Nikt ci nie da tyle,
ile partia rządząca obieca - to hasło z czasów PRL wciąż zachowuje aktualność.
PiS twierdzi, że dotrzymuje obietnic wyborczych. Dziś,
prawie cztery lata po pamiętnych wyborach 2015 roku, przypomnijmy sobie zatem
obietnice oraz hasła PiS. I spróbujmy przeanalizować, jak zostały zrealizowane.
Wstawanie z kolan
Za rządów PO Polska miała być mało poważana na arenie
międzynarodowej, nazbyt uległa i służąca cudzym interesom. Dojście do władzy
PiS miało to zmienić - na politykę asertywną i broniącą swoich interesów -
poważaną.
Tymczasem za rządów PiS czynami premiera kieruje ambasador
obcego kraju za pomocą wysyłanych listów (wiemy co najmniej o dwóch). Minister
spraw zagranicznych tego samego obcego kraju przekazuje za pośrednictwem swojej
lokalnej telewizji naszym władzom polecenie zorganizowania z własnych środków
konferencji międzynarodowej, która wystawia nas na celownik terrorystów. Nasza
władza bez zastanowienia wszelkie polecenia wykonuje. Co więcej, już dwie
(głupie skądinąd) ustawy zostały wycofane pod międzynarodowym naciskiem - a to
chyba nie koniec.
Polska jako kraj od 1989 (a może i wcześniej) nie była w tak
słabej pozycji swobodnie rozstawiana po kątach także przez kraje sporo mniejsze
i słabsze - zarówno pojedynczo, jak i w grupach. Symbolem tej klęski jest 27:1 -
obrazujące osamotnienie i izolację. Listę upokorzeń i porażek można ciągnąć w
nieskończoność: upokarzające zdjęcie prezydenta Dudy w Gabinecie Owalnym,
obrażanie Polski - gospodarza - przez gości konferencji bliskowschodniej,
spadki we właściwie wszystkich rankingach międzynarodowych, wizyty w USA
najwyższych dygnitarzy, z którymi spotykają się politycy w randze burmistrza,
wstrzymywanie importu naszych towarów. Końca listy nie widać. Słuszne okazało
się ostrzeżenie, by wstając z kolan, uważać na głowę, bo jak się okazuje, dziś
leżymy plackiem twarzą w błocie, a w tym czasie łazi po nas, kto chce.
Do wierchuszki PiS bardzo powoli dociera, że siła Polski na
arenie międzynarodowej była pochodną pozycji Polski w UE, ta ostatnia zaś
została złożona na ołtarzu polityki wewnętrznej. W efekcie na zewnątrz nie
liczy się z nami już nikt. Przyjazne gesty Orbána zaś służą tylko jego
interesom - im bardziej rozrabia Polska, tym więcej manewru ma on sam.
Pakiet demokratyczny
Straszliwe PO podobno tłamsiło opozycję. PiS zapowiadał
wprowadzenie po wyborach „pakietu demokratycznego” mającego pogłębić debatę
publiczną i poszerzyć możliwości opozycji w zakresie sprawowania kontroli nad
władzą oraz wpływu na legislację.
W rzeczywistości PiS wykorzystał awaryjne procedury
stosowane dotychczas incydentalnie w przypadku klęsk żywiołowych i innych
nagłych wypadków do przepychania właściwie wszelkich ustaw, jakie uznał za
stosowne. Parlament zamienił się w maszynkę do głosowań, gdzie posłowie
otrzymują tekst ustawy na kwadrans przed głosowaniem i nie mają nawet szans jej
przeczytać - o zrozumieniu nie wspominając. Izba zadumy - Senat - stała się
izbą zadumy błyskawicznej, a prezydent najszybszym długopisem po tej stronie
Bugu. Wszystko to stanowi parodię demokracji, bo decyzje są podejmowane
jednoosobowo, bez żadnego trybu i z głosami w debacie ograniczonymi do 30
sekund.
Parlament odarty z godności i o niczym niedecydujący to
obrazek, który znamy i z naszej niedawnej historii, i z wielu przykładów na
świecie. Wszystkie one zaś pokazują jedno: władzy nie sprawuje już suweren
przez swoich reprezentantów, ale ukryty w cieniu decydent poruszający
parlamentarzystami jak kukiełkami.
Problem z debatą dotyczy nie tylko parlamentu, ale także
dialogu społecznego, który stał się karykaturą. PiS rozmawia jedynie sam ze
sobą, czy to w formie organizacji prowadzonych wprost przez polityków PiS, czy
przez związkową przybudówkę: NSZZ "Solidarność". Wszyscy inni
odsuwani są od stołu, najczęściej przy lawinie wyzwisk transmitowanych
wszelkimi dostępnymi środkami - zwłaszcza przez telewizję niegdyś publiczną, a
dziś partyjną.
Państwo teoretyczne
Wskazanie niedostatków instytucjonalnych naszego kraju było
istotnym elementem kampanii PiS - i krytyka nie była pozbawiona racji. Bardzo
wiele elementów w naszym kraju było i jest fasadowych. Stąd dość duże poparcie
dla reformy sądownictwa, bo społeczne niezadowolenie z funkcjonowania sądów
jest powszechne. Skupiona na dostarczaniu ciepłej wody PO przeoczyła wiele
oczywistych elementów, które załatwić było można.
Dla Jarosława Kaczyńskiego cała „reforma” sądownictwa
sprowadzała się do personalnej wymiany w Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie
Najwyższym, Krajowej Radzie Sądownictwa, prezesów sądów. Jakość instytucji po
zamianie ich na pisowskie jeszcze bardziej się pogorszyła - choćby patrząc na
przewlekłość postępowań czy liczbę rozpatrzonych spraw.
Jednocześnie PiS ogłosił całkowitą kapitulację w zakresie
niezbędnych reform państwa. Okazało się, że przeprowadzenie jakichkolwiek zmian
wykraczających poza wymianę ludzi czy wręczenie elektoratowi gotówki leży poza
możliwościami aparatu partyjnego. Efekty takich prób to wiele katastrof:
reforma edukacji na pierwszym miejscu, ale także mieszkanie plus,
elektromobilność, jak i wszelkie inicjatywy międzynarodowe. Pewne sukcesy PiS
odniósł jedynie na poziomie systemu podatkowego - ale i to głównie wdrażając
plany poprzedników.
„Piątka Kaczyńskiego” to ostateczne przyznanie się do
indolencji. Cztery z pięciu zapowiedzi to wręczenie ludziom gotówki, zresztą
podobnie jak zapowiedź dopłat do świń i krów - zamiast zapewnienia skutecznego
opanowania ASF czy skutecznej służby weterynaryjnej, która powstrzymałaby
nieuczciwe rzeźnie przed dostarczaniem mięsa od zwierząt chorych.
Te wszystkie zapowiedzi to powiedzenie wprost: nie radzimy
sobie, nie potrafimy zapewnić usług publicznych - każdy dostanie kilkaset
złotych i niech je kupi sobie na własną rękę. „Piątka Kaczyńskiego” to wielki
program prywatyzacji - największy od czasów Balcerowicza. Jednak jest między
nimi zasadnicza różnica. Balcerowicz prywatyzował to, czym państwo zajmować się
nie powinno, Kaczyński prywatyzuje podstawowe funkcje państwa - a to może
spodobać się jedynie anarchistom.
Za te kilkaset dodatkowych złotych emeryt nie kupi sobie
opieki długotrwałej, nie zapewni sobie prywatnej opieki medycznej, kiedy ta
publiczna ostatecznie się załamie.
Wystarczy nie kraść
Głoszenie własnej wyższości moralnej to kolejny motyw
kampanii PiS. Skorumpowane rządy PO miały przejadać bogactwo Polaków.
Potwierdzeniem tych słów miał być przeprowadzony „audyt” rządów poprzedników,
który wykazywać miał niegospodarności wyliczone na setki miliardów. Trzy lata
później właściwie nie wykryto żadnych afer rządów PO, szczególnie w porównaniu
z już wykrytymi aferami obecnych rządów PiS. Nawet największa afera PO - afera
hazardowa - jest niczym w porównaniu z aferą Berczyńskiego, SKOK, KNF i przede
wszystkim aferą Srebrnej.
Podobne umoczenie czołówki PO prowadziłoby do medialnego
linczu - dziś się kończy zapewnieniami o moralnej czystości aferzystów.
Doskonale pamiętamy, jak prezes NBP, sam w aferę KNF zamieszany, kilka dni
przed aresztowaniem szefa KNF zaświadczał o uczciwości Marka Chrzanowskiego.
Podobnie po wycieku taśm Srebrnej usłyszeliśmy wiele zapewnień o
nieskazitelności charakteru Kaczyńskiego - mimo że na taśmach usłyszeliśmy coś
zgoła innego.
Pazerność na publiczne pieniądze PiS nie przybiera wyłącznie
form kryminalnych. Najazd na spółki skarbu państwa - powtarzający się po każdej
zmianie władzy, choć z malejącą amplitudą, okazał się miotłą czyszczącą do dna.
Ten nalot ludzi miernych i bez kompetencji daje opłakane skutki. Czasem są one
spektakularne - jak w przypadku stadniny w Janowie Podlaskim, gdzie firmę
będącą światowym liderem banda nieudaczników doprowadziła na skraj bankructwa w
ciągu dwóch lat. Czasem skutki są mniej widoczne - na czele Orlenu można
postawić sołtysa, a nawet osła i firma nie zbankrutuje, bo ma za dużą siłę rynkową
i wszelkie niekompetencje może sobie odbić na nas, podnosząc ceny. Ale i tu
efekty da się odczuć: kiepsko zarządzane firmy mimo prosperity dają słabe
wyniki. To zaś odbija się na ich kursach giełdowych i dlatego warszawski WIG -
mimo ogólnoświatowej hossy - jest bardzo słaby. Ciągną go w dół spółki skarbu
państwa prowadzone przez pisowski desant miernot. Trudno się dziwić, skoro
Maciej Gawin, radny wojewódzki PiS powołany na dyrektora szpitala
uzdrowiskowego w Busku-Zdroju, stwierdził, że ma odpowiednie doświadczenie, bo
dużo chorował.
A i to nie koniec historii. Są jeszcze wszyscy ci, którym
nie wystarczą ciepłe posadki, ale chcą władzy politycznej. Tacy jak Joachim
Brudziński, który w przypływie uczciwości stwierdził, że „gdyby chciał się
dorobić, poszedłby do spółki skarbu państwa”. Tymczasem wierchuszka PiS
przyznała rację Elżbiecie Bieńkowskiej, że za pieniądze dostępne w sferze
publicznej pracują złodzieje lub idioci. Kiedyś skończyło się to linczem za
może niefortunną, ale prawdziwą wypowiedź, dziś PiS postanowił temu zaradzić,
przyznając swoim działaczom pod stołem idące w setki tysięcy nagrody, premie i
inne apanaże. Pazerność PiS była dla niego tak oczywista, że premier Szydło z
mównicy sejmowej krzyczała, że im te pieniądze się należały. I z tym można się
zgodzić, ale nie o kwotę tu chodzi, ale o formę: po kryjomu, pod stołem, tak by
fundujący te apanaże podatnik nic na ten temat nie wiedział. Na pierwszy rzut
oka bardzo przypomina to kradzież - nawet jeśli formalnie jest zupełnie w
porządku.
Polska w ruinie
Najciekawszym manewrem PiS w kampanii było przekonanie
znacznej części elektoratu, że Polska jest w ruinie. Jedną częścią tego obrazu
był wspomniany już element tekturowego państwa - nie do końca fałszywy. Drugim
była jednak próba przekonania, że transformacja w Polsce się nie udała i
gospodarczo sytuacja wygląda bardzo kiepsko. Wszystko to było ilustrowane
obrazami ruin PRL-owskich zakładów i wspominaniem takich branż jak motoryzacja
(brak polskiej marki) czy stocznie oraz porównaniami zarobków Polaków i
Niemców.
Ten obraz w sposób oczywisty był całkowicie fałszywy. Sukces
polskiej transformacji jest bezprecedensowy i porównywalny co do tempa (bo nie
warunków) jedynie z Koreą Południową. Nawet wspominane branże, takie jak
stoczniowa czy motoryzacyjna, mają się świetnie, zaś Polska jest jednym z
najbardziej zindustrializowanych krajów UE. Porównywanie Polski z Niemcami ma
tyle samo sensu co porównywanie Polski z Bangladeszem. Jednak dobrze sprzedane
kłamstwo się przyjęło.
PiS kontynuował zatem swoją narrację - w dużej mierze chyba
w nią wierząc. Jako przemysł liczyło się jedynie to, co mocno kopci. Zdaniem
PiS rozwój jest wtedy, kiedy stal się leje i moc truchleje. Stąd mocne
postawienie na górnictwo przy jednoczesnym mocnym uderzeniu w odnawialne źródła
energii. Paradoksalnie nasze górnictwo okazało się na tyle niewydolne, że
zapotrzebowanie na węgiel musi być zaspokajane przez potężny import z Rosji.
Podstawa naszej suwerenności energetycznej okazała się kolejną pułapką
zależności od wschodniego sąsiada - choć tym razem zastawioną przez nas samych.
Jednocześnie narażamy się na kolosalne kary ze względu na ignorowanie
środowiskowej polityki UE, zaś Polacy duszą się w smogu (który miał być
zdyskredytowany jako kolejny lewacki wymysł - ale takiej propagandy Polacy nie
przyjęli, w końcu czują, czym oddychają).
Poczucie, że istotny jest nie tylko przemysł ciężki, czasami
przewijało się - głównie u premiera Morawieckiego. Jednak jak każdy polityk -
nawet taki mający się za eksperta - premier jest dobrych kilkanaście lat za
rzeczywistością. O ile jego koledzy stawiali na branże dziś schyłkowe, takie
jak górnictwo, hutnictwo czy motoryzacja, o tyle on lansował branże, które w
fazę schyłku właśnie wchodzą. Najlepszym przykładem program polskiego samochodu
elektrycznego.
Samochody elektryczne były innowacyjne jakąś dekadę temu -
dziś innowacyjne są tylko niektóre ich części, takie jak baterie. Jednak polski
program produkcji baterii nie przewiduje. Zresztą przeznaczone na niego
fundusze są śmieszne, a pierwsze konkursy dotyczyły projektu karoserii - którą
wprawdzie projektuje się jako ostatnią, ale świetnie wygląda jako slajd w
prezentacji.
To samo dotyczy bankowości - dziś mocno nadgryzanej przez
fintechy (technologie finansowe) - kiedyś bardzo dochodowej, dziś w wyraźnym
odwrocie. Myślenie o innowacyjności to patrzenie w przyszłość, a nie
sprawdzanie, co się sprawdziło w przeszłości.
Repolonizacja
Jednym z elementów narodowych w programie PiS było uderzanie
w struny nacjonalizmu ekonomicznego. Polska jest biedna - twierdzili ludzie PiS
- z powodu kolonizacji ekonomicznej przez obcych, głównie Niemców, zaś
szczególnie zdominowane miały być banki i media. Zwłaszcza kwestia systemu
bankowego była solą w oku nacjonalistów - a jej przejęcie pierwszym celem
gwarantującym zmianę układu sił gospodarczych. Szczęśliwie dla PiS nadarzyła
się okazja przejęcia banku PeKaO i kilku mniejszych po niezłych cenach - i tak
ponad połowa bankowości znalazła się w polskich rękach.
I co? Zupełnie nic się nie zmieniło. Można zakładać
oczywiście, że to efekt wspominanej już indolencji PiS, bardziej prawdopodobne
jest jednak, że te zachodnie korporacje nas tak nie tłamsiły, nie oszukiwały i
nie podbijały, tylko po prostu zarabiały pieniądze, dostarczając towary i
usługi. Tak upadł kolejny obsesyjny mit PiS.
Jednak pęd do repolonizacji - a tak naprawdę nacjonalizacji -
nie ustaje. Nacjonalizowane jest co popadnie - od kolejek górskich po
producentów autobusów. Postulowane jest tworzenie kolejnych państwowych
przedsiębiorstw: podróżniczych, spożywczych etc. W efekcie rośnie liczba
możliwych do obsadzenia stanowisk - z efektami opisanymi wcześniej.
Jednocześnie struktura gospodarki powoli zaczyna przypominać to, co znamy z
czasów PRL.
Nic dziwnego, że
biorąc pod uwagę zamiłowanie PiS do przywracania stus quo ante nie tylko w
gospodarce, ale także w modelu rodziny, kształcie edukacji itd., często nazywa
się tę partię „grupą rekonstrukcyjną PRL”. Wtedy też wszystko było
zrepolonizowane, czyli w tym rozumieniu upaństwowione. I znowu działania PiS
stanowią odwrotność planu Balcerowicza, który przyniósł nam tak wielki sukces.
Dojdziemy do prawdy
Kwestia katastrofy smoleńskiej to chyba najwstydliwszy
element kampanii PiS - bo najskrzętniej ukrywany.
Mit smoleński budowano wokół rzekomego spisku, w którym
życie mieli stracić „zdradzeni o świcie”. Padały zarzuty wręcz o zdradę stanu,
planowanie zamachu bezpośrednio przez Donalda Tuska i Władimira Putina. Raport
Laska uznawano za sfałszowany, a brak w Polsce wraku za akt sabotażu, a
przynajmniej nieudolności. Kolejne rewelacje mające udowadniać zamach można
długo wymieniać: podłożone ładunki, bomba termobaryczna, sztuczna mgła, bomba
helowa - wszystko zaś demonstrowane na puszkach po coca-coli, parówkach i
podczas wysadzania szopy. Kompetencje ekspertów były kuriozalne - jeden z nich
stwierdził, że nadaje się na członka komisji badania wypadków lotniczych, bo
interesuje się lataniem i obserwował podczas lotów, jak skrzydła zmieniają
kształt.
Dojście do prawdy miała jednak blokować wraża PO ukrywająca
swe grzeszki - zaś po dojściu do władzy PiS prawda miała zostać odkryta.
Powstała podkomisja Antoniego Macierewicza - która co chwilę
dostarczała kolejnych rewelacji, kolejno obalanych. Odtańczyła ona kozaczoka na
grobach, zarządzając nikomu niepotrzebne ekshumacje, by odkryć to, co było
wiadome - po takiej katastrofie nie sposób nie popełnić pomyłek i niektóre
części ciał uległy pomieszaniu.
Tymczasem zasiadanie w komisji stało się sposobem na hojne
wynagrodzenie „ekspertów”, którzy uposażenia pobierają do dziś. Jednocześnie
byli w stanie wpływać na działania państwa - w sposób, który można nazwać
szpiegostwem ekonomicznym. Bo jak inaczej nazwać doprowadzenie do zerwania pod
wpływem pana Berczyńskiego przetargu na śmigłowce z Francuzami na rzecz
Amerykanów? Berczyński w swej nieroztropności przyznał się do tego publicznie,
po czym uciekł do USA.
Jednocześnie brak jakichkolwiek dowodów na spisek czy
zamach. Na jednej z miesięcznic Kaczyński przyznał, że do prawdy może już nigdy
nie dojdziemy, po czym wygasił komisję, Antoniego Macierewicza i same
miesięcznice. Dziś temat smoleński właściwie nie istnieje w debacie publicznej,
a wrak dalej rdzewieje pod Smoleńskiem.
Dekomunizacja
Dawnych komunistów w życiu publicznym mamy z powodów
biologicznych coraz mniej. To dla PiS jednak nadal nośne hasło. Atak na Sąd
Najwyższy opiera się na tym, że podobno zasiadają w nim sędziowie skazujący na
haniebne wyroki w stanie wojennym. Próba jednak pozyskania szczegółowych
informacji na ten temat ze strony PiS okazuje się właściwie niemożliwa - a
strzały oddawane przez rządzących zwykle chybiają, jak w przypadku sędziego
Iwulskiego, który miał nawet odwagę ogłaszać zdania odrębne do wyroków
skazujących.
Co ciekawe, PiS nie przeszkadza stawianie na czele
dekomunizacji prokuratora Piotrowicza, który w stanie wojennym oskarżał
opozycjonistów. Rządzącym nie przeszkadza też sędzia Kryże skazujący w stanie
wojennym za obchody Święta Niepodległości.
Zresztą zarzuty, że nasz wymiar sprawiedliwości jest
obciążony komunizmem, są o tyle zabawne, że średnia wieku sędziego w Polsce to
36 lat, co oznacza, że większość z nich w momencie upadku komunizmu miała po
kilka lat. To jednak nie przeszkadza politykom władzy przenosić
odpowiedzialności międzypokoleniowo: od czasu dziadka w Wehrmachcie mieliśmy i
resortowe dzieci - w myśl nośnej w PiS idei genu zdrady. Bazując na tej
pokrętnie rozumianej genetyce, PiS przenosi też odpowiedzialność na
przeciwników politycznych z braci czy kuzynów.
Jednak główni wrogowie PiS nie wywodzą się z byłego aparatu,
ale z byłej opozycji - i często byli jej zasłużonymi członkami. PiS walczy z
nimi, sugerując agenturalną przeszłość - jak w przypadku bitwy wydanej
Wałęsie - umniejszając ich zasługi - jak ostatnio w przypadku Adama
Michnika - czy też sugerując bycie agentem obcych służb - jak w przypadku
Donalda Tuska. To wyraźnie efekty kompleksów Jarosława Kaczyńskiego, który w
opozycji do 1989 r. znaczył bardzo niewiele, a jego kariera zaczęła się na
poważnie, o ironio, u boku Lecha Wałęsy.
Ale nie wszystkich da się zohydzić w ten sposób, więc
uznano, że niektórzy dawni opozycjoniści zdradzili, dogadując się przy Okrągłym
Stole z komunistami, by uwłaszczyć się na państwowym majątku. W jakiś cudowny
sposób udaje się PiS przemilczeć fakt, że w tych rozmowach brał udział Jarosław
Kaczyński, zaś jedną z partii, która uwłaszczyła się na państwowym majątku - w
szczególności na wspomnianych wcześniej nieruchomościach na Srebrnej - było
Porozumienie Centrum, poprzednik PiS.
Fakt, że PiS jest ucieleśnieniem postkomunizmu - czyli
mariażu komunistów i opozycjonistów połączonych uwłaszczeniem na państwowym
majątku - a jednocześnie jest w stanie obrzucać takimi inwektywami
przeciwników politycznych, jest niezwykłym osiągnięciem w tresowaniu elektoratu
do dwójmyślenia i pokazuje, jak trudno będzie pokonać PiS ze względu na
odporność żelaznego elektoratu na fakty i logiczne rozumowanie.
Co teraz wymyśli PiS?
Dziś, przeszło trzy lata po wyborach, jest jasne, że państwo
jest bardziej tekturowe niż kiedykolwiek. Wprawdzie gospodarka rozwija się na
razie świetnie - ale tam, gdzie państwo nie wsadza za mocno swoich łap. Na
arenie międzynarodowej jesteśmy pośmiewiskiem, marnując okazję na wejście do
unijnej pierwszej ligi przy okazji brexitu. Rządzący okazali się bardziej
pazerni niż ktokolwiek z ich poprzedników, zaś przy aferach, o których już
wiemy, afera Rywina czy hazardowa to pikuś. Stoimy w obliczu epokowych wyzwań w
związku z naszą sytuacją demograficzną i nie robimy niemal nic, by temu
zaradzić, jednocześnie przejadamy wszystko, co nam się udaje wypracować.
Niestety, kolejna kadencja rządów PiS wciąż nie jest
wykluczona - choć pewnie już nie samodzielnie, ale z jakąś przybudówką w
rodzaju Konfederacji. Z punktu widzenia obserwatora najciekawsze jest, jaką
narrację teraz wybierze PiS, skoro właściwie wszystkie stare się wypaliły, a
zastąpienie groźby islamskiego terroryzmu zagrożeniem ze strony LGBT jest co
najmniej groteskowe.
Tomasz Kasprowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz