Jeszcze rok temu
zarzekał się, że na pewno poprowadzi Platformę do kolejnego wyborczego
zwycięstwa w 2015 r., że traktuje to jako polityczne wyzwanie życia. Ale w
polityce wszystko się zmienia, tak jak zmieniał się przez lata sam Donald Tusk.
W
niezwykłej karierze Donalda Tuska sporo jest przypadków i punktów zwrotnych.
Mówił kiedyś, że pierwszym doświadczeniem, które jakoś określiło jego
późniejsze wybory, była masakra gdańskich robotników w grudniu 1970 r. Donald
miał wtedy 13 lat, dostatecznie dużo, aby - jak spora część jego gdańskich
rówieśników - stać się „wrogiem komuny”. Naturalną konsekwencją w latach 80.
było zaangażowanie w Solidarność, w NZS. I tu pierwsza oryginalność: razem z
grupą kolegów (m.in.
Merkel, Lewandowski, Bielecki) stworzyli
orientację jak na polskie warunki wyjątkową, bo skupioną na ekonomii, na
systemowej transformacji, i czerpiącą inspirację z anglosaskiej myśli
liberalnej. To odróżniało ich od głównych w opozycji nurtów narodowo-katolickiego
oraz lewicy laickiej. Liberałowie to była prawica otwarta, wolnościowa,
poszukująca pomysłów na modernizację Polski, słabo penetrująca przeszłość,
niechętnie uciekająca się do symboliki martyrologicznej i rozrachunkowej,
także związkowo-solidarnościowej. To odłączenie od tradycyjnej prawicy będzie
towarzyszyło Tuskowi przez następne dekady.
Najpierw działali jako
stowarzyszenie społeczno-gospodarcze Kongres Liberałów, ale takich nowych
tworów powstawało na przełomie epoki, u schyłku PRL, wiele i do politycznej
kariery potrzebna była jakaś trampolina. W1990 r. powstała już regularna
partia, Kongres Liberalno-Demokratyczny, i w kampanii prezydenckiej poparła -
co oczywiste - Lecha Wałęsę. I tu następuje przełom.
Lech Wałęsa, po zwycięskich wyborach
i odejściu premiera Mazowieckiego, nieoczekiwanie mianuje liberała Jana
Krzysztofa Bieleckiego na szefa rządu (anegdota głosi, że pomylił różnych
Bieleckich). Tusk jest już w miarę znanym lokalnym działaczem, ale jeszcze
daleko od jakichkolwiek stanowisk. Nominacja Bieleckiego ma jednak i dla niego
następstwa. Po pierwsze, winduje samą partię, a więc także jej polityków na
wyższy poziom rozpoznawalności, po drugie, kiedy dotychczasowy szef KLD
Lewandowski obejmuje ministerialną tekę, partią musi się zająć ktoś inny. I
tak, z woli kolegów, szefem Kongresu zostaje 34-letni Tusk.
Bielecki pociągnął partię w
wyborach w 1991 r., zdobyła 37 sejmowych mandatowi Tusk wszedł na
parlamentarne salony. Młody człowiek z charakterystyczną bujną fryzurą i
baczkami jest widoczny na wielu fotografiach z tamtego czasu także na słynnym
filmie z obalania rządu Jana Olszewskiego.
Kariera KLD trwała do 1993 r., do
przyspieszonych wyborów, w których Kongres, mimo intensywnej kampanii,
poniósł klęskę, nie przekroczył progu. Wtedy pojawiły się głosy, że na taką
„ekonomiczną” prawicę nie ma w Polsce miejsca, że liberalizm jest obcy narodowej
tradycji. Jeszcze za rządów Bieleckiego pod Kancelarię Premiera ciągnęły
pochody z okrzykami „liberały-aferały” czy „złodzieje!”. KLD ponosił koszty
transformacji, bo dał twarz wielkiej prywatyzacji, a nie miał drugiego tzw.
ludzkiego oblicza, jak Unia Demokratyczna miała Jacka Kuronia. KLD został odesłany
w niebyt, a Tusk i inni liberałowie musieli się na nowo wymyśleć.
Najbliżej było liberałom z KLD
mimo wszystko do ówczesnej Unii Demokratycznej skupiającej inteligentów i
działaczy opozycji, kiedyś najbliższych tradycji Komitetu Obrony Robotników. To
z tym środowiskiem, którego liderami i symbolami były takie postaci jak
Mazowiecki i Geremek, a obok dziesiątki innych znakomitości, liberałowie
połączyli się w 1994 r., tworząc Unię Wolności. Ale na zjednoczeniowym
kongresie wielu unitów przyjmowało liberałów (którzy rok wcześniej przegrali
wybory) kwaśno, wytykając im afery, brak społecznej wrażliwości, technokratyzm.
Atmosfera nie była dobra, co miało konsekwencje w późniejszych latach.
Tusk został „z klucza” wiceszefem
Unii Wolności, był przez te lata widoczny, ale gdzieś na drugim lub nawet
trzecim planie, za młody, by odcinać kupony od swojej wcześniejszej
opozycyjności, a jednocześnie nie uchodzący już za „złotego chłopca” polskiej
polityki, takiego, który w przyszłości może zastąpić starszych kolegów. To już
bardziej takie papiery mieli Jan Rokita, Paweł Piskorski, Wiesław Walendziak
czy choćby Roman Giertych. (Można zadać pytanie, a gdzie dzisiaj są ci panowie,
gdzie zaplątały się ich kariery? - w kilku wypadkach zresztą nie bez udziału
samego Donalda Tuska).
On w każdym razie uchodził przez
wiele lat swojej dość błahej kariery (jej ukoronowaniem na tym etapie była wygodna,
lecz pozbawiona jakiekolwiek znaczenia synekura, czyli wicemarszałkostwo
Senatu) za lesera, chłoptasia, który przede wszystkim lubi „haratać w gałę”,
zapalić cygaro i który ma wręcz pogardliwy stosunek do polityki, w którą się
zaplątał, a już zwłaszcza do ludzi, którzy się nią zajmują. Nazwał ich, w tym
także samego siebie, „klasą próżniaczą",
zapowiadał, że trzeba zająć się czymś innym, poważnym. Zresztą, w przerwach i
wygaszeniach aktywności politycznej, Tusk pokazał, że potrafi być przedsiębiorczy,
że jak na prawdziwego liberała przystoi, daje sobie radę na wolnym rynku,
potrafi wymyśleć i rozkręcić biznes. Książki i albumy o historii Gdańska, które
zaczął wydawać, przyniosły rzeczywisty sukces.
A więc trwał i kręcił się, ale nie
był odbierany zbyt poważnie, a zwłaszcza na salonach Unii Wolności. Młody wiceprzewodniczący
nijak nie mógł równać się autorytetem, pozycją i posłuchem z Mazowieckim i
Geremkiem, co mu dawano odczuć na każdym właściwie kroku i przy każdej okazji.
To przykre doświadczenie zaowocowało głębokim urazem i może zadecydowało o
późniejszym dystansie premiera Tuska do środowisk inteligenckich,
warszawskich elit. Czarę goryczy przelała przegrana w Unii Wolności walka o
schedę po Leszku Balcerowiczu, którą wygrał Bronisław Geremek w grudniu 2000
r. i która została natychmiast dość bezceremonialnie wykorzystana przy wyborze
kolegialnych władz partii, aż do całkowitego upokorzenia liberałów i ich
lidera. Tusk odszedł, ale czy gdyby dostał wtedy Unię, obroniłby ją przed
kompletną klęską wyborczą w 2001 r.?
Wtedy właśnie zaczął wyłaniać
się z dymów pobitewnych nowy Donald Tusk, który wyraźnie z porażek czerpie
jakąś ciemną energię (podobnie było po
podwójnej klęsce w 2005 r.). Początki Platformy Obywatelskiej jeszcze nie
zapowiadały tego, że po kilku skurczach i zakrętach stanie się ona partią
jednego, a nie trzech tenorów (Donald Tusk inaugurował ją razem z Andrzejem
Olechowskim i Maciejem Płażyńskim), ale pokazały już, że Tusk potrafi dokonać
zasadniczego manewru, zmienić konie i zaprzęgi, porzucić stare układy i
lojalności, a przyjaźnie zachować wyłącznie dla świata prywatnego. Okazywało
się nagle, ku zaskoczeniu publiczności, że Tusk przeszedł niezłą szkołę
socjologii stosowanej, nabył zręczności w kontaktach z ludźmi oraz zdolności
kierowania nimi. A też bezwzględności w walce o władzę i o utrzymanie swojej
pozycji, zgodnie z maksymą, którą ujawnił po latach, domyślnie - w odniesieniu
do Grzegorza Schetyny: chcesz władzy, to ją sobie weź, wywalcz, a nie jęcz.
Tworząc nową partię, Tusk wykazał
też niebywałą elastyczność, która polegała na dostosowywaniu się do okoliczności
i warunków, umiejętności w zmienianiu programów, haseł i celów, ujawnił talent
do mimikry politycznej, do dozowania energii i aktywności, a więc także do
okresowego zanikania i do celowych zaniechań.
Zdobycie takich socjotechnicznych
kwalifikacji wymagało jednak czasu. Przez pierwsze tygodnie i miesiące
Platforma miała przywództwo niejasne, nazywano je kolektywnym. Aż wreszcie
wyłonił się samotny Donald Tusk, a koledzy kierownicy, czyli Płażyński i Olechowski,
a także kolejni pretendenci o wyższych
ambicjach i talentach politycznych, jakoś tak zanikali, sami wychodzili lub
byli do tego zmuszani.
Z niejakim jednak zdziwieniem opinia
publiczna - jak też politycy samej PO oraz innych formacji - obserwowała
rośnięcie Donalda Tuska, nabieranie przez niego wagi i powagi. Jak mówiono, w
ciągu dwóch, trzech lat przekształcił się z chłopca w mężczyznę oraz z czeladnika w mistrza, autentycznego przywódcę. Ten proces zadziwiał choćby dlatego,
że był właśnie nieoczekiwany, nie tak jak w przypadku głównego konkurenta
politycznego, czyli Jarosława Kaczyńskiego, który zawsze i wszędzie przede
wszystkim walczył o swoją nadrzędną, wodzowską pozycję.
Bo też wyrastanie Tuska
sprzęgło się nierozerwalnie z osobą i polityką Jarosława Kaczyńskiego,
z początku nawet sojusznika w szerzeniu idei IV RP,
potem konkurenta, wreszcie śmiertelnego wroga. Tak jak się pisze czasami
historię II RP jako wielką wojnę dwóch postaci: Piłsudskiego i Dmowskiego,
podobnie można pisać współczesną historię Polski jako wojnę Kaczyńskiego z
Tuskiem.
Kaczyński może bez Tuska byłby
mniej więcej tym samym Kaczyńskim (zresztą niebawem się okaże), Tusk jednak na
pewno nie stałby się tym, kim jest, bez swojego wroga, bez nieustannej z nim
walki, bez konfrontacji na poziomie podstawowych wartości, jak i na poziomach
konkretnej polityki. Zażartość tej walki, jej fundamentalizm i radykalizm,
ciężar odpowiedzialności historycznej za jej finał budowały Tuska politycznie i
retorycznie. Dochodziło do dramatycznych spięć jak wówczas, gdy podczas przemówienia
w Sejmie Tusk powiedział prosto w twarz Kaczyńskiemu, że ten jest jak Lepper,
że jest jego zmiennikiem, że Lepper, wówczas koalicjant PiS, nie musi się
fatygować na posiedzenia, bo zastępuje go Kaczyński. Prezes PiS bardzo to przeżył,
potem żądał przeprosin, a od tego momentu wojna PO z PiS nabrała nowego
wymiaru.
W każdym razie te dwie prawie pełne
kadencje rządzenia Tuska upłynęły w
nieustannym zwarciu z Jarosławem Kaczyńskim, potwierdzane kolejnymi wyborami,
sprawdzane aferami i prowokacjami, dotknięte tragedią smoleńską, w zmieniającym
się na niekorzyść trendzie ekonomicznym i zaostrzającej się sytuacji za granicą
wschodnią.
Te dwie kadencje rządzenia jej
lidera to pasmo kolejno wygrywanych wyborów, stworzyły też Tuska jako przywódcę,
coraz bardziej jednak wyalienowanego i samoistnego, co najwyżej otoczonego
przez lojalnych wykonawców i nominatów. Wojenna konfrontacja z PiS utwardzała
Tuska jako polityka wodzowskiego, ale rozmywała jako myśliciela politycznego,
jako ideowego liberała, za jakiego długo się przecież uważał. Sam mówił jeszcze
niedawno, że przesunął się z tych ortodoksyjnych pozycji liberalnych w kierunku
socjaldemokratycznym, lecz także konserwatywnym. I bez trudu w polityce rządów
Tuska znaleźć można potwierdzenie tej deklaracji, jako że posiadł on umiejętność
walki o władzę, a ta w demokracji staje się między innymi sztuką unikania
ortodoksji i jednoznaczności.
Z nazwiskiem Tuska wiąże się przełom
w polityce polskiej ostatniej dekady, który sprowadza się do jej upartyjnienia
na nowy sposób (niektórzy to nazywają polityką nowoczesną), gdy same partie
zmieniają swoje organizacje i sposoby działania, gdy używają twardej dyscypliny,
kierowane są przez wszechwładnych liderów, a
także coraz sprawniej i cyniczniej wykorzystują media.
Na inne trochę sposoby, ale
obydwaj hegemoni polskiej polityki, Kaczyński i Tusk, te zasady wcielili w życie,
umiejętnie też korzystając z ustawowych pieniędzy po to, by wzmacniać siebie,
a osłabiać innych. Tusk objawił też niezwykłe talenty medialne, zdolności
oratorskie, długo także zdawał się dysponować wrażliwym słuchem społecznym.
Ostatnio to zaczęło szwankować, podobnie jak wiele innych trybów partyjnych i
rządowych. Niektórzy zatem sądzą, że wyjazd Tuska z Polski jest próbą
wymknięcia się z nieuchronnej klęski Platformy w wyborach 2015 r. albo
ostatnim sposobem na jej uratowanie.
Ten wyjazd
rzeczywiście utrudnia przeprowadzenie bilansu politycznego Donalda Tuska, tak jak
gdyby po edukacyjnych sukcesach nie przystąpił on do egzaminu końcowego.
Ewentualne triumfy brukselskie zbledną, a nawet będą po prostu niewiele warte,
jeśli w kraju osierocona Platforma nie uniesie odpowiedzialności i szansy, która się być może teraz dla niej otwiera po to, by
się na nowo pobudzić, pokazać, objawić talenty. Bo klęska pogruchotanej,
osieroconej przez lidera Platformy może prowadzić do triumfu Jarosława
Kaczyńskiego, nawet większościowego, przed czym Tusk bronił Polskę przez
ostatnie siedem lat. To, jak teraz Platforma wejdzie „w życie po Tusku”, będzie
jeszcze jednym sprawdzianem politycznych kompetencji premiera.
Niemniej każdy polityk ma prawo do
indywidualnego sukcesu. Tusk często mówił, że nie jest od wielkich wizji, że
za angielskim politologiem Johnem Grayem uważa, iż zadaniem polityka jest
załatwianie bieżących spraw, jakie przynosi życie, a nie stwarzanie - przez
swoje ideologiczne wydumane koncepty - nowych problemów. Teraz ten sposób
myślenia przeniesie zapewne na niwę europejską. Wszystkie „wady’’ Tuska, jakie
wyrzucano mu w polskiej neurotycznej polityce, w Europie mogą okazać się
zaletami: elastyczność, radykalny pragmatyzm, dbanie o wizerunek, umiarkowany
język, zwłaszcza gdy w pobliżu nie ma PiS. Także pewien chłód, dystans,
umiejętność tłumienia emocji, która ujawniła się w minionych miesiącach na
krajowym podwórku, choćby w reakcjach na „paprykarza”, matki w Sejmie czy
Marysię z Gorzowa. Czy to wystarczy na brukselski sukces? Powinno. Oczywiście,
wraz z wyszlifowanym angielskim. A jeśli Tusk nie popełni dużego błędu, może,
wzmocniony, wrócić do polskiej polityki. To nie jest jeszcze moment pożegnania.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz