niedziela, 4 sierpnia 2019

Co powie PiS



Od blisko dwóch dekad polska polityka kręci się wokół partii Jarosława Kaczyńskiego, czego skutki dla innych ugrupowań i życia publicznego są coraz bardziej dewastujące. Czy ta logika jest do odwrócenia?

To przede wszystkim PiS określa horyzont pol­skich spraw. Jarosław Kaczyński wyznacza gra­nice, poza które inne partie obawiają się wyjść - w sprawach ekonomicznych, socjalnych, obyczajowych, prawnych, historycznych, reli­gijnych. Poglądy PiS i elektoratu tego ugrupo­wania decydują o wizjach, programach, a nawet o zawieranych przez opozycję sojuszach, czego przykładem ostatnio rejterada PSL z koalicji i lęk Platformy, aby Kaczyński nie uznał jej za lewicę. Bo metki w Polsce rozdaje tylko lider PiS.
   Zjawisko to dotyczy niezliczonych kwestii. PiS nie pozwala nawet zacząć rozmowy na temat waluty euro. Jeżeli Zbigniew Ziobro zaostrza po swojemu Kodeks karny, to nie wolno się temu jasno sprzeciwić, bo widocznie suweren tak chce, a obecnie rzą­dzący mają z ludem specjalny układ. Jeśli PiS gromi za LGBT, to należy przestać o tym mówić, aby nie drażnić. Nie wolno używać terminu „związek partnerski”, bo PiS się zirytuje, trzeba szukać nowej nazwy (w końcu nie znaleziono, choć podobno usilnie w Platformie szukano).
   Jeżeli Kaczyński broni Kościoła, trzeba zaprzestać walki z pa­tologiami tej instytucji, bo to niewydajne. Jeśli Kaczyński zaczął czcić żołnierzy wyklętych, to nie wolno mu się w tym opierać  i lepiej głosować za stosownymi uchwałami Sejmu albo się po cichu wstrzymywać. Jeżeli PiS uznaje, że obrona praworządno­ści w Polsce przez Unię Europejską to wynik knowań opozycji i zdrady, wypada zrobić wszystko, aby zatrzeć takie wrażenie, np. przez ukaranie niewłaściwie głosujących opozycyjnych europosłów. Lepiej unikać tematu węgla, bo górnicy zaraz poskarżą się PiS-owi. Niewskazane jest ruszanie w jakimkolwiek względzie sfery wsi i rolnictwa, ponieważ rolnicy ostatecznie już opuszczą PSL i przeniosą się do PiS. Chce Kaczyński przekopać Mierzeję Wiślaną, to lepiej mu odpuścić, bo tu chodzi o „Ruskich”, a wia­domo, że PiS ma na nich wyłączność, cała zaś reszta jest (także w wielu innych sprawach) „niewiarygodna”. Kryteria wiarygod­ności opozycji określa rzecz jasna Kaczyński.
   Nie wolno drążyć kwestii aborcji, gdyż PiS się rozjuszy i wezwie swój elektorat z „pasa biblijnego”. Trzeba chwalić 500 plus bar­dziej niż Kaczyński i Morawiecki, bo jeszcze ktoś pomyśli, że ma się tu jakieś wątpliwości. Wypada się pokajać za podwyższenie wieku emerytalnego, ponieważ Kaczyński będzie wmawiał, że Platforma znowu ten limit podwyższy. Opozycja krytykuje roz­maite rozwiązania proponowane przez władzę, ale potem gło­suje za nimi w Sejmie, „bo inaczej PiS nas zatłucze”. Nie jedzie się na demonstrację przeciw przemocy, bo „nie chcemy dawać PiS-owi pretekstu do wojny światopoglądowej”. Nie ma choć jednej koncepcji sięgającej poza utarte od lat koleiny, ponie­waż PiS najpewniej to skrytykuje, wyśmieje, wyszydzi i napuści swoją propagandę. Każdy dobry pomysł opozycji PiS ukradnie. Bez sensu jest licytacja z rządzącymi, bo Kaczyński tę licytację wygra. Opozycja nie ma liderów, programu, charyzmy - bo tak twierdzi PiS.

W efekcie powstał syndrom niemocy. Opozycja dała się zagonić na poletko rządzącej dzisiaj prawicy. Może być tylko trochę inaczej, niż chce Kaczyński; dozwolony jest mniej więcej taki program, jaki proponuje szef rządzącego obozu, najwyżej z drobnymi poprawkami w postaci obrony praworządności i wąt­pliwościami w sprawie Trybunału Konstytucyjnego - ale i o tym mówi się coraz mniej, bo to „nudziarstwo”. Wśród wymienianych jako ciekawe propozycji z „sześciopaku Schetyny”, właściwie nikt nie wspominał o „odnowie demokracji”, a jeśli już, to sceptycz­nie. Najważniejsze zadanie opozycji, czyli przywrócenie państwa prawa, praktycznie zniknęło z agendy, co też jest osiągnięciem Ka­czyńskiego. Z kolei hasło, że „nie odbierzemy niczego, co dał PiS, a przywrócimy, co zabrał”, choć zapewne politycznie racjonalne, w sumie brzmi dość poddańczo. Jest zwieńczeniem długiego pro­cesu oddawania się polskiej polityki pod władzę Kaczyńskiego.
   Oczywiście za takim kunktatorstwem i strachliwością opozycji stoją jakieś badania opinii, fokusy, których dziesiątki zlecają po­lityczne ugrupowania. Wynikają z nich realne lub deklaratywne poglądy wyborców, na które, jak słychać, „nie ma rady”. Ale PiS pokazał, że te poglądy można zmieniać i kształtować w błyska­wicznym tempie (jak np. w sprawie uchodźców), że potrzeba tylko zdecydowania, demonstrowania pewności, mocnego tonu, którego opozycji brakuje.
   To prawda, że formacja liberalna, umiarkowana, zawsze ma wielkie trudności w nawiązaniu rywalizacji z agresywnymi ra­dykałami, którzy nie mają hamulców mentalnych, językowych, ideologicznych, potrafią robić i mówić rzeczy nieprzychodzące drugiej stronie do głowy. To nieustanne „nakręcenie”, morali­zatorski i patetyczny styl obozu PiS, odporność na wątpliwości pozostawia opozycję w permanentnym niedoczasie i niedowła­dzie. Elektorat czuje tę słabość, niekonsekwencję, bojaźliwość i utożsamia te cechy z brakiem programów i głębszego sensu. Być może opozycja musi zadać sobie pytanie, czy liberalna demokra­cja nie powinna być broniona bardziej stanowczo.

PiS od lat ma w polskiej polityce pozycję wyjątkową. Czy rządzi, czy jest w opozycji, zawsze zajmuje centralne miej­sce, jako punkt odniesienia. To inne ugrupowania stale goniły za PiS-em, ulegały moralnym szantażom, nieustannie tkwiły w de­ficycie - patriotyzmu, „suwerenności”, antykomunizmu, polsko­ści itd. Kiedy w 2001 r. niemal jednocześnie powstały partia braci Kaczyńskich i Platforma, ta druga od razu znalazła się w strefie wpływów tej pierwszej. Kojarząca się na początku z szerokim, otwartym ruchem ponad dotychczasowymi podziałami, szybko została przywołana do porządku przez Kaczyńskiego. Platforma została włączona do przetargu, kto jest bardziej solidarnościo­wy, kto surowiej potępia PRL, komu zależy na zaostrzeniu zbyt liberalnego prawa, na rozliczeniu aferzystów czy dekomunizacji. W kolejnych latach coraz trudniej było odróżnić ludzi Platfor­my od działaczy PiS. Zrodziło się przekonanie, że tak czy inaczej wszystko odnosi się do Kaczyńskiego, że to on wyznacza trendy, tematy, linie podziałów. Że jest bardzo niebezpieczny i dlatego wszystkie siły należy poświęcić neutralizacji jego ugrupowania.
   To już wtedy Platforma przestała żyć własnym życiem, zanie­dbała własną kulturową, cywilizacyjną narrację. Ceną za trzymanie Kaczyńskiego w kordonie sanitarnym było zarzucenie koncepcji głębszego reformowania, unowocześniania państwa. Pozostało utrwalanie społecznego i kulturowego skansenu, żeby PiS się za bardzo nie zdenerwował i nie rozpoczął serii swoich politycznych szaleństw. Platforma zawsze miała konserwatywny rys, ale Kaczyński stale go pogłębiał. Partia Tuska przez lata pocieszała się, że jest w centrum, ale Kaczyński osaczył ją z prawa „tożsamościową” ideologią, a z lewa socjalem (we wcześniejszej wersji „Polską solidarną”). W tym szachu liberałowie tkwią do dziś.
   Zwłaszcza po podwójnej przegranej w 2005 r. PO stała się cieniem PiS. Szukała potknięć Kaczyńskiego, reagowała na jego pomysły, a szczytowym osiągnięciem zawsze było doprowadzenie go do irytacji. Do dzisiaj legenda Tuska w sporej mierze polega na tym, że w powszechnym przekonaniu nikt tak jak on nie potrafił wyprowadzić lidera PiS z równowagi, jak się mówiło: „przejechać mu kijem po klatce”. Pokazuje to jednak, na czym przez lata polegała ta gra: wszystko kręciło się wokół samopoczucia Kaczyńskiego, jego życiowej i politycznej formy, czy się aktualnie ociepla, czy oziębia, tego, którą nogą wstał, co tego dnia wymyślił, jak mu można dokuczyć. W sferze faktów pozostająca w głębokiej opozycji Platforma, na zasa­dzie politycznego szantażu, poparła zarówno powstanie CBA, jak i najbardziej radykalną wersję lustracji. Przy całym swoim sprzeciwie wobec PiS nie odważyła się głosować inaczej. Bo już wtedy nie miała głębszej, autorskiej odpowiedzi. Walczyła z PiS na bieżąco, ale nie miała ideowego zapasu.

Ta zależność od PiS trwała nawet po wygranej PO w 2007 r. Tusk jak ognia unikał jakichkolwiek dalej idących zmian w pań­stwie, zwykł był mawiać „sami sobie róbcie bolesne reformy”. Najpierw stale zastanawiał się, jak wygrać z Kaczyńskim, a po­tem jak z nim znowu nie przegrać. Minimalistyczny program rządów Platformy, ta sławetna ciepła woda w kranie, była tyleż wyrazem pojmowania liberalizmu przez Tuska, co przejawem stałej obawy przed PiS - czy ta partia nie wykorzysta ewentual­nych reform, nie powróci do starego refrenu „Polska liberalna kontra solidarna”. I w jakimś sensie były premier się nie pomy­lił: jedyna jego śmiała reforma, czyli podwyższenie wieku emerytalnego w 2012 r., okazała się wysokooktanowym paliwem dla formacji Kaczyńskiego. To był fatalnie wybrany przykład na to, że nie można zrobić nic, bo czeka za to kara.

Obawa przed tym, „co na to powie PiS”, powodowała, że wiele planów rządu PO-PSL nigdy nie opuściło resor­towych szuflad, a nawet nie powstało. Politycy Platformy w nieoficjalnych rozmowach przyznawali, że to dlatego, aby nie dawać Kaczyńskiemu pretekstu do ataku. Uległość wobec Kościoła (wielkie tzw. zwroty majątku), długie niewprowadzanie w życie unijnej konwencji antyprzemocowej, sprzyjanie polityce historycznej PiS, trzymanie w CBA jako szefa Mariusza Kamińskiego, aż do niemal wywrócenia własnego rządu, uni­kanie jak ognia przez Tuska kontaktów ze światem biznesu (te­raz Morawiecki nie ma takich skrupułów, ale on jest z PiS, więc jemu wolno) - to przykłady na obawy wobec tego, jak zareaguje „tożsamościowa” prawica. W efekcie Tusk budował autostrady i filharmonie, a Kaczyński swój elektorat i wpływy.
   Po podwójnej przegranej Platformy w 2015 r. ten lęk się po­głębił, nastąpiła powtórka, w gorszej wersji, z 2005 r. - znowu przez cztery lata nie powstały żadne interesujące opozycyjne koncepcje. Platforma, ale też inne partie, choćby dla zaszantażowania PiS, nie złożyła w Sejmie znaczących projektów ustaw. Panowało paraliżujące przekonanie, że na większości pól i tak wygrywa PiS, ma jakieś swoje patenty, także lepiej zorganizowany i politycznie zorientowany elektorat. Że można tylko próbować przeciwdziałać, opóźniać, neutralizować. Grać z kontry, ale absolutnie nie atakować frontalnie, bo się może skończyć tylko jeszcze większą klęską.

To oczywiste, że przy takim politycznym przeciwniku, w przypadku opozycji konieczna była nieustanna uwaga.
Zamach formacji Kaczyńskiego na reguły liberalnej demokracji wymagał od sił wolnościowych uporu, oporu i odporu. Ale też nie od razu ta antydemokratyczna tendencja była tak silna jak w ostatnich czterech latach. W czasie pierwszych rządów PiS pojawiały się raczej sygnały, zapowiedzi i groźby. Potem było osiem lat rządów Platformy przy udziale PSL. W sumie dawa­ło to dziesięć lat na budowanie własnej, liberalnej opowieści o Polsce, o politycznych celach, ideowych pryncypiach, wizji społeczeństwa. Do tego doszły kolejne cztery lata drugich rzą­dów Kaczyńskiego. Wciąż jednak dominowała opinia, że trzeba czekać na jeden wielki błąd przeciwników, który zmieni wszyst­ko. W efekcie przez te 14 lat „pilnowania PiS-u” druga strona nie zbudowała przekonującej antynarracji, a partii Kaczyńskiego i tak nie upilnowała. Opozycja, walcząc z PiS o praworządne państwo, nie dopisała do tej walki zwartego systemu wartości otwartego, liberalnego, tolerancyjnego społeczeństwa. Zasada była taka, że PiS oskarżał, a opozycja się tłumaczyła.
   Wydaje się, że punkt przełomowy nastąpił wcześniej, jeszcze w latach rządów PO, w okolicach 2013 r., kiedy światowy kry­zys ekonomiczny się kończył i Platforma stanęła przed szansą nowego otwarcia. Można było wtedy ogłosić kres wyrzeczeń, podwyżki, na początek w sferze budżetowej, zejście z 23-proc. podatku VAT, ogłoszonego na czas kryzysu, zainwestowanie w młodych ludzi. Był czas na nowe pomysły i inicjatywy jako zaczyn „wielkiego, nowoczesnego społeczeństwa” – poza i mimo PiS, na budowanie etosu pracowitości, indywidualne­go wysiłku, klasy ludzi samodzielnych ekonomicznie i inte­lektualnie. Nic takiego się nie wydarzyło. Jakby w Tusku i jego otoczeniu odezwała się surowość dawnego Kongresu Liberal­no-Demokratycznego, która wciąż nakazywała ostrożność, na wszelki wypadek, bo kiedyś znowu będzie gorzej.
   Akurat w tym momencie czujność wobec forma­cji Kaczyńskiego opuściła Platformę. Partia Kaczyńskiego szybciej zrozumiała, że możliwości finansowe państwa zaczęły się powiększać, także na skutek zapobiegliwości poprzedni­ków, że po zapaści, jak to z reguły bywa, musi przyjść koniunk­tura. Platforma, która zawsze jak ognia bała się ideologicz­nego ataku PiS, nieoczekiwanie poległa w starciu czysto ekonomicznym, mimo że to była zawsze najsłabsza strona Kaczyń­skiego. Nie wystarczyło jej wyobraźni i zdolności przewidywania. Politycy PO, ale także innych ugrupowań, nie pojęli, że nadchodzą inne czasy w skali globalnej, kiedy państwo jest traktowane jako rezerwuar środków dla budowania władzy i rozwijania pomysłów ideologicznych. Platforma w 2015 r. ani nie podtrzymała władzy, ani się nie rozwinęła. Mogła sfinansować liberalną demokrację, ale sfinansowała program 500 plus.
   Zaniedbania liberalnej strony politycznej są niemałe. Błąd polega przede wszystkim na tym, że opozycja pilnuje Kaczyń­skiego w sferze „konkretu”, gdzie dotąd była znacznie słabsza. A wciąż najsłabiej wybrzmiewa kwestia wolnościowej opo­wieści, budowanie własnej definicji patriotyzmu, godności, przyzwoitości. Pokazującej, że separowanie Polski w Europie jest wbrew jej interesom, że opresyjność wobec mniejszości jest niemoralna i niechrześcijańska, a łamanie praworządności podważa zasady wspólnoty. Polityczne zwycięstwa w Polsce, co pokazuje praktyka ostatnich 30 lat, zaczynają się od spraw symbolicznych, ideowych konstruktów, a na tym rośnie cała reszta: ekonomia, polityka społeczna, prawo. Język Kaczyń­skiego zdominował jednak myślenie polityczne na dekady.
   Metoda Kaczyńskiego polega na głoszeniu swoich racji i podejmowaniu decyzji bez względu na opinie drugiej politycznej strony. Kaczyński odkrył, że już samo demonstrowanie pewności siebie jest polityczną i marketingową jakością. Znane powiedzenie z krę­gu dzisiejszej władzy głosi: „Słychać wycie? Znakomicie”. Opozycja dopiero uczy się tej metody, polegającej na trzymaniu się twardo własnych projektów, mimo zmasowanej krytyki. Pojawia się powoli świadomość, że z PiS da się wygrać wtedy, kiedy się zneutralizuje jej - często nieuświadamiany - wpływ na drugą polityczną stronę.
Przez całe cztery lata nośne było (zwłaszcza na lewicy) hasło, iż „trzeba zrozumieć źródła sukcesu Kaczyńskiego”. To nigdy nie szkodzi, ale też to poszukiwanie przewagi PiS wytworzyło specy­ficzną „świadomość niewolniczą”, przekonanie, że PiS wie lepiej i więcej rozumie. Że można tę partię tylko próbować dogonić, podążając tą samą drogą. Ogłoszony ostatnio przez Koalicję Oby­watelską program to nieśmiały początek przełamywania tego za­klętego kręgu. Są to jednak deklaracje wciąż skromne i wycinkowe, wymagające - jeśli opozycja chce naprawdę dokonać przełomu - znacznej rozbudowy w kierunku podnoszenia roli wolności wy­boru, swobód obywatelskich, niezależności instytucji, pozwolenia ludziom na życie, jakiego chcą.

Nie brak opinii, że partia Kaczyńskiego sprowadziła społe­czeństwo do grupy klientów, którzy w zamian za gratyfikacje posłusznie porzucili ogląd spraw publicznych. Sami politycy obo­zu rządzącego wielokrotnie mówili, że dają „konkret”, a obywate­le w zamian nie interesują się abstrakcjami w postaci trójpodziału władzy czy konstytucji. Druga strona w jakiejś mierze przejęła tę optykę, uwierzyła, że wyborcy są tacy, jak chce Kaczyński. Ale coraz bardziej widać, że nie da się wygrać z PiS metodami tego ugrupowania, także samym składaniem i rozkładaniem koali­cyjnych klocków, przeważnie małych i zwietrzałych. Technika polityczna, marketingowe szachy, jest wciąż istotna, ale znacznie ważniejsze z punktu widzenia opozycji jest odseparowanie się wreszcie od Jarosława Kaczyńskiego, przerwanie jego słowotoku we własnych głowach. Nie podążanie jego tropem, nieustanne skradanie się, ale pójście do starcia z nim z przeciwnej strony.
I namówienie na to wyborców.
Mariusz Janicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz