewczyną w knajpie. On czyta gazetę, ona książkę. Jeden tabloid pisze pod zdjęciem: "Kryzys w związku, już nie mają o czym rozmawiać". A drugi: "Rozumieją się bez słów".
A co się dzieje w czasie kampanii wyborczych?
- Jak ma się coś mocnego, to się przypieprza po równo. To właśnie jest w tabloidzie fajne. Nie ma, że chronimy tych, jeździmy po innych. Trafiły nam się zdjęcia posłanki Szczypińskiej z księdzem, na których wyglądali... dziwnie. On był zbyt wylewny. I poszły, chociaż wiedzieliśmy, że zrobi się potężna afera.
Przez trzy miesiące Jarosław Kaczyński chodził do konkurencji, nas omijał.
Zdarzają się interwencje polityków?
- Mieliśmy zdjęcia z urodzin Andrzeja Biernata w spa w górach. Gdyby nasz propisowski target zobaczył Sławomira Nowaka w szlafroku, to by sobie dośpiewał: tak się władza bawi. Ale materiał spadł po interwencji Platformy.
Interweniują wszystkie partie. Słyszałem o telefonie do redakcji w czasach rządów SLD. Ponoć przedstawiciel lewicy powiedział: jeśli będziecie się tak zachowywać, to my wam tę gazetę zamk-niemy. Pytanie, czy zdołaliby w demokratycznym państwie. Zaszkodzić mogli na pewno. Krytyka na jakiś czas zelżała.
Politycy też robią wkrętki?
- Wrzucają tematy, żeby rozgrywać swoje interesy. To czasem dobry sposób, żeby się kogoś pozbyć. Poseł PO leżał pijany na podłodze w hotelu sejmowym. Dostaliśmy foty, ale wcale nie z PiS. W tym samym hotelu pracownik ministerstwa tak się nawalił, że wcisnął alarm i przyjechała straż pożarna. Potwierdziliśmy to i puściliśmy materiał. Facet był z Platformy, informacja dotarła do nas też z Platformy.
Ustawki?
- Są bardzo częste. I z politykami, i z celebrytami.
Wojciech Olejniczak ustawił się z nami, kiedy szedł na kolację z Kwaśniewskim. Nie chciał go skrzywdzić, tylko sobie zrobić dobrze. To był czas tarć w SLD i jakichś wyborów. Do knajpy wysłaliśmy zwykłego fotografa, liczyliśmy, że z ustawką sobie poradzi. A ten dureń podszedł do polityków w restauracji i się przedstawił: to ja wam będę robił zdjęcia. Ponoć Kwaśniewski powiedział: "Wojtek, co ty odpierdalasz?". Wstał i poszedł.
Zabawne, ale ludzie z mediów za cholerę nie wiedzą, co jest ustawką, a co nie.
Siedzieliśmy z paparazzim w lesie tydzień, korzystaliśmy z
najnowocześniejszej lunety, żeby zrobić zdjęcia braci Kaczyńskich na molu w
pilnie strzeżonym ośrodku w Juracie. Dzieliły nas od nich kilometry. Jak
później słyszałem, że Kaczyńscy się z nami ustawili, krew mnie zalewała.
Z kolei świetne zdjęcia Lecha i Marii Kaczyńskich na romantycznej kolacji, gdzie widać czułość między nimi, były ustawką. Sami do nas przyszli. A później hejt w prawicowych mediach, że paparazzi nakryli parę prezydencką, szczują, nie dają im spokoju w intymnej sytuacji. Ustawiają się najwyższe szczyty władzy.
Z kolei świetne zdjęcia Lecha i Marii Kaczyńskich na romantycznej kolacji, gdzie widać czułość między nimi, były ustawką. Sami do nas przyszli. A później hejt w prawicowych mediach, że paparazzi nakryli parę prezydencką, szczują, nie dają im spokoju w intymnej sytuacji. Ustawiają się najwyższe szczyty władzy.
Symbioza?
- Poseł Wenderlich wiedział, że mamy jego prywatne fotki z Moniką Jaruzelską. Przyjechał i zamknął się z szefową działu politycznego w kanciapce. Zdjęcia nie poszły, a on od tej pory zawsze był na zawołanie, żeby dać komentarz. Tak to się odbywa, za zrzucenie materiału politycy dają coś w zamian. Ale chociaż współpracują, nigdy nie mogą być pewni tabloidu.
Tabloid wystawi nawet przyjaciela.
Po co?
- Żeby zamieszać w kotle emocji, pobudzić je i wykorzystać. Żeby ludzie byli zdolni do reakcji, żywili się tym, kupowali.
A informowanie?
- Mieszkałem kiedyś w Ząbkach, miejscowości targetowej. Target to przedstawiciel społeczeństwa. Tam każdy na przystanku trzyma w ręku jakiś tabloid. Kupują wszystko, mają stuprocentowe zaufanie do informacji. Przynosiłem znajomym gazetę, o coś mnie wypytywali. "Dajcie spokój, to głupoty, wymyślone". Starsza pani wczytywała się w tabelkę waloryzacji emerytur. "Niech pani na to nie patrzy". Myśleli, że żartuję.
Kiedyś w redakcji porównywaliśmy ceny w polskich i europejskich sklepach. Część produktów sprawdziło się w internecie, ale za długo to trwało. "Ile dżinsy w Niemczech kosztują?". "Wpisz dwieście". A prawdziwe targety wierzą.
Prawdziwy target, czyli jaki?
- Kiepsko wykształcony, starszy, z zarobkami poniżej średniej. Rozczarowany. Uważa, że należy mu się więcej, ale ktoś mu to zabrał. Wierzący. Taki, który do niczego nie aspiruje, bo nie znajdzie się źródła inspiracji w tabloidach.
Warto wiedzieć, ile tu i tam kosztują dżinsy. Brukowce aż tak źle życzą odbiorcom, że ich oszukują?
- Czytelnika nigdy nie poważaliśmy. Mówiło się: target to łyknie, target to kupi. Kiedy zwykły człowiek wypowiadał się na łamach, wkładało mu się w usta co bądź. Wszyscy wiedzieli, że target jest z niższych sfer, nie ogarnia rzeczywistości, nie napisze sprostowania, nie pójdzie do sądu. Słowo "targety" nawet wymawia się w sposób znamionujący pogardę. "Idź, naruchaj targetów" zamiast: "Idź, zrób sondę". I nieważne, co target powiedział, ważne, co mógł powiedzieć. "Czy on by, kurwa, nie przytaknął, że wszystko jest cholernie drogie?".
Przecież żyliście z targetu.
- Tak, ale w przeświadczeniu, że nie musimy go szanować, bo robimy tak smaczne gówno, że i tak to łyknie. W tabloidzie wszyscy uważają się za lepszych. My jesteśmy na poziomie, możemy rozmawiać o Heideggerze, nikt by się nie domyślił, że robimy szmatę.
To leczenie kompleksów czy cynizm?
- W moim przypadku cynizm. Ale wiele osób ma totalny dysonans. Muszą pracować, gdzie pracują, a uważają, że stać je na więcej. Nie znam nikogo, kto zaczął robotę w tabloidzie, bo to było jego marzeniem. Liczyła się tylko kasa.
- Poseł Wenderlich wiedział, że mamy jego prywatne fotki z Moniką Jaruzelską. Przyjechał i zamknął się z szefową działu politycznego w kanciapce. Zdjęcia nie poszły, a on od tej pory zawsze był na zawołanie, żeby dać komentarz. Tak to się odbywa, za zrzucenie materiału politycy dają coś w zamian. Ale chociaż współpracują, nigdy nie mogą być pewni tabloidu.
Tabloid wystawi nawet przyjaciela.
Po co?
- Żeby zamieszać w kotle emocji, pobudzić je i wykorzystać. Żeby ludzie byli zdolni do reakcji, żywili się tym, kupowali.
A informowanie?
- Mieszkałem kiedyś w Ząbkach, miejscowości targetowej. Target to przedstawiciel społeczeństwa. Tam każdy na przystanku trzyma w ręku jakiś tabloid. Kupują wszystko, mają stuprocentowe zaufanie do informacji. Przynosiłem znajomym gazetę, o coś mnie wypytywali. "Dajcie spokój, to głupoty, wymyślone". Starsza pani wczytywała się w tabelkę waloryzacji emerytur. "Niech pani na to nie patrzy". Myśleli, że żartuję.
Kiedyś w redakcji porównywaliśmy ceny w polskich i europejskich sklepach. Część produktów sprawdziło się w internecie, ale za długo to trwało. "Ile dżinsy w Niemczech kosztują?". "Wpisz dwieście". A prawdziwe targety wierzą.
Prawdziwy target, czyli jaki?
- Kiepsko wykształcony, starszy, z zarobkami poniżej średniej. Rozczarowany. Uważa, że należy mu się więcej, ale ktoś mu to zabrał. Wierzący. Taki, który do niczego nie aspiruje, bo nie znajdzie się źródła inspiracji w tabloidach.
Warto wiedzieć, ile tu i tam kosztują dżinsy. Brukowce aż tak źle życzą odbiorcom, że ich oszukują?
- Czytelnika nigdy nie poważaliśmy. Mówiło się: target to łyknie, target to kupi. Kiedy zwykły człowiek wypowiadał się na łamach, wkładało mu się w usta co bądź. Wszyscy wiedzieli, że target jest z niższych sfer, nie ogarnia rzeczywistości, nie napisze sprostowania, nie pójdzie do sądu. Słowo "targety" nawet wymawia się w sposób znamionujący pogardę. "Idź, naruchaj targetów" zamiast: "Idź, zrób sondę". I nieważne, co target powiedział, ważne, co mógł powiedzieć. "Czy on by, kurwa, nie przytaknął, że wszystko jest cholernie drogie?".
Przecież żyliście z targetu.
- Tak, ale w przeświadczeniu, że nie musimy go szanować, bo robimy tak smaczne gówno, że i tak to łyknie. W tabloidzie wszyscy uważają się za lepszych. My jesteśmy na poziomie, możemy rozmawiać o Heideggerze, nikt by się nie domyślił, że robimy szmatę.
To leczenie kompleksów czy cynizm?
- W moim przypadku cynizm. Ale wiele osób ma totalny dysonans. Muszą pracować, gdzie pracują, a uważają, że stać je na więcej. Nie znam nikogo, kto zaczął robotę w tabloidzie, bo to było jego marzeniem. Liczyła się tylko kasa.
Jaka?
- Dostawałem z 7 tysięcy na rękę.
Brukowce piszą w imieniu rencistów, którzy muszą żyć za 700.
- Mieliśmy wytłumaczenie. W tabloidzie ma się je na każdą okoliczność. Jeśli rencistka dostaje mało, to przecież wina państwa, a my jesteśmy prywatną firmą. Zawsze znajdowało się filozofię, która by coś uprawomocniła. Nigdy nie słyszałem: to kłamstwo, ale mamy to w dupie, puszczamy.
Pisałem o wycieczce pracowników ZUS do Tunezji. Nie było nadużycia, pojechali za kasę z funduszu socjalnego. Naradzaliśmy się, co z tym zrobić. Siedzieliśmy, siedzieliśmy, aż wymyśliliśmy. No tak, jadą za swoje. Ale przetarg organizuje ZUS. Czyli urzędnicy w godzinach pracy, zamiast zajmować się emerytami, organizują wycieczkę do Afryki. Jest uzasadnienie? Jest. Płytkie, ale wystarczyło na kilka odcinków.
Po co są te seriale?
- Żeby zagospodarować złe emocje wokół czarnego charakteru. Nie znosiłem kontynuacji, ale nawet jak były coraz słabsze, to ludzie ich chcieli. Pisali mejle, pytali, czemu coś odpuszczamy. Stąd czasem brały się wrogie przejęcia. Jeden tabloid kogoś rozjeżdża, ale w kolejnym odcinku wychodzi mu marnie. Inny tabloid ma superpomysł. Wywala coś potężnego i narracja przenosi się do niego.
Uważasz, że dobrze ci płacili za wylewanie żółci?
- Sporo, ale ta praca zrujnowała mnie finansowo. Przynajmniej kiedy jeździłem w delegacje. Seks, alkohol, narkotyki. To kosztuje, kasa płynęła strumieniem. Lubiliśmy mieć gest. Podczas trzydniowego wyjazdu wyczerpałem cały limit karty kredytowej, równowartość pensji. Każda delegacja to kolejny dług. Teraz wiem, że się zatracałem, próbowałem odreagować. Ludzie z mainstreamowych mediów mówią: "Słuchaj, przecież tak jest wszędzie". Albo: "Mam marzenie, żeby na trzy tygodnie iść popracować do szmaty. Ale to musi być fun!". A to wyniszcza, ludzie trafiają do psychiatryka. Kazali mi robić trupy. Fotografować ciała, rozmawiać z rodzinami, wyłudzać od nich zdjęcia ofiar. Straszna robota. Nie zgodziłem się, no to ukarali mnie finansowo.
W książce piszesz: "A gdy dotknie was jakaś tragedia, a w drzwiach zjawi się policyjny psycholog, upewnijcie się dwa razy, że ma odpowiednią legitymację. W innym wypadku możecie mieć do czynienia z tabloidowym sępem, który truchło wyczuwa z ogromnych odległości i nic i nikt nie powstrzyma go przed żerem".
- Dzwonili do mnie w środku nocy. Wojciech Olejniczak uratował kobietę z płonącego mieszkania. Zrywałem się, jechałem z fotografem. Eurodeputowany poszedł do znajomego na wódeczkę, obok zaczęło płonąć, a ta pani nie mogła się sama wydostać. Uwolnił ją. Jak bohater w fil-mach akcji przeszedł po kilku balkonach. Rozmawiałem z Olejniczakiem. Był wcięty. Pamiętam jego strach, czy nie pokażemy właśnie tego.
Zaczynałem mieć dość. Przeszedłem do redakcyjnego internetu i zacząłem się odkuwać finansowo. Byłem tam wicenaczelnym. Jak miałem wydanie, to mówiłem dziennikarzom: robisz to, to i to. Nikt nie miał prawa stęknąć. Żadnych dyskusji. Jechaliśmy na ostro, żeby zanęcić.
Sprostowania? Wyroki?
- Są na to sposoby. Już nie pamiętam, czy to my, czy konkurencja, ale trzeba było przeprosić piosenkarkę Kayah. Na okładce. I co zrobiła redakcja? Ogłosiła międzynarodowy dzień przeprosin. Przepraszały dziesiątki osób, w tym zamęcie znalazły się przeprosiny wobec piosenkarki.
- Dostawałem z 7 tysięcy na rękę.
Brukowce piszą w imieniu rencistów, którzy muszą żyć za 700.
- Mieliśmy wytłumaczenie. W tabloidzie ma się je na każdą okoliczność. Jeśli rencistka dostaje mało, to przecież wina państwa, a my jesteśmy prywatną firmą. Zawsze znajdowało się filozofię, która by coś uprawomocniła. Nigdy nie słyszałem: to kłamstwo, ale mamy to w dupie, puszczamy.
Pisałem o wycieczce pracowników ZUS do Tunezji. Nie było nadużycia, pojechali za kasę z funduszu socjalnego. Naradzaliśmy się, co z tym zrobić. Siedzieliśmy, siedzieliśmy, aż wymyśliliśmy. No tak, jadą za swoje. Ale przetarg organizuje ZUS. Czyli urzędnicy w godzinach pracy, zamiast zajmować się emerytami, organizują wycieczkę do Afryki. Jest uzasadnienie? Jest. Płytkie, ale wystarczyło na kilka odcinków.
Po co są te seriale?
- Żeby zagospodarować złe emocje wokół czarnego charakteru. Nie znosiłem kontynuacji, ale nawet jak były coraz słabsze, to ludzie ich chcieli. Pisali mejle, pytali, czemu coś odpuszczamy. Stąd czasem brały się wrogie przejęcia. Jeden tabloid kogoś rozjeżdża, ale w kolejnym odcinku wychodzi mu marnie. Inny tabloid ma superpomysł. Wywala coś potężnego i narracja przenosi się do niego.
Uważasz, że dobrze ci płacili za wylewanie żółci?
- Sporo, ale ta praca zrujnowała mnie finansowo. Przynajmniej kiedy jeździłem w delegacje. Seks, alkohol, narkotyki. To kosztuje, kasa płynęła strumieniem. Lubiliśmy mieć gest. Podczas trzydniowego wyjazdu wyczerpałem cały limit karty kredytowej, równowartość pensji. Każda delegacja to kolejny dług. Teraz wiem, że się zatracałem, próbowałem odreagować. Ludzie z mainstreamowych mediów mówią: "Słuchaj, przecież tak jest wszędzie". Albo: "Mam marzenie, żeby na trzy tygodnie iść popracować do szmaty. Ale to musi być fun!". A to wyniszcza, ludzie trafiają do psychiatryka. Kazali mi robić trupy. Fotografować ciała, rozmawiać z rodzinami, wyłudzać od nich zdjęcia ofiar. Straszna robota. Nie zgodziłem się, no to ukarali mnie finansowo.
W książce piszesz: "A gdy dotknie was jakaś tragedia, a w drzwiach zjawi się policyjny psycholog, upewnijcie się dwa razy, że ma odpowiednią legitymację. W innym wypadku możecie mieć do czynienia z tabloidowym sępem, który truchło wyczuwa z ogromnych odległości i nic i nikt nie powstrzyma go przed żerem".
- Dzwonili do mnie w środku nocy. Wojciech Olejniczak uratował kobietę z płonącego mieszkania. Zrywałem się, jechałem z fotografem. Eurodeputowany poszedł do znajomego na wódeczkę, obok zaczęło płonąć, a ta pani nie mogła się sama wydostać. Uwolnił ją. Jak bohater w fil-mach akcji przeszedł po kilku balkonach. Rozmawiałem z Olejniczakiem. Był wcięty. Pamiętam jego strach, czy nie pokażemy właśnie tego.
Zaczynałem mieć dość. Przeszedłem do redakcyjnego internetu i zacząłem się odkuwać finansowo. Byłem tam wicenaczelnym. Jak miałem wydanie, to mówiłem dziennikarzom: robisz to, to i to. Nikt nie miał prawa stęknąć. Żadnych dyskusji. Jechaliśmy na ostro, żeby zanęcić.
Sprostowania? Wyroki?
- Są na to sposoby. Już nie pamiętam, czy to my, czy konkurencja, ale trzeba było przeprosić piosenkarkę Kayah. Na okładce. I co zrobiła redakcja? Ogłosiła międzynarodowy dzień przeprosin. Przepraszały dziesiątki osób, w tym zamęcie znalazły się przeprosiny wobec piosenkarki.
Tabloid
jest nieomylny?
- Zwykle tak.
Korzysta się z badań opinii publicznej, żeby dać czytelnikom to, co lubią?
- Był taki moment, że redaktorzy wciąż chodzili na badania fokusowe. Wracali i mówili: o tej osobie już nie piszemy, a o tej inaczej. Czepialiśmy się aktorki Ani Muchy. Po jednym z fokusów okazało się, że jest całkiem lubiana, więc musimy złagodzić styl. Ale pani Ania zaczęła się umawiać z paparazzimi, którzy nam sprzedawali ustawiane zdjęcia. Występowała na nich przy mercedesie albo wózku dziecięcym konkretnej marki. Jak to wyszło na jaw, uznaliśmy, że przestajemy o niej pisać. I nie pisaliśmy przez dwa miesiące.
Lista osób, o których się nie pisało, bywała długa. Ze względów procesowych, z powodu fokusów albo dlatego, że gwiazdka nas wkręcała. Czasem to już nie wiedzieliśmy, o kim pisać.
- Zwykle tak.
Korzysta się z badań opinii publicznej, żeby dać czytelnikom to, co lubią?
- Był taki moment, że redaktorzy wciąż chodzili na badania fokusowe. Wracali i mówili: o tej osobie już nie piszemy, a o tej inaczej. Czepialiśmy się aktorki Ani Muchy. Po jednym z fokusów okazało się, że jest całkiem lubiana, więc musimy złagodzić styl. Ale pani Ania zaczęła się umawiać z paparazzimi, którzy nam sprzedawali ustawiane zdjęcia. Występowała na nich przy mercedesie albo wózku dziecięcym konkretnej marki. Jak to wyszło na jaw, uznaliśmy, że przestajemy o niej pisać. I nie pisaliśmy przez dwa miesiące.
Lista osób, o których się nie pisało, bywała długa. Ze względów procesowych, z powodu fokusów albo dlatego, że gwiazdka nas wkręcała. Czasem to już nie wiedzieliśmy, o kim pisać.
Kupowałeś informacje?
- To w tabloidzie na porządku dziennym.
Ile trzeba, żeby kogoś zdradzić?
- Cennik ma dużą rozpiętość. Sprzedawczynie w butikach i galeriach handlowych biorą po 50 zł. Tyle samo osoby niezorientowane, które nie zwróciły się do konkurencji. A jeśli się zwracają, to czasem licytuje się stawkę korespondencyjnie. Za cynk od kelnera stówa. Ale jak kelner ma hit, bo ktoś znany leży na podłodze we własnych wymiocinach, to trzeba mu więcej podsypać. Kilka stów. Czasem sami wyskakiwaliśmy z większą kwotą, żeby informatora do siebie przywiązać. Niektórzy tak się wycwanili, że jednym aparatem robili zdjęcia dla nas, a drugim dla konkurencji.
Kto najlepiej się nadaje do wzbudzania emocji?
- Celebryci, politycy dopiero po nich. Edyta Górniak przewróciła się, pokazała majtki, miała podarte rajstopy, jest złą matką. To się klika, aż na wykresach robi się czerwono. Pozytywne newsy? Nigdy w życiu. Celebryci są znienawidzeni. Pozytywne emocje starczają na krótko. Kamil Bednarek fajnie śpiewa. I co? I się skończyło. Gdyby ćpał i zmieniał dziewczyny, toby się go zagospodarowało.
Nie ma wyjątków?
- Jak gwiazdka urodzi dziecko.
Tabloidy podkopują zaufanie do współobywateli, instytucji, polityków. Mieliśmy w redakcji cykl spotkań ze znanymi ludźmi. Krzysiek Ibisz zapytał: "Czy są takie osoby, o których nigdy nic złego nie napisaliście?". Na to dziewczyna z działu "ludzie": Jerzy Stuhr. Ale kiedy rozwodził się jego syn Maciek, to stary Stuhr został strącony z piedestału i obrzucony błotem. Bo to największy fun w tabloidzie - zniszczyć autorytet, nawet za głupotę.
W książce podajesz kilka dramatycznych powodów swojego odejścia po siedmiu latach. A ten najważniejszy?
- Uznałem, że tabloidowo zdechłem, wypaliłem się. Sytuacja w redakcji była nieprzyjemna, odkąd nie zdobyliśmy materiału ze ślubu premiera Marcinkiewicza z Isabel. To jedna z większych katastrof w historii tytułu. Zawieszono dział polityczny, wprowadzono zarząd komisaryczny. Kilka lat potem odbyła się noc długich noży - sczyszczono wszystkich funkcyjnych. Przyszedł nowy naczelny do internetu, z dziwnymi pomysłami - chciał robić opiniotwórczy portal. Jak rocznica powstania w getcie, to wielki materiał o tym. To nie miało szansy się wyklikać. Kto na stronie tabloidu chce czytać o bohaterskiej walce Żydów? Po gwałtownym spadku klikalności trzeba by iść w kompletny ściek, żeby odrobić straty. Nie chciałem być twarzą tej zmiany, złożyłem wypowiedzenie. Poczułem lekkość.
Stałeś się antytabloidowym neofitą?
- Nie chcę ogłaszać krucjaty. Uważam, że tabloidy robią sporo dobrego. Demaskują ściemę, pokazują, jak wydaje się publiczne pieniądze. Nie było chyba wyjazdowej komisji sejmowej, której byśmy nie obsłużyli. Posłowie chlali za nasze. Porozjeżdżało się ich walcem i któryś marszałek uciął te wyjazdy. Ale skończyły się pieniądze w tabloidach, więc komisje wyjazdowe wróciły. Politycy są pewni, że nikt za nimi nie pojedzie.
Pieniądze się skończyły, za to metody pozostały.
- Wszyscy w mediach tabloidyzujemy się na potęgę. Włączam program interwencyjny w TVP Info. Widzę dwie strony konfliktu ustawione naprzeciwko i dla dramatyzmu oddzielone policyjnymi taśmami. Niby, że są dla siebie groźne. Najbardziej hardcore'owy brytyjski tabloid wstydziłby się takiego szczucia. Parę miesięcy temu wywaliłem telewizor. Jak coś oglądam z zawodowego przymusu, to zaraz mnie boli głowa.
CV
Piotr Mieśnik (ur. w 1982 r.) - studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Pisał m.in. w "Słowie Ludu", "Nie", "Trybunie", "Logo", a także w serwisach TVN24.pl i Gazeta.pl. Najwięcej (bo aż siedem lat) spędził w największym polskim tabloidzie - "Fakcie". Z pracy w tytule zrezygnował w październiku 2013 r. Instruktor kickboxingu, sędzia MMA. Miłośnik Remarque'a i Nietzschego, wielbiciel buldogów francuskich
- To w tabloidzie na porządku dziennym.
Ile trzeba, żeby kogoś zdradzić?
- Cennik ma dużą rozpiętość. Sprzedawczynie w butikach i galeriach handlowych biorą po 50 zł. Tyle samo osoby niezorientowane, które nie zwróciły się do konkurencji. A jeśli się zwracają, to czasem licytuje się stawkę korespondencyjnie. Za cynk od kelnera stówa. Ale jak kelner ma hit, bo ktoś znany leży na podłodze we własnych wymiocinach, to trzeba mu więcej podsypać. Kilka stów. Czasem sami wyskakiwaliśmy z większą kwotą, żeby informatora do siebie przywiązać. Niektórzy tak się wycwanili, że jednym aparatem robili zdjęcia dla nas, a drugim dla konkurencji.
Kto najlepiej się nadaje do wzbudzania emocji?
- Celebryci, politycy dopiero po nich. Edyta Górniak przewróciła się, pokazała majtki, miała podarte rajstopy, jest złą matką. To się klika, aż na wykresach robi się czerwono. Pozytywne newsy? Nigdy w życiu. Celebryci są znienawidzeni. Pozytywne emocje starczają na krótko. Kamil Bednarek fajnie śpiewa. I co? I się skończyło. Gdyby ćpał i zmieniał dziewczyny, toby się go zagospodarowało.
Nie ma wyjątków?
- Jak gwiazdka urodzi dziecko.
Tabloidy podkopują zaufanie do współobywateli, instytucji, polityków. Mieliśmy w redakcji cykl spotkań ze znanymi ludźmi. Krzysiek Ibisz zapytał: "Czy są takie osoby, o których nigdy nic złego nie napisaliście?". Na to dziewczyna z działu "ludzie": Jerzy Stuhr. Ale kiedy rozwodził się jego syn Maciek, to stary Stuhr został strącony z piedestału i obrzucony błotem. Bo to największy fun w tabloidzie - zniszczyć autorytet, nawet za głupotę.
W książce podajesz kilka dramatycznych powodów swojego odejścia po siedmiu latach. A ten najważniejszy?
- Uznałem, że tabloidowo zdechłem, wypaliłem się. Sytuacja w redakcji była nieprzyjemna, odkąd nie zdobyliśmy materiału ze ślubu premiera Marcinkiewicza z Isabel. To jedna z większych katastrof w historii tytułu. Zawieszono dział polityczny, wprowadzono zarząd komisaryczny. Kilka lat potem odbyła się noc długich noży - sczyszczono wszystkich funkcyjnych. Przyszedł nowy naczelny do internetu, z dziwnymi pomysłami - chciał robić opiniotwórczy portal. Jak rocznica powstania w getcie, to wielki materiał o tym. To nie miało szansy się wyklikać. Kto na stronie tabloidu chce czytać o bohaterskiej walce Żydów? Po gwałtownym spadku klikalności trzeba by iść w kompletny ściek, żeby odrobić straty. Nie chciałem być twarzą tej zmiany, złożyłem wypowiedzenie. Poczułem lekkość.
Stałeś się antytabloidowym neofitą?
- Nie chcę ogłaszać krucjaty. Uważam, że tabloidy robią sporo dobrego. Demaskują ściemę, pokazują, jak wydaje się publiczne pieniądze. Nie było chyba wyjazdowej komisji sejmowej, której byśmy nie obsłużyli. Posłowie chlali za nasze. Porozjeżdżało się ich walcem i któryś marszałek uciął te wyjazdy. Ale skończyły się pieniądze w tabloidach, więc komisje wyjazdowe wróciły. Politycy są pewni, że nikt za nimi nie pojedzie.
Pieniądze się skończyły, za to metody pozostały.
- Wszyscy w mediach tabloidyzujemy się na potęgę. Włączam program interwencyjny w TVP Info. Widzę dwie strony konfliktu ustawione naprzeciwko i dla dramatyzmu oddzielone policyjnymi taśmami. Niby, że są dla siebie groźne. Najbardziej hardcore'owy brytyjski tabloid wstydziłby się takiego szczucia. Parę miesięcy temu wywaliłem telewizor. Jak coś oglądam z zawodowego przymusu, to zaraz mnie boli głowa.
CV
Piotr Mieśnik (ur. w 1982 r.) - studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Pisał m.in. w "Słowie Ludu", "Nie", "Trybunie", "Logo", a także w serwisach TVN24.pl i Gazeta.pl. Najwięcej (bo aż siedem lat) spędził w największym polskim tabloidzie - "Fakcie". Z pracy w tytule zrezygnował w październiku 2013 r. Instruktor kickboxingu, sędzia MMA. Miłośnik Remarque'a i Nietzschego, wielbiciel buldogów francuskich
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz