Prezes PiS podpisał
cyrograf fanatykom teraz przyszli po jego duszę.
A za wszystko i tak
zapłacą kobiety
Narastający spór
o aborcję oraz in
vitro to najgroźniejszy test politycznej
supremacji Jarosława Kaczyńskiego. Przytłaczająca większość klubu PiS w
głosowaniach nad całym pakietem ustaw „światopoglądowych” zagłosowała inaczej
niż on sam i jego najbliżsi współpracownicy. Prezes Prawa i Sprawiedliwości
musi teraz walczyć o odzyskanie wiarygodności zarówno jako lider obozu prawicy
jak i nieformalny przywódca państwa zagrożonego brutalnym ideowym konfliktem.
Państwa, w którym oskarżenia o mordowanie dzieci krzyżują się z zarzutami o
wprowadzanie krok za krokiem totalitaryzmu, a wszelki kompromis zostaje uznany
za zdradę.
O rozpoczęciu w Polsce kolejnej odsłony wojny kulturowej zadecydowało
polityczne i społeczne zaplecze Kaczyńskiego. Posłowie „zjednoczonej prawicy”,
a także organizacje katolickie, które w ubiegłorocznych kampaniach wyborczych
agitowały za Andrzejem Dudą i PiS, domagają się dziś zarówno likwidacji
wyjątków w ustawie antyaborcyjnej, jak i faktycznej delegalizacji in vitro. Nawet Wojciech Cejrowski - medialny błazen grający na
prawicy rolę nowego Stańczyka - podgrzewał
atmosferę przed głosowaniami w Sejmie, mówiąc w wywiadzie dla tygodnika „Do
Rzeczy” z nieukrywaną pogardą dla Kaczyńskiego i jego otoczenia: „Chłopcy
jeździli do Radia Maryja po głosy. No, ale jeśli się jeździło do Radia Maryja i
obiecało zakaz aborcji, to ja teraz nie chcę czekać”.
Zgłoszony przez Barbarę Nowacką społeczny projekt liberalizacji aborcji
jest zachowaniem czysto obronnym, odpowiedzią słabnącej lewicy na prawicową
ofensywę w kościołach i parlamencie. Został przez Sejm odrzucony, bo nie stoi
za nim siła, która jest jedynym kryterium uznawanym w tego typu wojnach. I
tylko rozmiar protestów na ulicach lub siła kobiecego strajku przeciwko
ustawowemu wymuszaniu rodzenia na zgwałconych, noszących nieodwracalnie
uszkodzony płód czy płacących własną śmiercią za donoszenie ciąży mogą zmienić
sytuację, w której liczy się wyłącznie głos prawicy i najbardziej
konserwatywnej frakcji polskiego Kościoła.
MAKIAWEL Z ŻOLIBORZA
Jarosław Kaczyński od
początku swojej działalności politycznej traktował religię instrumentalnie. Ostatnia
jego pragmatyczna przewrotka była szczególnie barwna. Gdy w roku 2006 Marek
Jurek - który przed 2005 r. zapisał do PiS sporą część fundamentalistycznej
prawicy - upomniał się o swoje i zażądał
wpisania ochrony życia do konstytucji, co pozwoliłoby później wymusić zmianę
ustawy antyaborcyjnej jako niekonstytucyjnej, został przez Kaczyńskiego
„wyprowadzony na kopach” z obozu władzy i pożegnany komplementem „agent albo
wariat”.
Wtedy jednak Kaczyński nie potrzebował do rządzenia radykalizacji
kulturowej wojny z użyciem religii. W wywiadzie udzielonym „Dziennikowi” w
kwietniu 2007 r., tuż po usunięciu Marka Jurka ze stanowiska marszałka Sejmu,
Kaczyński stwierdzał bardzo jasno: „Państwo nie jest instrumentem zbawienia”. I
dodawał: „Ja w ogóle nie jestem za zaostrzeniem przepisów antyaborcyjnych,
jestem za pełnym konstytucyjnym zagwarantowaniem obecnego stanu prawnego,
państwo może i według mnie powinno podać rękę, pomóc, ale nie może zmuszać.
Decyzja należy do kobiety”.
Być może były to jego prawdziwe poglądy, a być może tylko pragmatyczna
chęć zapobieżenia konfliktowi destabilizującemu państwo, którego był wówczas
premierem. Zmieniło się to, kiedy po wyborach 2007 roku stracił władzę. Jego
priorytetem przestało być przejęcie centrum, ważniejsze stało się zabetonowanie
twardego elektoratu, w którym większość stanowiła radykalna obyczajowa
konserwa. Dlatego Kaczyński napisał wówczas projekt nowej konstytucji, w
którym całkowicie zmieniały się zapisy dotyczące ochrony życia poczętego. Jak
zwykle okazał się przy tym pragmatykiem czy wręcz pozbawionym wszelkich zahamowań
cynikiem. W projekcie gwarancje dla życia od poczęcia były o wiele mocniejsze,
a inwokacje do Boga nieporównanie bardziej częste, niż w najbardziej upojnych
snach wymarzyłby to sobie Marek Jurek.
Czy pomiędzy rokiem 2007
a 2010 doszło u Jarosława Kaczyńskiego do spektakularnego
nawrócenia, czy po prostu zmieniła się jego polityczna pozycja?
Odpowiedź jest oczywista; na pokoju społecznym zależało mu w państwie,
którym rządził on sam, a na sprowokowaniu brutalnej światopoglądowej wojny
zależało mu w państwie, którym rządzili jego polityczni konkurenci. W latach
2007-2015 „wojna kulturowa”, którą prowokował, byłaby problemem rządzącego
Donalda Tuska.
W tej grze od samego początku obserwowaliśmy dwóch Jarosławów. Pierwszy
chciał się pokazać liberalno-konserwatywnej inteligencji. Nie udawał żarliwej
religijności, prezentował się jako centrysta - nawet z pewnymi skłonnościami do
socjalizmu i wolnomyślicielstwa. W „Alfabecie braci Kaczyńskich” z 2006 roku,
rozmawiając z Piotrem Zarembą i Michałem Karnowskim, nie ukrywał, że wychowywał
się w bardzo świeckiej rodzinie, gdzie ważnym punktem odniesienia byli mason i
socjalista Jan Józef Lipski, a nie ojciec Kolbe czy ONR-owcy. Także
rozmawiając w swej kwaterze głównej na Nowogrodzkiej przy winie z młodymi
prawicowymi inteligentami, których usiłował intelektualnie oczarować i
politycznie uwieść, zawsze powtarzał, że w głębi duszy pozostał „żoliborskim
konserwatystą”, a brutalny prawicowy populizm, flirt z ojcem Rydzykiem,
nadużywanie odniesień do religii - to tylko jego metoda na zdobycie władzy i
zrealizowanie subtelniejszych projektów. W tych rozmowach przedstawiał się
jako wzorowy uczeń Machiavellego.
Autor „Księcia” doradzał władcom, by „popierali wszystko,
co sprzyja religii, łącznie z rzeczami, które uważają za całkowicie fałszywe”.
I faktycznie - kiedy Kaczyński nie rozmawiał na Nowogrodzkiej z Piotrem
Zarembą, Robertem Krasowskim czy nawet z niżej podpisanym, ale z prawicowym
tłumem na pielgrzymkach Radia Maryja, mówił rzeczy zupełnie inne, drastycznie
innym językiem. Oskarżał imigrantów o przynoszenie do Polski terroru i egzotycznych
chorób zakaźnych, naśladował Gomułkę, mówiąc o łże-elitach czy „mętnej wodzie,
w której rozmaici łowią tłuste ryby, ale my tę wodę oczyścimy”. Wreszcie
parafrazował niesławne przemówienie Cyrankiewicza o odrąbywaniu ręki
podniesionej na władzę ludową, zapewniając w kolejną rocznicę powstania Radia
Maryja, że dla PiS „każda ręka podniesiona na Kościół jest rękę podniesioną
na Polskę”. Swoją drogą ciekawe, czy większą przyjemność prezes PiS odczuwał
wtedy, gdy uwodził zawiłymi wyjaśnieniami prawicowych inteligentów, czy też
widząc, jak uwiedziony już tłum zachwyca się odgrywaną przez niego prostotą i
brutalnością.
PRZYCIŚNIĘTY DO MURU
Dziś Kaczyński znów
rządzi i znów nie zależy mu na
radykalizowaniu kulturowej wojny. Jednak swoich prawicowych i kościelnych sojuszników musi czymś spłacić. Pomysł lidera
PiS - przyjęty przez pragmatyczną część
kościelnej hierarchii, wiedzącą, że każda przesada doprowadzi kiedyś do
ostrego odwrócenia wahadła - wyglądał tak: nie ruszamy ustawy antyaborcyjnej,
która z punktu widzenia Kościoła i tak jest fajna. Za to nasi ludzie w
Ministerstwie Zdrowia i na kierowniczych stanowiskach w publicznych szpitalach
doprowadzą do tego, że żaden z wyjątków w ustawie antyaborcyjnej nie będzie w
Polsce wykonywany.
Z kolei w wypadku in vitro Kaczyński zaproponował
Kościołowi pozostawienie obowiązującej ustawy, natomiast zaprzestanie
finansowania przez państwo tej metody leczenia bezpłodności. Co i tak
pozbawiłoby dostępu do
in vitro większość Polek, ale na sposób
politycznie wygodniejszy dla PiS, niekreujący dodatkowego konfliktu.
Jednak fundamentalistom to nie wystarczyło. Zgłosili się po swoje, a
Kaczyński nie może im otwarcie odmówić, bo na tym akurat froncie nie kontroluje
już swojej partii. Zamiast cichej współpracy z Kościołem w sprawie faktycznego
uniemożliwienia aborcji i ograniczenia dostępu do in vitro, fanatycy
zażądali jasnych deklaracji, które pokażą, kto naprawdę rządzi dziś w Polsce.
W Sejmie pojawił się zatem społeczny projekt ustawy likwidującej wszystkie
wyjątki w obowiązującej ustawie antyaborcyjnej. Już wcześniej został on
poparty przez cały klub PiS, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim. Tyle że w innych
okolicznościach, jeszcze w roku 2015, gdy był w opozycji i chodziło mu
wyłącznie o destabilizowanie władzy PO.
Z kolei politycy Prawicy RP (nurtu Marka Jurka, który z coraz większą
zawiścią obserwuje tryumfy Kaczyńskiego ze swego wygnania w Brukseli) złożyli
w Sejmie projekt ustawy oznaczającej faktyczną delegalizację in vitro. Zawarta w nim zasada „jeden zarodek -jedna ciąża” oznacza,
że uciążliwe dla kobiet kuracje hormonalne, poprzedzające sztuczne
zapłodnienie, trzeba byłoby powtarzać w nieskończoność. W naturze na jeden
zagnieżdżony zarodek przypada bowiem kilka do kilkunastu zarodków, które
giną. Jednak prawicowi fanatycy i prawicowi cynicy są bardziej moralni od
natury (a jeśli przyjąć, że została ona stworzona przez Boga, to są też bez
porównania bardziej moralni od Stwórcy).
Kaczyński przygotowuje oczywiście nowe scenariusze, które będą wygodne
dla niego, choć kosztowne dla polskich kobiet.
Umieszczenie projektów
niewygodnych ustaw w zamrażarce sejmowych komisji - gdy coraz silniej napierają prawica i fundamentalistyczna
część Kościoła - tylko odwleka moment konfrontacji. Przygotowując się do
nieuchronnego starcia, Jarosław Kaczyński mianował Adama
Lipińskiego nowym pełnomocnikiem rządu do spraw równego traktowania. Lipiński
nie zna się na prawach kobiet, jest jednak najbardziej zaufanym członkiem
zakonu PC, a pragmatyzm Kaczyńskiego zawsze był dla niego wiarą ważniejszą niż
fanatyczny katolicyzm Jurka, Cejrowskiego czy Terlikowskiego.
Kaczyński znów będzie próbował wszystkich ograć, przedstawiając się
jako strażnik kompromisu, polegającego na przykład na likwidacji jednego z
wyjątków w ustawie aborcyjnej, czyli aborcji z powodu nieodwracalnego
uszkodzenia płodu. Przygotowując się na ten scenariusz, prezes PiS już zaczął
nazywać ten przypadek (w ślad za działaczami pro-life) „aborcją
eugeniczną”. Jeśli zakaz zostanie wprowadzony, to Polki będą musiały rodzić martwe
lub kalekie dzieci, ale za to Jarosław Kaczyński przedstawi się jako polityk
umiarkowany.
Z kolei zaostrzenie ustawy o in vitro (które czyni zapłodnienie
pozaustrojowe medycznie niemożliwym) zostanie przez niego przedstawione jako
kolejny udany kompromis.
UCZNIOWIE PUTINA
Wątpliwe jest, aby
Kaczyńskiemu udało się wyjść z
tego konfliktu bez szwanku. Jego propozycje kolejnych, przesuniętych jeszcze
bardziej na prawo kompromisów i tak zostaną uznane za przejaw niepotrzebnej
miękkości.
Symptomatyczne jest tu zachowanie prawicowych polityków, najbardziej
bojących się Kaczyńskiego, bo najwięcej mu zawdzięczających i całkowicie
zależnych od jego woli. Zbigniew Ziobro, Jarosław Gowin, nawet Beata Szydło nie
ośmielają się jawnie przeciwstawić Kaczyńskiemu, ale po kryjomu wyciągają karty
do głosowania i w archiwach sejmowych figurują jako nieobecni w czasie
najbardziej niewygodnych głosowań. Robią tak dlatego, aby fanatycy zmuszania
kobiet do rodzenia nie mogli w przyszłości napiętnować ich „zdrady”. Nawet oni
bardziej boją się Cejrowskiego, Terlikowskiego i Jurka niż Jarosława
Kaczyńskiego. Wiedzą bowiem, że za kilka, góra kilkanaście lat odejdzie z polityki,
lecz fanatyzm prawicowej wojny kulturowej pozostanie. A wtedy - walcząc o
schedę po prezesie - trzeba się będzie na ten fanatyzm orientować, żeby
przetrwać na coraz bardziej patologicznej polskiej prawicy.
Jarosław Kaczyński jest już ideowym emerytem, choć sam o tym jeszcze nie wie, na szczycie swego politycznego powodzenia.
Jego cyniczny pragmatyzm wydaje się już passe młodym prawicowcom. Doprowadził
ich do władzy, do pieniędzy, do stanowisk w państwie i spółkach, teraz uznali
zatem, że można zradykalizować obyczajową kontrrewolucję. Czy staruszek
Kaczyński, przy całym swoim powarkiwaniu na Nowogrodzkiej, w otoczeniu ludzi
bez właściwości - Błaszczaka, Suskiego,
Kuchcińskiego... - pozwoli im się łatwo złożyć do politycznego grobu?
Zobaczymy. Już dziś można jednak powiedzieć, że Kaczyński otworzył drogę
do umocnienia się putinowskiego „konserwatyzmu” w Polsce. „Konserwatyzmu” w
cudzysłowie, bo prawdziwy konserwatyzm służy zachowaniu wartości, podczas gdy
jego putinowska wersja żadnych wartości nie chroni. To tylko nihilistyczna
pustka, resentyment, kompleks peryferii, żywiące się nienawiścią do liberalnego
Zachodu.
Króluje w nim dziwna hierarchia antywartości, w której liberalnym
wolnościom jednostki przeciwstawione zostaje zniewolenie, a prawom kobiet -
wymuszanie. W której spór o embrion i późną
aborcję (faktycznie - tragiczny i nieoczywisty) został zradykalizowany do sporu
o zarodek i zygotę, bo „tam wszędzie zaczyna się człowiek”; a wobec tego prawa
kobiet muszą zostać zdeptane. W której zupełnie podstawowym i oczywistym prawom
gejów zostaje przeciwstawiona brutalna i wulgarna homofobia wyrażana przez
prawicowy internet w języku księdza Oko i Cejrowskiego.
Władimir Putin
ten nihilizm i ten kryzys peryferyjnej Rosji
przekuł w nienawiść do liberalnego Zachodu. Jego polscy uczniowie i faktyczni
sojusznicy idą wytyczoną przez niego drogą. Kaczyński długo wierzył, że przy
swoim sprycie użyje ich do skonsolidowania własnej władzy nad Polską. Jednak w
rzeczywistości to oni używają Kaczyńskiego, żeby Polskę przejąć.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz