Waleczny Bartek
Jako
kinomaniak i patriota nie mogę się doczekać hollywoodzkiej megaprodukcji,
która zrodziła się w głowie prezesa Polski i ma opowiedzieć PiS-owską wersję
historii naszego kraju. Rąbka tajemnicy uchylił za oceanem minister Błaszczak,
informując, że na szczycie listy życzeń Łorsoł Pikczers są Tom Cruise i Mel Gibson.
Uważam, że można by złapać dwie amerykańskie sroki za jeden arcypolski
ogon i zatrudnić wspomnianych aktorów do ról braci Kaczyńskich. Cruise i Gibson są nienachalnego wzrostu i podobni. Przeciętny
widz nie jest szczególarzem, sam byłem świadkiem, jak na wrocławskim rynku
Borysowi Szycowi rozentuzjazmowane panie gratulowały roli papieża, a Jacka
Kuronia chwalono za sugestywną grę w „Misiu”.
Kłopot w tym, że nie są to już aktorzy poruszający młodych, więc
obstawiałbym Chrisa Hemswortha. Daje radę jako Thor, więc zasłużył, by zagrać
współczesnego, przemawiającego do młodych polskiego bohatera. A któż piękniej
symbolizuje patriotyczną sztafetę pokoleń, moralne piękno dobrej zmiany, niż
Bartłomiej Misiewicz?
Chętnie podpowiem kilka pomysłów scenariuszowych. Akcja mogłaby się
zaczynać na początku lat 90., gdy rodzice małego Bartusia oglądają telewizję, w
której pojawia się Antoni Macierewicz, i wtedy ich synek wypowiada pierwsze
słowa: „Wielka Polska katolicka”. Akurat małego Bartusia może zagrać polskie
dziecko, zaoszczędzi się na budżecie, ale gdy przeniesiemy akcję do patriotycznej
apteki w Łomiankach, wtedy żadnych kosztów już nie szkoda i za ladą pojawia się
Chris. Cierpi, bo w pobliżu apteki znajduje się biuro poselskie Platformy i
ludzie stamtąd często zachodzą do Bartka/Chrisa.
Jedni na wejściu plują na zawieszony nad drzwiami krzyż, a następnie
żądają prezerwatyw, pigułek antykoncepcyjnych i „dzień po” oraz środków na przeczyszczenie,
które dosypują do napojów serwowanych w preferowanym przez wyborców PiS
pobliskim barze. Druga grupa przychodząca z biura PO to dobrzy Polacy, ale
zagubieni, zgłuszeni propagandą polskojęzycznych mediów. I kiedy z ust posłów i
działaczy Platformy dowiadują się, że priorytetem partii jest zniszczenie
Polski, rodziny, wyrugowanie chrześcijaństwa i służenie Niemcom, Rosji oraz
wiadomemu lobby w USA, coś w nich pęka. Przez głowy przewijają się obrazy
przedwojennych dworków, w których chowali się ich rodzice i dziadkowie, gdzie
chłop kochał swego pana z daleko posuniętą wzajemnością, a orzeł dostojnie
krążył nad folwarkiem.
I nagle pojmują, że nie przystoi
im frywolność Mickiewiczowskiego Gustawa, że epoka reprezentowana przez
Chrisa/Bartka żąda od nich obudzenia Konrada. Bowiem gdy oni, by zagłuszyć
skowyt sumienia, proszą o środki uspokajające, spozierając jednocześnie tęsknie
na witrynę pobliskiego monopolowego, Chris/Bartek wyciąga do nich
patriotyczno-aptekarską dłoń. „Nie otumaniajcie się nervosolem! Nie idźcie w ślady doktora House’a, nie
myślcie nawet ovicodinie!
Wstańcie i walczcie!”.
Tu wiele zależy od kunsztu reżysera. Scena zbiorowej przemiany w aptece
i narodzin armii patriotów, która pod wodzą Chrisa/Bartka przyniesie wreszcie
Polsce upragnioną niepodległość, jest kluczowa i musi nieść odpowiednio
wyważone proporcje dramatu, patosu, wzruszeń. Spielberg niezły jest wte klocki,
pamiętamy dobrze końcówkę „Szeregowca Ryana”. Jerry Bruckheimer bardzo ładnie poprowadził w „Armageddonie” Bruce’a Willisa, gdy ten, stojąc na asteroidzie, którą zaraz
wysadzi wraz z samym sobą, by ocalić ludzkość, wzruszająco żegna się z córką (Liv Tyler, teraz dojrzalsza, mogłaby zagrać Beatę Szydło) i
rzeczoną ludzkością. No Gibson też nie jest od rzeczy. Jakby tak przerobić
porywającą mowę Walecznego Serca przed bitwą na przemówienie Chrisa/ Bartka do
wahających się platformersów, to mielibyśmy gotową scenę na wiral internetowy.
Nie znam życia uczuciowego naszego bohatera, zapewne cały czas wolny
zajmuje mu służba ojczyźnie, ale na potrzeby filmu dodałbym postać kobiecą.
Piękna, ale zaczadzona przemysłem pogardy dziennikarka „Newsweeka” (koniecznie
Emily Blunt!), zadaniowana przez Anne Applebaum za
pośrednictwem Lisa, ma napisać tekst atakujący patriotyczne apteki. Jednak
zderzona ze zniewalającym czarem i kręgosłupem moralnym Chrisa/Bartka odkrywa
w sobie Polskę i miłość.
W ostatniej scenie, trzymając się za ręce, prowadzą tłum na kordony
strzegących kancelarii Tuska zomowców o azjatyckich rysach twarzy. Ci jednak,
widząc blask bijący od Chrisa i Emily, padają na kolana. THE END.
Marcin Meller
Nowi zesłańcy
Trwa
łapanka na profesorów, których potem wysyła się na cztery lata jako
ambasadorów. Do Rosji zesłany zostaje kulturo- znawca, do Niemiec - filozof, do
Wielkiej Brytanii - politolog, a do USA-literaturoznawca. Podobno branka była
konieczna, ponieważ PiS nie dysponuje własną kadrą zawodowych dyplomatów, a
starych odwoływać musi, bo prezes naciska „szybciej, szybciej, szybciej!”.
Profesorowie zesłańcy, chociaż sami się godzą reprezentować IV RP
zasługują na współczucie. Jeszcze rok-dwa temu bycie polskim ambasadorem było
pasmem rozkoszy, psychoterapią na koszt Rzeczpospolitej. Ekscelencje zbierały
wyrazy uznania pod adresem naszego kraju - „prymus transformacji”, „lider
postkomunistycznej Europy” i podobne komplementy. Wystarczyły nożyczki,
wycinki wkładało się kurierom do worka i centrala była zadowolona.
Niepotrzebne było samochwalstwo ani filmy z Hollywood. Polski nie trzeba było
na każdym kroku stawiać za wzór, ponieważ robili to inni. Jeżeli pojawiło się
jakieś oszczerstwo, w rodzaju „polskich obozów”, to sam prezydent Obama
przepraszał na piśmie, a polski ambasador mógł grać w golfa. Nie był potrzebny
żaden gigantyczny program obrony dobrego imienia za 100 min (!) złotych
rocznie. Program, dodajmy, z hukiem zapowiedziany jeszcze przez ministra
Jackiewicza, który właśnie z hukiem wyleciał.
Czasy się jednak zmieniły i do niedawna nasi ambasadorowie musieli
energicznie zaprzeczać kłamstwom rozpowszechnianym przez wrogie nam ośrodki,
które siały propagandę, jakoby w Polsce działo się dobrze, a nawet lepiej.
Nasza dyplomacja zajęła się więc pokazywaniem Polski od podszewki - że w
ruinie, że bezbronna, na kolanach, a w ogóle to syfilis i malaria. Ambasady
zmieniły się w agencje czarnego PR, w każdym saloniku na stoliku do kawy leżała
księga zbiorowa pt. „Polska w ruinie” z artykułem prof. Krzysztofa Szczerskiego i innych specjalistów od upadku.
Minęło kilka miesięcy i oto kolejny cud nad Wisłą - wraca nowe: znów
polujemy na dobre wiadomości. Perfekcyjnie przeprowadzony szczyt NATO,
milionowa pielgrzymka światowej młodzieży, triumfalna podróż prezydenta Dudy do
komunistycznych Chin, imponujący pokaz polskich sił zbrojnych podczas defilady
w stolicy, motor Wyszehradu, lider Międzymorza itp. Nawet zawodowy,
doświadczony, wygimnastykowany dyplomata nie jest w stanie nadążyć za tymi
zmianami kursu. Do tego potrzebna jest profesorska głowa.
Ale jak taką głowę znaleźć, skoro profesura nie chce się kompromitować
za granicą? Nawet przeciętnie rozgarnięty profesor nie kwapi się dziś, by
zostać ambasadorem, ponieważ zamiast odpytywać studentów, musi sam odpowiadać
na niestosowne pytania, np. dlaczego katastrofa nie była katastrofą, dlaczego
sześć lat po zamachu (?) niezbędne są ekshumacje, dlaczego w Sądzie Najwyższym
zasiadają „kolesie”, w jaki sposób hodujemy cudowne dzieci w ministerstwach,
dlaczego Komisja Wenecka to grono emerytów, których opinie nie mają znaczenia,
a rezolucje Parlamentu Europejskiego nie są dla nas wiążące, dlaczego z pupila
Europy staliśmy się ofiarą, nad którą pastwi się Parlament Europejski,
Waszyngton i światowe potęgi na czele z Anne Applebaum?
Od czasu stanu wojennego polscy ambasadorowie nie musieli
przełykać tylu gorzkich pigułek co dzisiaj. Nic dziwnego, że nie każdy się
kwapi i konieczna jest łapanka, gdyż placówka nieobsadzona, bez ambasadora,
odbierana jest przez gospodarzy jako afront. Zagrożeni są przede wszystkim
profesorowie, co wynika z kompleksu prezesa Kaczyńskiego, że PiS miało zaledwie
kilku profesorów, których można było policzyć na palcach jednej ręki - Glińskiego,
Krasnodębskiego, Legutkę, Nowaka, Zybertowicza plus Jadwigę Staniszkis jako
dochodzącą. To się jednak zmienia. Im silniejsza jest władza, im bardziej
kontroluje awanse, granty i zaszczyty - tym więcej garnie się do niej
profesorów. Trwająca obecnie łapanka ma pokazać, że inteligencja stoi murem za
władzą. (Używam określeń „profesura” i „inteligencja” wymiennie, choć każdy zna
wyjątki). Wystarczyło trochę przymusu bezpośredniego i chętni do ambasad się
znaleźli.
Część profesury, przerażona perspektywą zsyłki na placówkę do Ułan
Bator, odsyła dyplomy profesorskie pocztą, inni owijają je w tłuste onuce i
zakopują w ziemi, podobnie jak ich dziadkowie czynili z fuzjami i pistoletami.
Wojewodowie alarmują, że na niektórych terenach, np. na Podlasiu i na
Podkarpaciu, zdarzają się pożałowania godne przypadki porzucania dyplomów
profesorskich, a nawet ich palenia. „Wolę spalić dyplom, niż wpaść w ręce
oprawców z MSZ” - mówi profesor z Ostrołęki. „Stajemy się pustynią akademicką”
- alarmuje wojewoda. Uczelnie sygnalizują, że z powodu braku profesorów nie
obronią pozycji w szóstej setce światowego rankingu.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - coraz łatwiej jest o habilitację. Znajomy, który prowadzi
zajęcia w Akademii Kulinarnej w Ełku, rozważa doktorat z kuchni polskiej na
Kurpiach, a następnie wyjazd na placówkę i habilitację z sushi. Trwa wymiana
elit - z Chateaubriand na
golonkę. Politolog Marek Migalski, któremu kilka uniwersytetów odmawiało
habilitacji, dziś ma do wyboru najlepsze uczelnie w kraju. W grę wchodzi nowo
utworzona Akademia Sztuki Wojennej, której szefem - jak informuje Janusz Zemke
w „Przeglądzie” - został autor pracy doktorskiej o żołnierzach wyklętych. Z jej
poprzedniczki, Akademii Obrony Narodowej, zwolniono ponad sto osób, więc
autostrada do profesury i do ambasady jest otwarta.
Od
pewnego czasu prawica przestała drwić z „profesorków”. Ileż wydali z siebie
złośliwości pod adresem Władysława Bartoszewskiego, któremu wytykali, jakoby
nie był profesorem. Niedawno Joachim Brudziński (ten od komunistów i złodziei),
wicemarszałek Sejmu i człowiek nr2wPiS,a więc jedna z ważniej szych postaci w państwie,
drwił w telewizji z byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, „MAGISTRA Jerzego
Stępnia” (podkreślenie J.B.). Elegancja godna dyplomaty.
Daniel Passent
Przerośnięci na wylot
Kiedy
Sejm zdecydował o rozpoczęciu prac nad całkowitym zakazem aborcji i likwidacją
in vitro, wiceminister zdrowia Jarosław Pinkas wystąpił w radiu.
Światopogląd jest tak samo ważny jak zdrowie - rąbnął. Na sformułowanie tej
abderyckiej maksymy poświęcił prawdopodobnie swoją ostatnią szarą komórkę. Pan
doktor nie wie chyba, że brak światopoglądu nie przeszkadza nikomu dożyć stu
lat, ale gdy brak zdrowia, można nie dociągnąć nawet do trzech dych. Guzik mnie
obchodzi - że użyję eufemizmu - katolicka orientacja wiceministra Pinkasa. Nie
za to mu płacimy z naszych podatków, by gadał brednie, a potem uchwalał je jako
obowiązujące prawo. I to w XXI wieku! W dodatku negatywne konsekwencje ustawy
o zakazie aborcji, o których tyle mówią i piszą fachowcy, dotkną wszystkie
kobiety, bez względu na ich światopogląd.
I jeszcze słówko o kręgosłupie luminarzy władzy wykonawczej. Tych,
którzy przy każdej okazji podkreślają swoją uczciwość, odpowiedzialność i
empatię; którzy już nie tlenem, lecz zasadami moralnymi oddychają. Beata Szydło,
Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin - bo o nich piszę - dali przepiękny pokaz
tchórzostwa i obłudy. Przed podjęciem uchwały sejmowej, czy skierować
liberalny obywatelski projekt do dalszych prac w komisji, trójka naszych
katonów wyjęła z maszynek karty do głosowania. Są czyści.
Idźmy jednak dalej. Dziecko rodzi się zdrowe, rodzice są szczęśliwi. Do
czasu, bo przecież czyha na nie minister Zalewska. Oto szkolna gazetka w
gimnazjum im. Stanisława Staszica w Szamotułach przedstawia swoje typy
„twórców Polski porozbiorowej”. Na zdjęciach kolejno: Józef Piłsudski, Jan
Paweł II i Lech Kaczyński. Skutki tego nieprzemyślanego ograniczenia się
dyrekcji do trzech osób mogą być dla szkoły fatalne. Żyje przecież wśród nas
człowiek, którego zasługi dla Polski porozbiorowej są nie do wymienienia w
jednym małym felietoniku. Za rok, dwa upomni się o swe dobre imię generał broni
Bartłomiej
Misiewicz. Autorką tej gazetki -
podaję za portalem natemat.pl
- jest gimnazjalna polonistka na wylot
przerośnięta PiS. Liczy, i pewnie się nie przeliczy, że tzw. reforma edukacji
stanie się ciałem. Stanisław Staszic, oświeceniowy reformator i przyrodnik z
licznymi talentami (z jego inicjatywy powstały choćby pierwsze huty cynku w
Polsce), w dodatku ksiądz, jako patron szkoły długo się chyba nie utrzyma, gdy
z programu niemalże znikną chemia, geografia, fizyka i biologia, a zostanie
przysposobienie terytorialne.
W
nieoficjalnym turnieju członków elitarnego klubu PiS na największy
wypowiedziany publicznie idiotyzm od 7 miesięcy prowadzi minister Błaszczak.
Ostatnio nawet umocnił się na swojej pozycji. Oto jego słowa z „Naszego
Dziennika”: „Brytyjczycy atakują Polaków, gdyż ze względu na poprawność
polityczną nie mogą wyładować frustracji na muzułmanach”. Anglicy powinni
sobie wziąć do serca tę życzliwą diagnozę i odważnie zaatakować innowierców. A
swoją drogą, jeśli rząd będzie tak dalej rządził, jak rządzi, to za rok
Wyspiarzom przybędzie 5 tys. polskich lekarzy i 15 tys. pielęgniarek.
Europejski demokrata Jacek Protasiewicz przeczytał wywiad ze
„Smogorzewskim” i to go zachęciło, by wybrać się na „Wołyń”. Dobrze, że nie na
„Wołomin”. A propos: tuż po zakończeniu festiwalu filmowego w Gdyni szczyt
bezwstydu zdobył Jacek Kurski. Gdy zgasły reflektory, po ciemku wyjął portfel i
poinformował Wojciecha Smarzowskiego, że zdobył nagrodę specjalną. Potem
zasłonił twarz kotarą i wyszeptał: - Film ociera się o geniusz. Reżyser ma
klasę, która nie pozwoliła mu powiedzieć, o co się otarł Kurski.
40 lat temu powstał Komitet Obrony Robotników. Dziś powinien powstać
komitet obrony przed rządem i jego przyjaciółmi.
Stanisław Tym
10 złotych na wolność
KOD
wrócił. I to w niezłej formie. Obóz władzy zdążył już wielokrotnie ogłosić
śmierć albo przynajmniej agonię Komitetu Obrony Demokracji, a okazało się, że w
warszawskiej manifestacji wzięły udział tłumy, choć tradycyjnie nie wiadomo,
jak liczne: coś między 12 tys. (jak podał
starszy aspirant) a 35 tys. osób (według Ratusza). Dużo; zwłaszcza wobec
niezbyt porywającego hasła„przeciw podziałom". Polacy niepisowi mają
poczucie, że są obrażani, atakowani, lekceważeni, że władza traktuje państwo
jak łup wojenny, więc ogólne wezwanie, żeby łączyć, a nie dzielić, brzmi tyleż
szlachetnie, co beznadziejnie. Ale tak jak sam Komitet przybiera pomału formy
organizacyjne, tak też i demonstracje nabierają organizacyjnej i emocjonalnej
dojrzałości. Okres spontanicznego, wręcz radosnego, protestu chyba minął; jest
poczucie, że trzeba się przygotować na naprawdę długi marsz. Manifestanci, jak
w starym dowcipie z czasów komuny, mogliby się już obejść bez jakichkolwiek
haseł i rozrzucać puste ulotki, bo„przecież i tak wszystko wiadomo". Mimo
pogodnej, powakacyjnej atmosfery pochodu, w nastrojach -jeśli dobrze odczytuję
- dominuje dziś jakaś mieszanka smutnej determinacji i rezygnacji, że trzeba
„coś robić", nawet jeśli to nie ma żadnego znaczenia dla władzy. Bo ma
znaczenie dla nas.
Marsze
KOD to wyjątkowe laboratorium polityczne: przez trzy godziny tysiące ludzi drepcze
pod swoimi flagami i transparentami i gada, gada o polityce, o swoich firmach,
o kraju, o dzieciach i rzecz jasna o PiS.
Można się nasłuchać. Oczywiście plakaty antypisowskie bywają złośliwe i na ogół
śmieszne, ale stosunek do rządzącego ugrupowania wciąż jest bliższy zdziwieniu
niż agresji. Po co tak na łapu-capu chcą likwidować gimnazja; tu trzeba pięć
razy się zastanowić, bo przecież dzieci nie są z PiS ani z PO? Co będzie, jak
rozwiążą Trybunał Konstytucyjny - aresztują Rzeplińskiego? Powołają
Kaczyńskiego na króla? Kto zabroni uchwalić ustawę 1000 plus dla każdego
członka PiS? Narobią długów, które będą spłacać nasze wnuki. Uchwalą, żeby
zgwałcone kobiety wsadzać do więzień? A Macierewicz co? - wplącze nas w jakąś
wojnę z Rosją, każe żołnierzom przysięgać na zamach smoleński? Gdyby
transparenty oddawały sens pochodu, powinny być dwa: Co Oni robią!? Jak długo
to potrwa?
W sprawie
„jak długo to potrwa" są wśród aktywu niepisowego dwie wyraźne opcje. W
ostatnich dniach zyskała na sile, wzmocniona przez samego prezesa,
opcja„wywrócą się na własnych sznurowadłach". Już widać, że tradycyjnie,
jak przed 10 laty, znajdują wrogie układy głównie we własnych szeregach, że
sami żrą się o posady, pieniądze, dostęp do prezesa. Ta armia zmienia się w
hałastrę. Żadnej rewolucji ustrojowej nie przeprowadzą, narobią tylko bajzlu.
Podobne myśli pojawiają się coraz częściej w poważnej publicystyce. Nasz
sporadyczny autor Robert Krasowski w tym numerze POLITYKI stawia wręcz tezę, że ten cały PiS to kot
udający tygrysa.
Inni obserwatorzy są skłonni skupiać się na gospodarce: to stąd ma
przyjść otrzeźwienie. Widać, że plan Morawieckiego, nawet jeśli jest tam wiele
dobrych chęci, to tylko kolejne dzieło polskiej literatury romantycznej. PiS
destabilizuje właściwie wszystkie systemy państwa, wprowadza chaos, niepewność,
których gospodarka nie cierpi. Opowieści Morawieckiego tego nie odwrócą.
Wyrzucenie ministra finansów byłoby jedynie potwierdzeniem, że nie da się
odpowiedzialnie sfinansować wyborczych prezentów partii.
Druga
opcja z tych samych przesłanek wyciąga odmienne wnioski. PiS będzie rządził
przez lata. Zagarną na „rympał" wszystkie możliwe stanowiska i wprowadzą
system nomen-klaturowo-oligarchiczny jak na Węgrzech. Nie zrobisz w kraju
żadnego interesu ani kariery, jeśli nie dogadasz się z partią. Będą mieli, już
mają, wszelkie instrumenty nacisku, szantażu, korumpowania, wymuszania
konformizmu jak za PRL. System szkolny, nachalna propaganda państwowo-medialna
- będą kształtowały młode pokolenia w duchu pisowsko-kukizowskim. Faktyczne
zerwanie relacji z Unią pozwoli na rozprawienie się z opozycją, sądami,
niezależnymi mediami, co prezes właśnie zapowiedział w Jachrance. Gospodarka
będzie trzeszczeć, ale ludzie długo tego nie zauważą, uśpieni rozrzucaniem
pieniędzy na koszt przyszłych pokoleń. A jeśli będą narzekać, najpierw urządzi
się dla nich igrzyska polityczne w szukaniu zdrajców i sabotażystów, a potem
jak ktoś podniesie głowę, to w nią dostanie; być może rękami narodowców.
Między
tymi dwiema opcjami krążą dziś kodowe emocje. Nikt, pewnie nawet sam prezes,
nie wie, w jaką stronę to pójdzie. I też nie wiadomo, co zrobi gorszy sort?
Będzie stawiał opór? Odpuści? Na razie na dwoje babka wróżyła. KOD maszeruje,
ludzie gadają na PiS, buntują się lekarze, nauczyciele, twórcy kultury. Ale do
KOD zapisało się jak dotąd ledwie parę tysięcy osób, a składki i zbiórki
pieniężne przynoszą skromny urobek. Miliony ludzi głosowały przeciw PiS, gdyby
nawet co dziesiąty wpłacił chociaż 10 zł miesięcznie„na wolność", byłoby z
czego finansować niezależne organizacje i także pomagać ludziom pokrzywdzonym
przez partyjny najazd na państwo. Jedno wiadomo: PiS robi nam test.
Jerzy Baczyński
Zamach państwowy
Miniony tydzień nasilił
działania obozu rządzącego, zmierzające do narzucenia własnej wersji tragedii
smoleńskiej.
Dowiedzieliśmy
się m.in., że Prokuratura Krajowa prowadzi cztery dochodzenia „związane z
wątkiem głównego śledztwa smoleńskiego". Jest wśród nich śledztwo
dotyczące zdrady dyplomatycznej, czyli działania na szkodę Polski w stosunkach
z rządem obcego państwa. Prokuratura nie wskazuje osób, które podejrzewa o to
ciężkie przestępstwo, ale prominentni politycy PiS mówią wprost, że chodzi o
Donalda Tuska. Tylko ktoś bardzo naiwny może uważać, że wypowiedzi polityków
partii rządzącej są ich prywatnymi opiniami i nie będą miały wpływu na pracę prokuratury.
Tak mogłoby być, gdyby ta była niezależna od władzy politycznej, ale przecież
jest zupełnie inaczej. Prokurator generalny ma nad prokuratorami władzę
absolutną; jest ambitnym i ważnym politykiem obozu rządzącego, ale obecnie
całkowicie zależnym od Jarosława Kaczyńskiego, którego poglądy na temat
przyczyn katastrofy smoleńskiej i odpowiedzialnych za nią są doskonale znane.
W zeszłym tygodniu odwołano też ze stanowiska Macieja Laska,
przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który
kompetentnie, stanowczo i nie dając wyprowadzić się z równowagi, bronił ustaleń
komisji Millera.
To
prawda, że Polacy są podzieleni w ocenie przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Przyjmujący wersję o zamachu są wprawdzie w mniejszości, ale jest to mniejszość
znacząca. Nie oznacza to jednak, że mity przez nich wyznawane można traktować
jako koncepcje równoprawne z rezultatem prac rządowej komisji pod
przewodnictwem Jerzego Millera i prokuratury (wcześniej - niezależnej od władzy
politycznej). Z jednej strony bowiem mieliśmy - i mamy - do czynienia ze
zmieniającymi się, kuriozalnymi teoriami, niepopartymi żadnymi badaniami czy
dowodami, wygłaszanymi przez amatorów niemających doświadczenia w badaniu
katastrof lotniczych (swoją drogą, niektórzy z nich sprawiają wrażenie,
oględnie rzecz ujmując, postaci dziwacznych). A z drugiej - z rezultatami
żmudnej pracy specjalistów od wypadków lotniczych, wysokiej klasy ekspertów
i prokuratorów.
Przez 10 miesięcy podkomisja powołana przez ministra Macierewicza poszukiwała
dowodów na zamach i błędy popełnione przez komisję Millera. Dla uważnych
obserwatorów konferencji prasowej podkomisji smoleńskiej, która odbyła się w
połowie września, jest oczywiste, że nie znalazła ona ani jednego, ani
drugiego. W tej sytuacji decyzja prokuratury o ekshumowaniu szczątków niemal
wszystkich ofiar katastrofy jest aktem bezsensownym i okrutnym w stosunku do
tych rodzin, które wyraźnie tego sobie nie życzą, gdyż wiedzą, jak zginęli ich
bliscy.
Przeżywałem
katastrofę smoleńską nie tylko jako narodową tragedię, ale także jako tragedię
osobistą. W tej katastrofie zginęło kilku moich bliskich kolegów. Zginął także
Aram Rybicki, jeden z najbliższych mi ludzi, z którym przyjaźń zawarłem w
szkolnej klasie i przez ponad 40 lat ją kultywowałem. Szliśmy przez życie
razem. W pełni solidaryzuję się z jego żoną Małgosią, z ich córką Magdą, z
siostrami i braćmi, którzy kategorycznie przeciwstawiają się ekshumacji jego
szczątków. I pytam: czy w imię absurdalnych teorii lub podtrzymywania złych
emocji w społeczeństwie i mobilizowania „twardego jądra" zwolenników PiS
można zakłócać spokój zmarłych i emocjonalnie torturować ich bliskich?
Niejednokrotnie
pisałem, że głębokie i trwałe rozdarcie naszej wspólnoty narodowej uważam za
najbardziej bolesną konsekwencję rozpoczętego w 2005 r. konfliktu pomiędzy
„Polską pisowską" i „antypisowską" .Teza o zamachu smoleńskim odgrywa
chyba największą rolę w jego eskalowaniu i może doprowadzić do tragedii.
Próbuję się wczuć w emocje ludzi, którzy wierzą w zamach. Wiem, że gdybym
znalazł się w tej grupie, to - pomimo że jestem człowiekiem raczej nieskłonnym
do ulegania silnym, negatywnym emocjom - pragnąłbym przede wszystkim odwetu i
kary.
Anne Applebaum ma całkowitą rację, twierdząc, że teoria spiskowa stała
się polską ideologią państwową, która prowadzi do dezawuowania pracy wykonanej
przez nasze państwo dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Wydaje
się, że „granie" katastrofą przez obóz rządzący może prowadzić do
realizacji jednego z dwóch scenariuszy. Pierwszy to ogłoszenie w imieniu
państwa polskiego, że 10 kwietnia 2010 r. doszło do zamachu na polską delegację
z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Powinno mu towarzyszyć wskazanie osób
odpowiedzialnych za tę „zbrodnię". Ten scenariusz jest możliwy, ale bardzo
ryzykowny. Zmobilizowałby opozycję i wielu
ludzi oburzonych ze względu na obrażanie ich inteligencji i zdrowego rozsądku. Spowodowałby dalsze - tym razem dramatyczne
- pogorszenie wiarygodności Polski wśród jej sojuszników i partnerów. Doprowadziłby też na skraj przepaści stosunki z
Rosją. Trudno przecież sobie wyobrazić, że po ogłoszeniu rosyjskiej odpowiedzialności,
czy współodpowiedzialności, za zamach będziemy utrzymywać stosunki
dyplomatyczne i handlowe z tym państwem.
Bardziej prawdopodobny jest więc scenariusz przewlekania śledztw
smoleńskich (temu mogą służyć ekshumacje ofiar) i prac podkomisji powołanej
przez Antoniego Macierewicza. Smoleńska rana będzie dalej jątrzyć. Oba
scenariusze są bardzo złe dla Polski, gdyż utrwalają pęknięcie naszej wspólnoty
narodowej.
Obrońcy
„dobrej zmiany" mówią: demokracja w Polsce nie jest zagrożona, gdyż
opozycja występuje w parlamencie i demonstruje
- bez przeszkód - na ulicach. I dalej: działają także opozycyjne media i
niektóre z nich cieszą się dużą popularnością. Przyznaję, to na razie prawda.
Czyż jednak nie należy bić na alarm w obronie demokracji w naszym kraju, gdy
władza polityczna łamie konstytucję, prokuratura została sprowadzona do roli
posłusznego narzędzia w rękach rządzącej partii, „media narodowe" stały
się tubą propagandową władzy, a oficjalną ideologią państwową staje się teoria
o zbrodniczym spisku Putina
i Tuska, który spowodował śmierć prezydenta i
elity naszego kraju?
Dr hab. Aleksander Hall - historyk, polityk, profesor w WSIiZ w Rzeszowie. W
PRL jeden z liderów opozycyjnego Ruchu Młodej Polski. Minister ds. współpracy z
organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.
Zasiadał w Sejmie I i III kadencji. Był przewodniczącym Forum Prawicy Demokratycznej,
następnie wiceprzewodniczącym Unii Demokratycznej, przewodniczącym Partii
Konserwatywnej współtwórcą Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Autor licznych
publikacji o tematyce politycznej i historycznej. Kawaler Orderu Orła Białego.
W listopadzie 2015 r. w proteście przeciwko ułaskawieniu przez prezydenta Dudę
Mariusza Kamińskiego zrezygnował z członkostwa w kapitule Orderu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz