Antyliberalna prawica
(PiS, Kukiz i narodowcy) w swym ataku na III RP znalazła sojusznika w lewicy,
która nienawidzi liberalizmu i wzdycha za PRL
Populistyczna
lewica nie lubi Polski po roku 1989 za własność prywatną i za nierówności
(jakby ich w PRL nie było). Narodowcy nie lubią III RP, bo
indywidualistyczna i zapatrzona w Zachód. Konserwatywni katolicy, bo zbyt
świecka. Chociaż III RP z Kościołem nigdy nie walczyła - dała mu
własność, zapewniła wpływ na edukację, ustępowała w stanowieniu prawa - to z
punktu widzenia już nie tylko Marka Jurka czy o. Rydzyka, ale także wielu
biskupów, ciągle dawała za mało.
Nostalgia za PRL, niechęć do prywatnej własności, nieufność wobec
liberalnego Zachodu... Okazuje się, że te uczucia przekraczają podział prawica
- lewica. Skłaniają do tego, by wspólnie atakować PO, Nowoczesną, KOD, uważać
transformację po roku 1989 za katastrofę, która zniszczyła PRL-owskie
osiągnięcia gospodarcze, wielki przemysł i uspołecznione rolnictwo.
PRECZ Z LIBERALIZMEM!
Swoistym testem stała się kwestia reprywatyzacji
w Warszawie. W swej próbie przejęcia stołecznego samorządu PiS nie musi się starać.
Czeka, aż Hanna Gronkiewicz-Waltz wyjdzie na strzał, a całą brudną robotę
odwalają chłopi z nagonki. Zarzuty i papiery z CBA czy prokuratury wprowadzane
są do medialnego obiegu przez pogrobowców ruchów miejskich i młodą lewicę.
Adrian Zandberg i Marcelina Zawisza z Partii Razem powtarzają, że pani
prezydent musi podać się do dymisji, bo inaczej Warszawę przejmie PiS. Wiadomo,
że po obaleniu Hanny Gronkiewicz-Waltz PiS wprowadzi w Warszawie zarząd
komisaryczny. Nie o logikę tutaj
chodzi, ale o alibi, że nowa lewica dystansuj
e się wobec wojny dwóch prawic (PiS i PO).
Hanna Gronkiewicz-Waltz obrywa w dużej mierze nie za swoje winy. Upartyjnieni
agenci Kamińskiego czy prokuratorzy Ziobry nie dostarczyli dowodów, aby była
bezpośrednio zamieszana w afery warszawskiej reprywatyzacji. Brakowało
skutecznego nadzoru, tyle że władzom Warszawy przyszło żyć na polu minowym
nieuregulowanej prawnie reprywatyzacji. Gronkiewicz-Waltz, powodowana instynktem
samozachowawczym, przez lata domagała się - także od własnej partii -
ustawowego rozwiązania problemu, bez czego zarządzanie miastem było praktycznie
niemożliwe. Jest jednak przez Partię Razem atakowana jako reprezentant
obrzydliwego kapitalizmu i zwolenniczka równie obrzydliwej własności
prywatnej. A przez pogrobowców ruchów miejskich - Piotra Guziała i Jana Śpiewaka
- traktowana jako przeszkoda na drodze do realizacji osobistych ambicji, od
dawna już niezwiązanych z jakimkolwiek ideowym projektem czy wizją miasta.
Guział zachęca PiS do jak najszybszego wprowadzenia zarządu komisarycznego.
Śpiewak doradza, aby PiS poczekało, aż się pani prezydent na aferze reprywatyzacyjnej
wykrwawi. Obaj roztrwonili polityczny kapitał warszawskich ruchów miejskich i
teraz liczą już wyłącznie na to, co da im PiS za pomoc w„odzyskaniu Warszawy"’.
Piotr Guział wylądował jako pracownik jednej ze spółek PKP, zatrudniony przez
nowych PiS-owskich „właścicieli”. Jan Śpiewak, po rozpadzie reprezentacji
kierowanego przez siebie ruchu Miasto Jest Nasze, przyjął zaproszenie do udziału
w społecznej radzie PiS-owskiej wojewódzkiej konserwator zabytków, której
zadaniem jest wskazywanie miejsc na smoleńskie pomniki.
Ale nie osoby są tutaj ważne, tylko stosunek do reprywatyzacji. Tam
gdzie PiS chce po prostu zlikwidować PO w samorządach, tam gdzie Nowoczesna, a
nawet PO, macierzysta partia prezydent Warszawy, chcą wyjaśnienia faktycznych
niedociągnięć, Partia Razem i pogrobowcy ruchów miejskich walczą z samą
reprywatyzacją.
ZERO PRL-OWSKIEJ NOSTALGII
Wiem, dlaczego my - pokolenie liberalnych rodziców antyliberalnych „razemków” (jak
określają się narcystyczni działacze Partii Razem) - uciekaliśmy w prywatyzację
gospodarki, w wykup mieszkań, w hipoteczne kredyty. Utalentowany młody pisarz
Ziemowit Szczerek może z perspektywy zblazowanego cywilizacją miłośnika
wschodniej egzotyki zachwycać się wytatuowanymi kibolami chlejącymi piwsko i
zaczepiającymi „beżowych”. Dla nas, przed rokiem 1989, dzielenie z nimi
klatki schodowej w zasikanym bloku z wielkiej płyty albo w zrujnowanej przez
komunałkę starej kamienicy było piekłem pozbawionym wszelkiej egzotyki.
Podobnym raczej do półtora pokoju dzielonego z sowieckimi obywatelami z przydziału,
który opisywał poeta Josif Brodski, wspominając swoją młodość w ZSRR. I to
przed tym piekłem sypiących się mieszkań niby komunalnych i spółdzielczych, a
w rzeczywistości niczyich, uciekaliśmy w prywatne, choćby ogrodzone.
Dzieci, które wychowały się już w naprawdę własnych, naprawdę
prywatnych mieszkaniach i domach swoich liberalnych rodziców, mogą tego nie
rozumieć. Choć już ich rówieśnicy pracujący na swoim - „słoiki”, „korporacyjne
suki i psy” - wiedzą, czemu walczą o własność
prywatną, która oznacza dla nich wolność i społeczny awans.
Nie mam żadnego poczucia winy wobec młodych prekariuszy z doktoranckich
studiów, pozujących na Facebooku w proletariackich kaszkietach, z petem w
zębach, podgolonych na ludowych bohaterów serialu „Peaky Blinders”. W ich wieku nie żyłem z tygodniówek rodziców, ale z mycia
kibli w wagonach podmiejskich pociągów, kursujących na trasie Kraków - Skawina. My, studenci UJ, uważaliśmy taką pracę za ogromny
przywilej. Mogłem te kible w podmiejskich pociągach czyścić tylko dlatego, że
jedna z koleżanek miała starszego brata w SZSP - organizacji zarządzającej
spółdzielczością studencką i załatwiającej tego typu uprzywilejowane zajęcia.
Startowaliśmy do dorosłości w społecznych i gospodarczych ruinach PRL z pustymi
kieszeniami i gierkowskim długiem do spłacenia.
Nie chcę, aby dzisiejsi młodzi powtarzali drogę pokolenia swoich
rodziców. Każda kolejna generacja powinna startować do dorosłego życia z nieco
lepszych pozycji. Ale - po pierwsze - oni startują z pozycji lepszych niż
pokolenie dojrzewające w latach 80.
A - po drugie - sentyment za PRL albo za
socjaldemokracją szwedzką (koniecznie z lat siedemdziesiątych, bo w niczym
współczesnym tych nostalgii zakorzenić się nie da) jest zbudowany na kłamstwie.
Jarosław Kaczyński z tego kłamstwa żyje, ostatnio też żyją z tego kłamstwa
„antykomuniści”; bardziej nawet niż „postkomuniści”, którzy zainwestowali w
transformację. Może z kłamstwa o PRL, o dobrej
„wspólnej własności” i demonicznej „własności prywatnej” chcą też żyć Jan Sowa
i Adrian Zandberg, Piotr Guział i Jan Śpiewak? Ja z kłamstwa o zniszczonej
przez złą transformację wspaniałej własności komunalnej i państwowej żyć nie
muszę. Nie zamierzam go zatem powtarzać ani na użytek wypranej z pamięci
młodzieży lewicowej, ani na użytek rozjuszonych prawicowych starców.
MORAŁ Z RZĄDÓW PIS
Szanuję socjaldemokrację. Ale jako coś realnego w historii europejskich społeczeństw,
nie jako mit. A realna socjaldemokracja udawała się tylko w tych państwach,
które zbudowały dojrzały kapitalizm. Była walką o bardziej sprawiedliwą
redystrybucję bogactwa tam, gdzie kapitalizm to bogactwo stworzył.
Kiedy lewica wygrywała na zacofanych peryferiach, które społecznie i
kulturowo nie wyszły jeszcze z feudalizmu, zawsze skazywała je na populizm
niszczący wolność, własność, szanse rozwojowe ludzi, którzy wpadli w łapy
Lenina, Chaveza, Perona.
W Polsce po roku 1989 mieliśmy za mało liberalizmu, a nie za dużo. Za
mało reprywatyzacji legalnej, w ramach prawa uchwalonego przez polityczne elity
i egzekwowanego. Mieliśmy za mało, a nie za dużo prywatnej własności, wolnej
od partyjnego rozdawnictwa i obsadzania przez ludzi Pawlaka, Millera,
Krzaklewskiego, Tuska, wreszcie Kaczyńskiego.
W konsekwencji nowe polskie mieszczaństwo
i reprezentujące je polityczne centrum okazują się za słabe, aby w chwili
najważniejszej politycznej próby skutecznie obronić własny dorobek i instytucje
własnego państwa przed anty- liberalną prawicą i antyliberalną lewicą. Władza
PiS pokazała, że transformację ustrojową w Polsce należy dokończyć i
zradykalizować, oczyszczając ją z patologii. A nie zatrzymać i cofnąć, jak
dzisiaj zgodnie chcą antyliberalna prawica i antyliberalna lewica.
Populistyczna antyliberalna lewica, zachwycając się programem 500+,
PiS-owską „suwerenną polityką gospodarczą państwa” czy wreszcie renaejonalizacją
obrotu ziemią (zdaniem Partii Razem „regulacja rynku gruntów rolnych jest w
Polsce bardzo potrzebna, a ustawy PiS to minimalna podstawa do kształtowania
odpowiedzialnej polityki rolnej”), nie dostrzega, że oto dokonuje się ostateczna
kompromitacja takich pojęć jak „własność państwowa” czy „polityka gospodarcza
państwa”.
Jeśli PiS-owski kapitalizm partyjny zostanie obalony, będziemy mieli
większe społeczne przyzwolenie dla prywatyzacji, deregulacji, własności indywidualnej.
Na socjaldemokratyczną korektę trzeba będzie poczekać do momentu, aż umocni
się kapitalizm oparty na ugruntowanej przez prawo własności prywatnej.
Dla mnie samego morał z ostatnich miesięcy jest taki, że w swoim prywatnym
sumieniu pogodziłem się z redaktorem Witoldem Gadomskim, którego wcześniej
uważałem za neoliberalnego doktrynera. Rok władzy Kaczyńskiego pokazał jednak
bez żadnych wątpliwości, że w krajach takich jak Polska - bez wystarczającej
kultury politycznej, bez uwewnętrznionych przez czołowych polityków i
największe partie reguł prawnych i etycznych norm - rynek zawsze jest lepszy
od własności państwowej. Gdyż ta ostatnia, jak przekonuje skok PiS na wszystkie
pozostałości etatyzmu w polskiej gospodarce, nie służy u nas do polityki
gospodarczej, ale do polityki partyjnej.
Skoro „polskie czebole” i nasz „narodowy kapitalizm” mają budować
pociotki i kumple z podstawówki działaczy partyjnych, pomocnicy aptekarza w
zarządach wielkich spółek zbrojeniowych, księgowe i wierzycielki Jarosława Kaczyńskiego na czele koncernów
energetycznych - to zdecydowanie lepsze są otwarty rynek, równouprawnienie
zagranicznych i polskich inwestycji, a wreszcie normy prawne wciąż jeszcze
gwarantowane przez Unię Europejską.
Cezary Michałski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz