Nawet bez apeli prof.
Jana Hartmana w Polsce od lat przymyka się oczy na przestępstwo kazirodztwa.
CEZARY ŁAZAREWICZ
Z
każdym kolejnym urodzonym dzieckiem Brygida popadała w większe uzależnienia od
taty. Bo każde kolejne dziecko to dodatkowe koszty, a przecież całą rodzinę
utrzymywał on. Zresztą kto miałby jej pomóc: sąsiedzi wiedzieli o tym od lat,
proboszcz nalegał tylko, by ochrzciła wszystkie dzieci, a opieka społeczna udawała,
że niczego nie widzi.
Wydało się po urodzeniu siódmego
dziecka, kilka lat temu, gdy do ośrodka opieki społecznej w Sławnie
przyprowadził Brygidę jej tata. Powiedział, że dziewczyna nie ma za co żyć. Gdy
urzędniczka zaczęła wypytywać o ojca dziecka, Brygida zrobiła się blada i zamknęła
w sobie. Ojciec natomiast bardzo się zdenerwował i zaczął na urzędniczkę
krzyczeć i jej ubliżać.
Wtedy ona napisała dość oględne
pismo do sławieńskiej prokuratury, w którym napomknęła, że Brygida jako osoba
lekko upośledzona ma trudności z kierowaniem swoim postępowaniem i być może
wykorzystuje ją seksualnie jej ojciec. „Relacje między Janem S. a Brygidą S.
mogą nie być zwykłymi relacjami jak między ojcem a córką” - napisała.
Sprawa wieloletniego
wykorzystywania córki przez ojca trafiła do ówczesnego zastępcy prokuratora
rejonowego w Sławnie. - Było to coś obrzydliwego - wspomina prokurator K. -
Chodziło przecież o siódemkę dzieci z własnym ojcem. Pamiętam, że
postanowiliśmy razem z komendantem rejonowym policji skończyć z tym, choćby nie
wiem, co się działo.
NIC NIE MOŻNA ZROBIĆ?
Jak to możliwe, że przez tyle lat
w małej pomorskiej wiosce, gdzie wszyscy się znają, nikt nie dostrzegł, że Jan
S. żyje w związku kazirodczym ze swoją upośledzoną córką? - Szok był za
pierwszym razem, gdy Brygida urodziła Justynkę - opowiada sąsiadka rodziny S.
Brygida miała 19 lat, jej ojciec 48. Sąsiadka poszła wtedy na policję, licząc,
że szybko zrobią porządek, ale nic się nie zmieniło, poza tym, że Brygida i Jan
zaczęli jej unikać. Próba zainteresowania sprawą proboszcza, bo S. byli rodziną
dość religijną, też się nie udała. Powiedział, żeby nie mieszała się w nie
swoje sprawy.
Dwa lata później Brygida urodziła
kolejną córkę, a potem kolejną i kolejną. I wieś się uodporniła. „Po co się w
to mieszać, skoro Janek tak te dzieci kocha” - mówili w W.
- A co można było zrobić? - mówią
sąsiedzi. - Przecież nikt materacem w ich łóżku nie był, więc pewności nie
było.
W sprawie są same poszlaki. Bo co
to za dowód, że dzieci do dziadka wołają czasem tato albo że ktoś widział, jak
Janek tuli się do Brygidy, albo że komuś po pijaku się po - chwalił, że sypia z
młodszą córką? Później już się nie chwalił, bo prawie z nikim we wsi nie
rozmawiał.
Dzieci były tak nauczone, że o
tym, co dzieje się w domu, nikomu nie opowiadały. Na podchwytliwe pytania
nauczycielek, kto się z kim kładzie do łóżka, kto pierwszy się w nim kładzie, a
kto pierwszy wstaje, w ogóle nie odpowiadały. Wszystkie miały wpisane w
szkolnej rubryce „ojciec: nieznany”
Jan do domu nikogo nie wpuszczał,
a nawet w okna nie można było zajrzeć, bo zbudował wielki płot.
A Brygida nigdy nikomu się nie
poskarżyła, że tata ją krzywdzi. Na molestowanie skarżyły się natomiast jej
dwie starsze siostry, które uciekły z domu. Brygida miała wtedy 16 lat i
natychmiast zastąpiła zmarłą matkę. Stała się dla taty żoną, gospodynią i
kochanką.
NAJLEPIEJ UMORZYĆ
Prokurator K. pamięta, że gdy
przed laty prokuratura zajęła się sprawą o kazirodztwo we wsi W., od razu
pojawiały się naciski, by ją szybko umorzyć. Miejscowy proboszcz pytał go, czy
zdaje sobie sprawę, że ewentualna kara może wyrządzić więcej szkody niż
pożytku.
Nadzór nad śledztwem miała prokuratura
wojewódzka w Słupsku, której prokuratorzy przekonywali, że nie warto tracić
pieniędzy na drogie badania DNA na ustalenie ojcostwa. A skoro nie ma innych
dowodów, lepiej umorzyć. A jakie inne dowody mógł mieć prokurator? Przecież
uzależniona finansowo od Jana córka do końca broniła ojca. Ostatecznie to na
podstawie badań DNA ustalono, że Jan jest ojcem czworga z siedmiorga dzieci
Brygidy. Ojcami pozostałych dzieci Brygidy są zapewne jej bracia, bo dzieci
miały bardzo podobne kody DNA.
Jan S. i jego córka do końca
zaprzeczali, by mieli z sobą jakiekolwiek kontakty. Brygida zaprzeczała, że
była przez ojca gwałcona. Sąd uznał, iż ze względu na upośledzenie nie była świadoma
swoich czynów, i dlatego ją uniewinnił.
Ojca natomiast uznał za winnego
wykorzystywania córki i całkowitego uzależnienia jej od siebie, ale wymierzył
mu symboliczny rok i dwa miesiące pozbawienia wolności. Jan S. nigdy do
więzienia nie trafił. Sąd apelacyjny wziął pod uwagę, że S. jest jedynym
żywicielem rodziny, i kierując się dobrem dzieci, zawiesił mu wykonanie kary.
- Bez niego ta rodzina zostałaby
bez środków do życia - mówi obrońca Leon Kasperski.
Ani śledztwo, ani wyrok nie
podziałały chyba na Jana S. odstraszająco, bo wkrótce jego córka urodziła
kolejne, ósme dziecko, które prawdopodobnie również było jego. Wieś znów
przymknęła na wszystko oko. Zresztą w sensie prawnym Janowi S. niewiele już
można było zrobić. Za kazirodcze kontakty z Brygidą został już przecież
skazany, a tylko sąd bezterminowo zawiesił mu wykonanie kary.
Głośno o Janie S. zrobiło się
kilka lat później, gdy znów został oskarżony o kazirodczy związek - tym razem
ze swoją wnuczkocórką. I też sprawa się rozmydliła.
W ZACISZU DOMOWYM
Przypadek Jana S. pokazywał
zupełną bezradność państwa w walce z kazirodztwem. Z policyjnych statystyk
wynika, że wykrywalność tego typu przestępstw jest znikoma - zaledwie 40
przypadków rocznie.
Dlaczego tak mało? Bo o
kazirodztwie robi się głośno tylko wtedy, gdy dotyczy najbardziej drastycznych
przypadków. Tak było kilka lat temu, gdy policja aresztowała 45-letniego
Krzysztofa B. z Grodziska na Podlasiu, który przez sześć lat więził, gwałcił i
zastraszał swoją nastoletnią córkę. Miał z nią dwójkę dzieci. Sprawa wyszła
najaw, gdy o wszystkim dowiedziała się matka dziewczyny. Prasa pisała wtedy o
B., że jest polskim Fritzlem.
Większość przypadków nie jest tak
spektakularna. Stosunki kazirodcze odbywają się w zaciszu domowym, często przy
milczącej aprobacie reszty rodziny. Dlatego jest to przestępstwo bardzo trudno
wykrywalne. System rodzinny chroni sprawcę, bo rodzina ma rzadko interes, by to
ujawniać, zwłaszcza gdy ofiara jest osobą słabszą.
Drugim powodem znikomej wykrywalności
kazirodztwa jest nasza bierność społeczna. Sąsiedzi niechętnie ingerują w
sprawy innej rodzinny, nawet jeśli wiedzą o patologii. Nie zgłaszają takich
przypadków policji czy prokuraturze, bo nie chcą się mieszać i mieć z tego
powodu kłopotów.
ZŁO I PATOLOGIA
Terapeuta Jolanta Zmarzlik z
Fundacji Dzieci Niczyje od 20 lat pracuje z ofiarami przestępstw seksualnych,
głównie z dziewczynkami wykorzystywanymi przez ojców. Mówi, że kazirodztwo to
najgłębiej ukrywana tajemnica w rodzinie. Wykorzystywane dzieci nie zdają
sobie często sprawy z tego, że biorą udział w patologii. Myślą, że to rodzaj
kary, na którą zasłużyły, dlatego nikomu nie mówią, co je spotyka od
najbliższych. - Dzieci to ostatnie ogniwo, które puszcza, zaczynają mówić
dopiero wtedy, gdy młodsze rodzeństwo jest zagrożone - twierdzi Jolanta
Zmarzlik.
Jak mówi, większość przypadków
kazirodztwa wykluwa się w rodzinie długo i dotyczy dzieci. I wcale nie jest
prawdą, że zawsze sprawcami są brutalne typy, wymuszające przemocą uległość
dzieci.
- Czasem jest to uwodzenie, które
prowadzi do wykorzystywania seksualnego dziecka - dodaje.
W swojej praktyce spotkała ojca,
który w okresach złego nastroju oddawał się w ręce ukochanej córeczki,
uszczęśliwiającej go swoją czułością. A dziecko nie zdawało sobie zupełnie
sprawy z gry, w którą zostało zaprzęgnięte.
Jolanta Zmarzlik opowiada, iż
czasem uzależnienie jest tak duże, że ofiary trzeba siłą oddzielać od katów.
Tak było z jedną z kobiet, która miała z ojcem sześcioletniego syna. - Miała
tak wyprany mózg, że nie widziała życia bez ojca - mówi psycholożka i dodaje,
że seksualne ofiary swoich ojców są psychicznie pokaleczone na resztę życia.
Cierpią na lęki, fobie, nienawiść do samych siebie i mają trudności z nawiązywaniem kontaktów z innymi mężczyznami. - To nie
jest coś, co łatwo przechodzi - mówi.
Dlatego pomysł zalegalizowania
związków kazirodczych zdaniem Jolanty Zmarzlik jest wariacki i równie
niebezpieczny, jak lansowana przed laty teoria dobrej pedofilii, która miała
stawiać dziecko na piedestał.
- Bo kazirodztwo to patologia i
zło.
WEDŁUG HARTMANA
Według prof. Jana Hartmana miłość erotyczna między rodzeństwem może być
bardzo piękna, a szkody psychiczne nie muszą być większe niż w wielu legalnych
związkach. Etyk apeluje więc, by rozpocząć dyskusję o zalegalizowaniu
kazirodztwa. Ale i bez jego apelu w Polsce, szczególnie na prowincji, przymyka
się oko na związki kazirodcze.
W środowisku prawników od lat trwa
dyskusja, czy każdy rodzaj kazirodztwa to przestępstwo. Niewielka grupa prawników
uważa, że to zjawisko obyczajowe i nie powinno podlegać penalizacji. Ale
dotyczy to właściwie tylko jednego rodzaju przypadków: gdy dorosłe rodzeństwo
dobrowolnie podejmuje decyzję o rozpoczęciu współżycia płciowego. Zdaniem
większości środowiska prawniczego tylko w takich przypadkach można się
zastanowić, czy ustawodawca powinien się w taki związek wtrącać. Wszystkie inne
sytuacje, kiedy używany jest przymus lub stosunek zależności wobec innej osoby
w kontaktach seksualnych, powinny być ścigane przez prawo.
Kazirodztwo w polskim kodeksie
karnym traktowane jest jako występek. Grozi za nie od trzech miesięcy do pięciu
lat więzienia, ale - kiedy chodzi tylko o współżycie w najbliższej rodzinie -
rzadko zapadają najwyższe wyroki. Co innego, gdy dochodzi do tego jeszcze
zarzut pedofilii i gwałtu: wtedy kara może sięgać nawet 12 lat więzienia. Problem
jednak zaczyna się, gdy sprawca wychodzi z więzienia po obyciu kary. Zwykle nie
odbył tam terapii, bo rzadko ma poczucie winy. Często więc prosto z więzienia
trafia do tej samej rodziny, którą przez lata krzywdził.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz