Cuda działy się w
banku SKOK Wołomin. To, że pijacy i bezrobotni dostawali miliony złotych
pożyczek, to jedno. Ale dziwniejsze jest, że potem te pożyczki były spłacane i
to me wiadomo przez kogo
-
Nad
tym, kto kierował procederem wyłudzania pożyczek i o co naprawdę chodziło,
głowi się ABW, CBS i prokuratura. Wiadomo, że skala była wręcz masowa.
Ujawniono, mówi się nieoficjalnie, setki nazwisk „słupów”, czyli ludzi, na
których brane były miliony złotych. Aresztowano panią wiceprezes. A to zapewne
nie koniec.
Propozycja
nie do odrzucenia
Wszystko zaczęło się od jednego
krótkiego listu wysłanego z aresztu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. W
grudniu 2010 r. pisał 65-letni wówczas Adam B., człowiek z 14 wyrokami na
koncie, który właśnie trafił znowu do aresztu, tym razem za posiadanie 6 kg kokainy. W liście adresowanym do Prokuratury Okręgowej w Warszawie i ABW
informował, że został zmuszony przez ludzi ze służb do wystąpienia o pożyczkę
w wysokości 1 min doi. w SKOKWołomin i co dziwniejsze - tę pożyczkę dostał.
SKOKWołomin to jedna z
największych spółdzielczych kas w Polsce. Obsługuje ponad 70 tys. członków -
stałych klientów i ich liczba z roku na rok rosła. Główne produkty
SKOKWołomin to pożyczki gotówkowe i lokaty 3-12-miesięczne dla klientów
indywidualnych. Kasa prowadzi działalność w 102 placówkach położonych na
terenie całego kraju.
W areszcie zjawili się funkcjonariusze
ABW. Adam B. opowiedział im, że we wrześniu 2010 r. podjechał czarny samochód,
wyskoczyło z niego jakichś dwóch, machnęli jakąś legitymacją, wykręcili
mu ręce i kazali wsiadać. Powiedzieli, że zapomną o jego handlu narkotykami,
jeśli weźmie dla nich pożyczkę ze SKOKWołomin. Ktoś się skontaktuje -
powiedzieli i odjechali.
I przyjechał, mercedesem S-klasy,
Robert G. Znali się z zakładu karnego. Zwalisty chłop, były zapaśnik, ze 150 kg żywej wagi,
ostrzyżony, cały na czarno, tylko złoty zegarek na ręce i adekwatny łańcuch
zwany kajdanem na szyi. - Powiedział, że to służby, że oni dużo mogą i
źle na tym nie wyjdę. Zapewniał mnie, że to jest tak mocny układ, że to nie wyjdzie
na jaw, że działają w tym bankowcy wspólnie z jakimiś ludźmi ze służb - relacjonował
Adam B. Robert miał też dodać, że i na niego mieli haka, więc na początku roku
wziął taką samą pożyczkę, nie spłaca i żadne wezwania do spłat nie przychodzą.
W październiku 2010 r. Robert
zawiózł Adama B. pod siedzibę SKOK Wołomin, tę przy samej komendzie policji. Na
spotkanie wyszła im pani wiceprezes. Przywitała się, powiedziała, że zaraz
ktoś ich poprosi. W korytarzu mignął prezes, Robert mu się ukłonił, a
pracownicy SKOK podał kopertę z dokumentami Adama B., wymaganymi do pożyczki.
Wedle zaświadczenia Adam B. miał
zarabiać sto kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, co go zdumiało. Gdy
padło pytanie o rodzaj zabezpieczenia kredytu, nie wiedział, co powiedzieć.
Powiedział, że uzgodni to z panią prezes, na co pracownica kiwnęła głową i coś
tam wpisała. Z rozmowy dowiedział się, że wystąpił o 3,23 min zł. Milion dolarów! To nim wstrząsnęło, ale uznał,
że już za późno, by się wycofać.
Kto się kogo boi
Już po czterech dniach jechali z
Robertem po pieniądze. W gabinecie pani wiceprezes Adam B. dostał do podpisania
polecenie przelewu dla jakichś firm (jedną nazwę zapamiętał). Potem przyszła
kasjerka, na liczarce odliczyła 30 tys. zł, włożyła do koperty i mu dała.
Robert czekał na zewnątrz w mercedesie. Wziął od Adama kopertę z pieniędzmi.
Spytał, czy Adam nie zna jeszcze kogoś, kto by mógł wziąć taką pożyczkę. Ale on
prosił tylko, by się od niego odczepili.
„Słyszałem jak Robert rozmawiał
(ze zleceniodawcami - red.) przez telefon, miał taki uniżony głos. Czuł do
nich respekt, mimo że jest człowiekiem bardzo silnym, sportowcem, ma dość
bezwzględny charakter, bo jeździł i wymuszał jakieś haracze. Więc skoro on
się tych ludzi obawiał, to ja tym bardziej, z racji wieku i swojej postury” -
zeznał potem.
ABW notatkę z rozmowy z Adamem B.
przesłała prokuraturze żoliborskiej, ta odmówiła jednak wszczęcia śledztwa,
stwierdzając, że opowieść Adama B. jest mało wiarygodna. Adam B. pisał więc
dalej alarmujące listy - do prokuratury okręgowej. Tym razem sprawę przydzielono
prokuraturze w Wołominie, a ta z dopiskiem „pilne” wysłała do SKOK pytanie,
czy Adam B. w ogóle brał pożyczkę i co z nią
się dzieje. Odpowiedź nie nadchodziła jednak tygodniami, a gdy wreszcie
przyszła, to z adnotacją, że pożyczka była, ale została spłacona w całości. Pomimo
że wymagana była dopiero druga rata z 57 zaplanowanych, ściślej 29 kwietnia o
17.34, w kasie, gotówką, zapłacono wszystko co do grosza: 3 min 431 tys. zł z
małym ogonkiem.
I na tym ta historia mogłaby się
zakończyć, bo według Kodeksu karnego nie ma przestępstwa wyłudzenia kredytu,
jeżeli przed wszczęciem śledztwa dobrowolnie zapobiegnie się wykorzystaniu
pieniędzy - a tym jest przecież jego spłata. List Adama B. trafiłby do kosza, a prokurator nie mógłby wziąć
pod lupę SKOK, gdyby nie przypadek. Owa spłata nastąpiła kilka godzin po tym,
jak prokurator formalnie wszczął śledztwo w sprawie pożyczki Adama B., nie
czekając już na odpowiedź SKOK. Machina ruszyła.
Z dokumentu kasowego, którego od
razu zażądał prokurator, wynikało, że owe 3,4 min zł przyniósł niejaki Jakub B.
Młody biznesmen z wykształceniem zawodowym, do niedawna prezes firmy
zajmującej się kruszywami, wydobywaniem żwiru i piasku. Początkowo zeznał, że
przecież pamiętałby, gdyby wpłacał taką dużą kwotę - a nie pamięta. Gdy
podetknięto mu przed oczy kwit kasowy z jego własnoręcznym podpisem, odmówił
dalszego składania wyjaśnień.
Dwa miesiące później brygada antyterrorystyczna
powaliła na ziemię na parkingu przed domem samego 42-letniego Roberta G.,
bezrobotnego, bez majątku. On również odmówił składania wyjaśnień. W jego
mieszkaniu, w walizce, znaleziono 530 tys. zł, do tego trochę kokainy, a także
dokumenty pożyczkowe innych, jak Adam B., słupów.
Słupy opowiedziały, jak to
wyglądało. A więc: wielu było przekonanych, że Robert G. był pracownikiem SKOK
Wołomin, tak się zachowywał. Jeden ze słupów był przeświadczony, że ma do
czynienia z prezesem. Wszyscy go w banku znali, witali się z nim. Staremu
kumplowi Robert G. zaproponował nawet, żeby wspólnie otworzyli oddział SKOK w
Grójcu lub Warszawie - na preferencyjnych warunkach, bo, jak sam się chwalił,
miał duże znajomości w SKOK. Choć - jak zauważyła inna przesłuchiwana- raczej
nie miał wyglądu biznesmena. Powiało półświatkiem.
Robert G. zwykle urzędował w swoim
mercedesie albo lexusie
przed wejściem do SKOK. Tam meldowały mu się
dowożone pod SKOK słupy. Robert wydawał im dokumenty potrzebne do pożyczki,
instruował, co mają powiedzieć. Przychodzili do niego też pracownicy SKOK, jak
mieli jakieś pytania - bo też Robert G. nie zawsze towarzyszył słupom w środku.
Ustalono, że proceder odbywał się
na masową skalę, a role jego uczestników byty ściśle rozpisane. Byli tam
naganiacze, których zadaniem było wyszukiwanie słupów do brania pożyczek.
Udało się namierzyć kilku pracujących dla Roberta G. Jeden z nich, 21-latek
Norbert S., tylko w sierpniu 2012 r. namówił na kredyt sześć osób.
Każdy wziął średnio po 3,5 min zł, co daje ponad 21 min zł.
Koniu i inni
Norbert S. opowiadał słupom, że
pracuje w SKOK Wołomin i do jego zadań należy wyszukiwanie osób, które miały
zaciągnąć kredyty tzw. Wewnątrz skokowe - bo rzekomo SKOK Wołomin potrzebował
ich na rozwój swojej działalności. Miałby je
przelewać pomiędzy oddziałami.
Część dostała obietnicę 5 tys. zł
zawzięcie kredytu na siebie. „Z tego, co mówił, wynikało, że SKOK Wołomin
przewidział wzięcie pożyczki w taki sposób dla 100 osób. Miała to być »taka
promocja ze strony SKOK-u«” - zeznawał jeden ze słupów. Kolejny, w ramach tej
sieci, został tzw. szybką taksówką. Dowoził chętnych „klientów” pod SKOK Wołomin,
a dokładniej pod drzwi samochodu Roberta G.; za kurs dostawał 100 zł. Woził
hurtowo, często po dwie osoby jednym kursem. Bezrobotny kucharz Marcin C.
jechał razem ze starszą babką, która uczyła się po drodze, że jest dyrektorem
jakieś firmy i zarabia 50 tys. zł. Na miejscu po kolei, jedno po drugim,
podchodzili do siedzącego w samochodzie Roberta G. („grubasa”, jak określał go
w zeznaniach Marcin C.), który rozdawał im koperty z dokumentami. On sam, jak przeczytał w dokumentach, był dyrektorem kopalni z
zarobkami ponad 131 tys. zł.
Czasem słupy pękały. Raz jeden nie
przyjechał po odbiór pieniędzy, a Robert G. w nerwach wydzwaniał do niego,
krzyczał, że nie ma odwrotu, aż tamten się stawił. Czasem przychodziły słupy w
stanie wskazującym. Piotr M. ps. Koniu, choć Robert zakupił mu specjalnie
ubranie na wizytę, wyznał uczciwie, że poprzedniej nocy pił i przed wejściem
do siedziby SKOK też będzie musiał wypić. „Czuć ode mnie było alkohol.
Dziewczyna na pewno widziała, że jestem pijany, więc jest dla mnie jasne, że
wszystko było ustawione, gdyby tak nie było, to nikt by mi nic nie dał” -
zeznał potem. Mimo wszystko zaprowadzono Konia wraz z Robertem do skarbca na
dół, jakaś kobieta przyniosła 80 tys. zł i dała Robertowi. Po wszystkim Koniu
został podwieziony białym mitsubishi pod sklep i za 50 zł, które dostał za
wzięcie tej pożyczki, kupił dwie flaszki wódki.
I nawet sztywne z reguły w placówkach
finansowych godziny urzędowania nie stanowiły przeszkody w udzieleniu pożyczek
słupom w SKOK Wołomin. „Spojrzałam na zegarek, dochodziła godzina 20, a my wciąż czekaliśmy pod
SKOK-iem na odbiór pieniędzy. Przed 21 zaczęło się robić ciemno, podszedł do
naszego samochodu Robert, że możemy sfinalizować sprawę. Powiedział, że mam
wejść na górę po schodkach i zadzwonić domofonem’’
- mówiła pani Bożena w trakcie przesłuchania. Czasami wypłacano nie tyle, ile
zapisano. Z zeznań słupa: „Ta sama dziewczyna, która zakładała konto, dała mi
do podpisu dokument, że wypłaca mi w gotówce 3,5 min zł. Ale przyniosła
900-kilka tysięcy. Wiem, bo przeliczała je przy mnie na liczarce. Zapakowała
je w dużą papierową kopertę, którą zabrał Robert G. Przy tej wypłacie obecna
była pani w zaawansowanej ciąży, mówili na
nią pani prezes”.
W zeznaniach slupów często
pojawiała się też inna postać: mężczyzna, 40-50 lat, szpakowaty, krótko
obcięty, w koszuli i krawacie, i czerwonych okularach, który prowadził słupy do
kasy, względnie wychodził ze SKOK, ze swojego samochodu wyjmował koperty i
przekazywał je Robertowi. Kobieta, przy której wypłacono 900 tys. zamiast 3,5
min, deklarowała, że byłaby w stanie go rozpoznać. Takiej konfrontacji jednak
nie przeprowadzono.
Nie tak znów winni
A sprawę prowadziła już
Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga, w której wiceprezes SKOK Wołomin zeznała,
że „pożyczka w kwocie 3 min zł to nie jest w SKOK ewenement. Bank ma aktywa w
wysokości ponad 1 mld zł. Jednemu członkowi Kasy można udzielić pożyczki do 10
proc. aktywów. W tej skali te 3 min zł to nie jest jakaś szczególna kwota, w
każdym razie - nie taka, która wymaga jakichś nadzwyczajnych procedur
sprawdzających". I tyle. Bo też prokuratura odkryła fałszywe operaty
działek przedstawianych jako zastaw, fałszywe zaświadczenia o zatrudnieniu i
płacach. Kierownictwo SKOK odpowiadało wówczas, że przecież wszystkie te
pożyczki są spłacane w terminie. No, może poza pożyczką samego Roberta G.
- ale to ma związek, jak tłumaczono, z j ego
„czasowym odosobnieniem”, czyli w sumie rocznym pobytem w areszcie.
Odkryto, że wszystkie pożyczki
wzięte czy to przez biednego kelnera, bezrobotnego, czy alkoholika o ksywie
Koniu i spłacane byty przez jedną i tę samą
firmę - zarejestrowaną w Nikozji, stolicy
Cypru, ale mającą udziały w jednej czy drugiej małej polskiej firmie.
Prześledzono powiązania między firmami i osobami, które wystawiały zaświadczenia
o zatrudnieniu słupów. W jednej z nich znaleziono byłego członka rady
nadzorczej SKOK. To były oficer WSI, któremu Antoni Macierewicz poświęcił część
rozdziału w swoim raporcie, włączając go do grupy oficerów, którzy przed wielu
laty zawarli przestępcze porozumienie, by wspólnie robić przekręty z
wyłudzeniem VAT. Sprawa była swego czasu głośna, choć żaden akt oskarżenia z
tego nie powstał. Oficer występuje jako skazany, ale tylko za składanie
fałszywych zeznań. Okazał się też udziałowcem firmy, na której konto Adam B.,
jak zapamiętał, zadysponował przelew tych 3,4 min zł pożyczki. Tej, od której
śledztwo się zaczęło.
Jednak finalnie akt oskarżenia,
wysłany do sądu w Wołominie w lipcu 2012 r., objął tylko Roberta G., jego
siatkę naganiaczy oraz grono słupów. Pod koniec 2013 r. odbyła się praktycznie
tylko jedna rozprawa. Obrońca Roberta G. (a miał dwóch) zaproponował
dobrowolne poddanie się karze, bez procesu. Prawie wszyscy oskarżeni zrobili
tak samo, poza trzema - w tym Jakubem B., tym, który spłacił gotówką te 3,4 min
zł pożyczki za Adama B., gdy już sprawą zainteresował się prokurator. Sędzia
zarządził 15 minut przerwy, po której i ta trójka zmieniła zdanie.
Tak więc obyło się bez procesu,
zeznań, pytań, drążenia, skąd Jakub B. miał pieniądze na spłatę i kim byli
szefowie, do których wydzwaniał pełen uniżoności Robert G. Robert G. poprosił o
karę 2,5 lat więzienia, zaliczono mu areszt, na poczet grzywny zabrano te 530
tys. znalezione u niego w mieszkaniu, i może starać się o przedterminowe
zwolnienie. Wszyscy inni dostali kary w zawieszeniu. Adam B. , który zupełnie
nic z tego nie miał, a rozpętał całą aferę, dostał pół roku w zawieszeniu na
dwa lata.
A jednak aresztowani
I byłby koniec sprawy. Ale nagle -
szok. W kwietniu Prokuratura Okręgowa w Gorzowie Wielkopolskim każe zatrzymać
panią wiceprezes SKOK Wołomin za pomoc w wyłudzaniu kredytów i narażenie SKOK
na ogromne straty. A zaraz potem Piotra P - byłego członka rady nadzorczej SKOK
Wołomin i jednocześnie byłego oficera WSI. Sądy aresztowały oboje.
Jak się okazuje, w Gorzowie
Wielkopolskim doliczono się kilkudziesięciu nowych słupów biorących pożyczki w
SKOK Wołomin. Sprawa w Gorzowie zaczęła się podobnie jak w Warszawie:
zatrzymany w' innej sprawie zeznał, że brał udział w wyłudzaniu dziwnych
pożyczek w SKOK Wołomin. W Gorzowie obydwojgu aresztowanym dodatkowo
postawiono zarzut udziału w zorganizowanej grupie przestępczej. - Nie
możemy wiele mówić z uwagi na dobro postępowania, cały czas wykonujemy czynności,
przesłuchania. Liczba podejrzanych rośnie. Naszym celem jest ustalenie prawdziwych organizatorów i wyjaśnienie mechanizmów funkcjonowania
tego procedem - mówi rzecznik prasowy
prokuratury gorzowskiej prokurator Dariusz Domarecki.
Tak więc teraz jedna prokuratura
szuka szefów, druga, warszawska, bada wszystkie pożyczki SKOK Wołomin powyżej
1 min zł od 2009 r. Znalazła ponoć kilkaset kolejnych nazwisk słupów. A
wiadomo też już, że podobne bankowe sitwy - jak przedsiębiorstwo pożyczkowe
Roberta G. - były w innych miastach Polski, m.in. w Białymstoku. Wydaje się
więc, że skala jest przeogromna.
A tymczasem o ewentualnych
stratach samego SKOK Wołomin na razie cisza. Wiele pożyczek jest ciągle
spłacanych. Śledczy mówią, że wygląda to, jakby były spłacane z innych pożyczek.
I tylko ciągle nie wiadomo - przez kogo. Kto i w jakim celu miałby załatwiać na
słupy tysiące lewych pożyczek i jeszcze je spłacać z odsetkami? No, chyba że
to naprawdę była „taka promocja ze strony SKOK”.
Violetta Krasnowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz