Ci,
którzy pragną obnażyć salon i wszystkie jego przywary, powinni uważać. Grozi
im, że sami obnażą się w miejscu jak najbardziej publicznym.
RAFAŁ KALUKIN
Z salonem jak niegdyś z Żydami - gdyby nie istniał, należałoby go wymyślić. Jest wygodnym
celem rozmaicie motywowanych krucjat, poręczną kategorią zdolną pomieścić
wszystkie możliwe kompleksy. Ostatnio w modzie jest ogłaszać, że salon właśnie
upadł (to przy okazji towarzyskich zawirowań wokół nagrody Nike), ale właśnie
dzięki takim zawołaniom znów nabiera on życia. Istnieje przecież po to, aby
mógł zaistnieć antysalon.
Bo nie
cierpią niepokornych
W redakcji tygodnika „wSieci”
niejaki pan F, robi za „felietonistę” antysalonowego. Niepokorny pełną gębą.
Sądząc po twórczości, człowiek spędza całe dnie na oglądaniu TVN24 i czytaniu wrogich pism. Na koniec siada i produkuje elaboraty
o tym, co usłyszał i przeczytał. Czyli, że źle powiedziano o Kaczyńskim i
Kościele, a dobrze o Tusku, Komorowskim albo Merkel. Szczytuje wtedy z uciechy
redaktor F., służalstwo i salonowość wyśmiewa, celebrytozę obnaża. Ornamentuje
przy tym swe denuncjacje stylem silącym się na przedwczorajszą młodzieżowatość.
Koniec końców redaktor F. tak się
nadął, że wydał swe literackie opus magnum. Tytułując je „Alfabetem salonu”.
Zawarł w nim niby to złośliwe portreciki 80 osobistości salonu: dziennikarzy,
celebrytów, twórców, aktorów. Postaci wielkich i całkiem malutkich, mądrych i
mądrych inaczej. Obleśne opowieści Tomasza Jacykowa chełpiącego się sutenerską przeszłością
oraz medialne brewerie Michała Figurskiego sąsiadują z nie zawsze dostojnymi
wypowiedziami Andrzeja Wajdy i Władysława Bartoszewskiego, o których
zasługach dla polskiej kultury autor oczywiście milczy. Co zatem wszystkie te
postacie łączy? Redaktor F. sam to we wstępie ujawnia. Ano, wszyscy opisywani
„nie cierpią niepokornych dziennikarzy”.
Żeby było śmieszniej, redaktor F.
zaprosił swych bohaterów na spotkanie autorskie. Oczywiście nikt nie
przyszedł, bo po co? Wystarczyło jednak, aby autor publicznie się naburmuszył,
że salon unika debaty.
Jak nie mózg,
to tytek
Należałoby jednak postawić
pytanie, czy salon istnieje, czy też pozostało już tylko durne antysalonowe
chojractwo, maskujące ideologiczne zacietrzewienie albo kompleksy. Oba te balasty
nie sprzyjały nigdy opisowi salonu - zjawiska dosyć mgławicowego, raczej
intuicyjnie wyczuwanego niż dającego się zakreślić wyraźną kreską. A już
przez szkło telewizora to w ogóle niewiele się zobaczy.
Najlepsze w polskiej literaturze i
publicystyce demaskacje salonu były dziełem obserwatorów szczególnie
wnikliwych, predestynowanych do zajęcia fotela w samym środku salonu, lecz dla
ocalenia swej autonomii woleli oni pozostać na jego obrzeżach.
„Rozmawiałem znów ze Słonimskim.
Mówi to, co ja myślę, ale te myśli w jego ustach wydają mi się odstręczające” -
precyzyjnie określił istotę zjawiska Stefan Kisielewski na początku lat 70. w
swym dzienniku.
Jeśli salon istniał, to Antoni
Słonimski stanowił jego esencję - i to przez blisko pół wieku, niezależnie od ustroju.
Wybitny poeta, bardziej znany jako błyskotliwy polemista i dostarczyciel
żywych do dziś anegdot. Berło króla warszawskiego salonu objął po Tadeuszu Boyu-Żeleńskim,
którego był przed wojną przyjacielem i najwierniejszym wyznawcą. Przekazał je
u schyłku życia, w połowie lat 70., swemu sekretarzowi Adamowi Michnikowi.
Przez jednych kochany za inteligencję
i cięty dowcip, budził niechęć innych z racji wyniosłości i zręcznego lawirowania
między korzystaniem z przywilejów oferowanych przez PRL a demonstrowaniem
postawy opozycyjnej.
Kisiel dotknął jednak czegoś
bardziej ulotnego: typowej dla inteligenckiej elity maniery ogłaszania rzeczy
ze wszech miar słusznych, lecz tonem nieznośnym, przesadnie kapłańskim,
odwołującym się do domniemanej moralnej wyższości, za to zwalniającym z
myślenia. Tego Kisiel - zaprawiony w
wyszukiwaniu myślowych szczelin w obiegowych poglądach - zaakceptować nie
potrafił.
Zresztą już czterdzieści lat
wcześniej niemal to samo pisał o młodym Słonimskim krytyk Karol Irzykowski:
„Słonimski jest lewicowcem, humanitarystą i pacyfistą, nie należy do żadnej
partii, zwalcza wybryki umysłowe faszyzmu, endecji i komunizmu - więc
zdawałoby się, że raczej powinienem trzymać z nim sojusz.
Ale i tu »forma« okazuje się
ważniejsza od »treści«, (...) Ubóstwo argumentacji u Słonimskiego nagradzane
jest złośliwymi dowcipami; jego wieczna dewiza brzmi: kto nie może pokazać
mózgu, ten pokazuje tyłek”.
Targowisko próżności
W II RP salonów literackich nie
brakowało, choć „salon” jako epitet jeszcze nie funkcjonował. Kulturalny mainstream grupował się wokół „Wiadomości Literackich” -
najważniejszego pisma dwudziestolecia. Opowiadał się, podobnie jak dziś, po
stronie wartości liberalnych - z naciskiem na
swobody obyczajowe. A zarazem był nieznośnie warszawsko- centryczny,
samochwalczy, bezkrytyczny wobec swoich i przesadnie napastliwy wobec obcych
obozów.
Lecz najcelniej uderzyło w ów
liberalno-lewicowy salon wcale nie środowisko endeckiego „Prosto z mostu”, ale
właśnie wyznający podobne wartości (i wcześniej
publikujący w „Wiadomościach Literackich”) Karol Irzykowski. Jego pamflet na
Boya „Beniaminek” z 1933 roku to błyskotliwa rozprawa z pozami króla salonu II
RP - z tandetnym lansem na paryskość, z epatowaniem skandalem obliczonym na
zwiększanie nakładów, z błahością wywodu zręcznie udającego głębię myśli, ze
stylizowaniem się na „męczennika frywolności”.
Nawet dziś urocze są te filipiki
jak diabli. Gęba sama się śmieje, gdy Irzykowski dowodzi, że promowana przez
Boya antykoncepcja wcale nie prowadzi do poszerzenia wolności, ale jedynie
staje się „pomostem ułatwień między młodzieżą obojga płci” i napędza hedonizm:
„Jak się pani zapatruje na regulację urodzeń? I owszem, ale wolę bez”.
Najbardziej jednak mierziły
Irzykowskiego nawyki towarzystwa wzajemnej adoracji. „Gdy Boy kichnie,
Słonimski zaraz notuje to w swoich Kronikach jako objawienie” - pastwi się.
Dokładając w finale: „Dintojra literacka w Ziemiańskiej to żadna kuźnia myśli,
tylko giełda rang, targowisko próżności. Skamandrycka ideologia jałowego
talentyzmu zwyrodniała w kult osób”. Same towarzyskie marności, czyli „sława,
kariera, przyczepianie etykietek kolegom, sprawy wydawnicze i księgarskie,
zakulisowe plotki literackie i teatralne, oraz ryczałtowa i arbitralna krytyka
autorów niemiłych, nie przebierająca w dosadnych określeniach”.
Legendy Ziemiańskiej Irzykowski
oczywiście nie zniszczył, ale dostrzegł zjawiska, które weszły do kanonu nurtu
anty salonowego.
Pod koniec lat 80. na łamach
paryskiej „Kultury” Rafał Grupiński skonstruował portret polskiego
intelektualisty - w skrócie „Pina”. Drwił z niego: „Omawiając twórczość
Gombrowicza, nie może nie odwołać się do Miłosza, omawiając Miłosza - do
Herberta, omawiając Herberta - do Barańczaka,
mówiąc o którymkolwiek z powyżej wymienionych - do Konwickiego”. I tak dalej,
aż do Jana Pawła II, co autor podsumował: „No tak, łatwiej powołać się na
wszystkich świętych i samego Boga niż na własne poglądy. Albowiem Pin
najczęściej chce udowodnić dwie rzeczy naraz: wielkość kultury, którą
reprezentuje, i własne parantele myślowe, gdyż w końcu myśli tak samo jak ci,
których cytuje”.
Antykomunistyczny czy
drugorzędny?
Zresztą salon na przestrzeni epok
zachowywał nawet ciągłość personalną. Irena Krzywicka, dawna partnerka Boya,
otworzyła w gomułkowskiej Warszawie własny salonik - uwieczniony przez
Leopolda Tyrmanda w „Życiu towarzyskim i uczuciowym”; powieści legendzie,
wydanej w Paryżu, ale budzącej nad Wisłą ogromne emocje.
Niestety, Tyrmandowi zabrakło
literackiego polotu, więc poszedł w dosadność.
O powieściowej pani Stoli (mającej
wszelkie cechy Krzywickiej) pisał: „Pracuje mrówczo w dziedzinie intrygi
personalnej i zawodowej, opanowała bez reszty technologię wykańczania ludzi i
ich dokonań za pomocą jednej, misternie wycyzelowanej opinii, jest wirtuozem w
posługiwaniu się kolegami, komisjami i skrzywieniem nosa w odpowiedniej chwili,
tak aby niemiły jej człowiek był stracony na zawsze”. Jej salon to u Tyrmanda
kłębowisko najgorszych postaw: oportunizmu, wiarołomstwa, pazerności i
obślizgłej służalczości maskowanej wzniosłymi deklaracjami o służeniu „wartościom
humanitarnym” Nie ma tu nikogo, z kim warto się zaprzyjaźnić. Nikogo poza
literatem i filmowcem, który od salonu stroni - czyli wypisz wymaluj samym
Tyrmandem.
Tyrmandowskie obserwacje były prawdziwe.
Sportretowany przez niego wzięty dziennikarz gorliwie służy komunistycznym
panom, a zarazem - zabiegając o zagraniczne podróże - przed zachodnimi
korespondentami stroi się w piórka opozycjonisty. Wszystko to jednak zostaje
nakreślone zbyt grubą kreską. Jeśli nawet kiedyś coś ważnego obnażało, to dziś
razi toporną jednostronnością. Nawet w sprzyjających deprawacji czasach moralna
miałkość luminarzy szła przecież w parze z talentami, którym zawdzięczali swą
pozycję. Faktycznie - złośliwie szkicowany przez Tyrmanda Iwaszkiewicz
zasłużył sobie na opinię czołowego oportunisty PRL. Lecz jaka byłaby literatura
tej epoki, gdyby o jej kształcie decydował nie Iwaszkiewicz (a także
Andrzejewski, obaj Brandysowie i wielu innych), lecz legion niepokornych
Tyrmandów?
Autor „Życia towarzyskiego i
uczuciowego” nigdy nie był gościem salonu Krzywickiej. Literacki parnas miał
go za pisarza drugorzędnego, choć on sam uważał, że jest bojkotowany za
antykomunizm. Uważał się wręcz za chodzący wyrzut sumienia tych, którzy
zaprzedali swe talenty ustrojowi. Tyle że - jak po latach stwierdził zaprzyjaźniony
z Tyrmandem Tadeusz Konwicki - wyrzutem
sumienia były wtedy tragiczne losy akowców, a nie okresowe cenzorskie zapisy na
bon vivanta w kolorowych skarpetkach, pełnego pretensji do świata,
zawiści i kompleksów.
W oczach dzisiejszej prawicy Tyrmand
jest oczywiście wzorcem antykomunisty integralnego. Nieprzypadkowo ulega ona
tej samej obsesyjnej pokusie oceniania tych, którzy nie wykazują dość
pryncypializmu.
Antysalon III RP
W wolnej Polsce epigonów Tyrmanda
nie brakowało. I kierowali się przeważnie tymi samymi namiętnościami - ideologicznym
zacietrzewieniem oraz kompleksami.
Zacietrzewieniu ulegał Rafał Ziemkiewicz,
który odwołując się do moralnych pryncypiów („uczciwy publicysta nie może nie
czuć się w obowiązku stanąć do walki z Adamem Michnikiem”), poprowadził w
„Michnikowszczyźnie” chaotyczny wywód, wypełniony obelgami i dygresjami,
mieszając pod gotową tezę fakty, cytaty i domysły - tak aby dojść do konkluzji
o salonowej inteligencji, „ześwinionej, umoczonej, głupiej, zdeprawowanej
peerelem i niezdolnej do rozliczenia z samą sobą”.
Kompleksami zaś umaił (choć zacietrzewienia
i tu nie brakowało) swą „Rzeczpospolitą kłamców. Salon” klasyk nurtu Waldemar
Łysiak. Trąciło kabaretem, gdy cytował almanachy polskich pisarzy, zżymając
się: „Kogo tu mamy? J. Łysakowski, P. Łysek, M. Łyskanowski, i jeszcze ponad
półtora tysiąca polskich pisarzy współczesnych (...). A Łysiaka ni śladu”. Stał
za tym naturalnie salon, który blokuje nawet zgłoszenia kandydatur do Nobla,
„Mnie spotkało to dwukrotnie” - zaznaczał
Łysiak. Cóż, w kategorii megalomanii miałby spore szanse...
Obie książki ukazały się w połowie
ubiegłej dekady, kiedy ich autorzy jeszcze chętnie się na siebie powoływali.
Łysiak nazwał wręcz Ziemkiewicza „arystokratą nadwiślańskiej publicystyki”
wysoko oceniając jego zasługi na polu walki z salonem. Później coś się jednak
między nimi popsuło. Być może Ziemkiewicz nie odwzajemnił paternalistycznego
pochlebstwa, więc usłyszał od mentora, że jest „chorym na Łysiaka” nędznym
kopistą.
Komu więc należy się berło w anty-
salonowym salonie?
Bo jeśli salon istnieje, to
wysiłki śmiałków pragnących go obalić skazane są na klęskę. Chodzi przecież
zawsze o to samo - odebranie rządu dusz.
Obalić starą hierarchię, aby wyłonić nową i pod zmienionym ideologicznie
szyldem powielać jego stare grzechy. Salon cierpi przecież na te same grzechy
co antysalon. Tyle że ma jednak nad nim rozliczne przewagi wynikające z sumy
indywidualnych talentów, biografii i prestiżu. Czego oczywiście antysalonowi
rewolucjoniści nigdy nie przyjmą do wiadomości. Jak poczciwy redaktor F.,
który wyciąga jakieś głupstwa Andrzejowi Wajdzie.
Któż ma prawo pisać o gnidach? -
pytał przed laty Piotr Wierzbicki, kończąc
swój „Traktat o gnidach”,
najbardziej krwistą w polskiej publicystyce demaskację salonu. Pisał: „Odpowiedź
wydaje się prosta: o gnidach powinna pisać niegnida. Ale (...) któż z czystym
sumieniem może o sobie powiedzieć, że jest niegnidą? (...) Wszyscy lub prawie
wszyscy jesteśmy, chociażby częściowo, lub byliśmy do pewnego stopnia
gnidami”.
No właśnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz