Rok
nauki, którą daje PiS, przyniósł też wiele pożytków. Dzisiaj już znacznie
więcej wiadomo o zagrożeniach dla państwa i demokratycznego
systemu, jakie stwarza bezceremonialna władza.
Mówimy rzecz jasna o pożytkach przewrotnych,
według zasady że uczymy się na negatywnych przykładach, uświadamiamy sobie
istnienie, czasem ukrytych, wad systemu. Nie zawsze są to obiektywne braki i
błędy, bo demokracja liberalna polega także na pewnej dowolności, nie jest
prawnie zapięta na ostatni guzik, co jest jej - ogólnie biorąc, w normalnych
warunkach - pozytywną cechą. Te luzy stają się jednak zagrożeniem, kiedy do
władzy dochodzi siła, która nie zamierza dochowywać pisanych i niepisanych
reguł ustrojowych. I nie jest tak, jak twierdzą ci, których nazwaliśmy kiedyś
symetrystami, że PiS nie robi niczego, czego wcześniej nie robiły inne ugrupowania.
PiS i ludzie tej formacji wiele rzeczy robią prekursorsko (np. ułaskawienie
przed wyrokiem, niedrukowanie orzeczeń TK), a w innych sprawach dociskają
pedał do deski tam (np. media, spółki, procedowanie w Sejmie), gdzie inni
jednak cofali stopę. Widać, że PiS, aby utrzymać
władzę, zrobi wszystko, co może, i niczego, czego absolutnie nie musi. Jakie są
to zatem pożyteczne nauki z mijającego roku?
Demokracja liberalna jest
krucha. Mijające miesiące pokazały, jak
tę demokrację, nieźle wydawałoby się już w Polsce zakorzenioną, da się łatwo
zaatakować, wykoślawić, nadużyć. Jak bez trudu można zmieniać jej podstawy
prawne i ustrojowe, wcale nie w wyniku gwałtownej rewolucji, tylko przez
konsekwentne usuwanie z niej fundamentalnych zasad i wartości. Jak można
wykorzystywać istniejące prawo poprzez jego intencjonalną interpretację mimo
protestów zewnętrznych i wewnętrznych, mimo opinii największych autorytetów
prawniczych, środowisk akademickich i instytucji europejskich.
Te
europejskie instytucje - jak się okazało - nie mają praktycznie żadnych,
zwłaszcza krótkoterminowych, środków realnego nacisku i egzekwowania swoich
postanowień. Dlatego po pewnych początkowych wahaniach PiS zaczęło traktować
Unię tak jak parlamentarną mniejszość w Polsce. To ważna nauka.
Wystarczające instrumenty zabezpieczenia
demokracji muszą być wewnątrz kraju. Inaczej po wolnych wyborach zwycięzcy
mogą zaprowadzić w końcu miękki autorytaryzm (co widać na Węgrzech), coś, co
nazywa się czasami demokraturą.
Atomowy walec absolutnej
większości. Jarosław Kaczyński przy
pomocy kilkumandatowej większości parlamentarnej może uchwalić, co chce,
zwłaszcza że krytycznych wyroków Trybunału Konstytucyjnego nie przyjmuje do
wiadomości. Jeśli trzeba uruchomić specjalny organ do zawiadywania mediami, już
jest Rada Mediów Narodowych. Kiedy należy usankcjonować państwowo zespół
Macierewicza do badania katastrofy smoleńskiej, wyrzuca się tych, którzy
czynili to wcześniej urzędowo, i wprowadza się na ich miejsce swoich.
Na
czoło wysuwa się ludzi, którzy bezszmerowo wykonują polityczną wolę lidera
prawicy, wprowadzają zmiany, wyrzucają ludzi. W parlamencie to są ci posłowie,
którzy stają na czele komisji, uzasadniają konieczność tzw. sanacji praw (jak
choćby były prokurator Piotrowicz). To są marszałkowie Sejmu i Senatu, którzy -
nieraz łamiąc obowiązujące regulaminy-przeprowadzają przez głosowania i obrady
projekty PiS, nie zważając na protesty opozycji, nie licząc się z „nie swoimi”
wicemarszałkami. Ostatnio marszałek Karczewski odsunął od procedowania w
Senacie wicemarszałka Borusewicza, „ponieważ stracił do niego zaufanie”. Tak
jakby Borusewicz po prostu pracował u Karczewskiego i naraził się szefowi.
Widać, że w przypadku posiadania absolutnej większości przez jedną z partii
Sejm traci swoje realne znaczenie jako miejsce debaty i staje się tylko
bezwzględnie zarządzaną fabryką przepisów.
Ważne każde zdanie. Polityka personalna Jarosława Kaczyńskiego jest klarowna.
Na każdym odcinku, w każdej sprawie, w każdym sporze na czele szturmu stają
ludzie bezkompromisowo lojalni wobec przywódcy, a wobec wrogów nieprzejednani
i bezwzględni. Choćby na przykładzie Andrzeja Dudy zostało dowiedzione, że w
sprzyjającej koniunkturze politycznej, czyli gdy większość parlamentarna jest
swojska, prezydent może być tylko wykonawcą politycznej woli partyjnego, nawet
jeśli byłego, zwierzchnika. Cała historia z zaprzysięganiem
sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a potem z powoływaniem sędziów sądów
powszechnych pokazała, jak na podstawie istniejących regulacji można prowadzić politykę
rozbijającą ład prawny. W ustawie o TK jest zapis, że „Osoba wybrana na
stanowisko sędziego Trybunału składa wobec Prezydenta Rzeczypospolitej
ślubowanie (...)”. Jak pokazała praktyka, składa albo nie składa, jeśli
prezydent nie zechce. Okazuje się, że zdania oznajmujące czasami nie
wystarczają, jak choćby takie: „Sędziowie są powoływani przez Prezydenta
Rzeczypospolitej, na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa, na czas nieoznaczony”.
Otóż mogą nie zostać powołani bez podania powodu. Kwestie, wydawałoby się,
dostatecznie rozstrzygnięte przy nierespektowaniu demokratycznego obyczaju nie
działają. Wystarczy, że PiS interpretuje takie przepisy nie jako coś, co
prezydent ma zrobić, ale coś, co może zrobić.
Jaka z
tego płynie nauka? Aby się zabezpieczyć przed takimi sytuacjami, należałoby
znacznie mocniej doprecyzować odpowiednie zapisy, tak aby żadna władza nie
zyskiwała kompetencji tylko na skutek narzuconej przez siebie interpretacji
prawa.
Kto rządzi, ten mówi. Walka o media, najpierw publiczne, a potem pozostałe
- na co się zanosi - jest ostentacyjnie otwarta.
Każdy zdobyty fragment rynku medialnego jest natychmiast czyszczony
personalnie, organizowany na nowo, a każdy mikrofon, kamera i pióro są włączane
w imperium propagandowe, w którym działają też rzecznicy ministerialni,
rządowi i parlamentarni, także bardziej wymowni politycy i działacze. Jak też
intelektualiści, ludzie nowych salonów, artyści, profesorowie z Krakowa, z
Torunia i skądinąd. Cechą tego mówienia jest sprawność przekręcania pojęć,
wykoślawiania słów, używania epitetów, straszenia, obrażania, produkowania
kłamstw, nadużywania patosu, zawłaszczania ważnych pojęć, jak np. naród i
patriotyzm.
Ten,
kto mówi więcej i głośniej, może rządzić mocniej i dłużej. A jak już mocno
rządzi, to może wygaszać głos opozycji, oczywiście w ramach „przywracania
równowagi medialnej”. Niby wolność słowa teoretycznie nadal istnieje, ale po
prostu źródeł tego słowa jest coraz mniej. A propagandy władzy coraz więcej.
Niezbędne więc będą w przyszłości takie prawne instrumenty, które zakażą
rządzącym wykupywania mediów, zmniejszą ich wpływ na wydawanie koncesji,
uniemożliwią całkowicie uznaniowe kierowanie publicznych pieniędzy w stronę
tylko przychylnych i politycznie skorumpowanych mediów.
Państwo w służbie partii. Zdawało się, że Jarosławowi Kaczyńskiemu zależy przede
wszystkim na tym, żeby zdobyć władzę po to, by rządzić państwem, by panować nad
całością. Na pewno tak, ale pod warunkiem, że to państwo będzie stworzone
wedle projektu Kaczyńskiego i będzie mu całkowicie podporządkowane. Jak na
razie z tych planów nie zrezygnował. Rządzenie, które ma postać demokracji
liberalnej, a więc w którym silne są samorządy, grupy mniejszościowe,
polityczne i inne, jakieś organizacje pozarządowe, związki i organizacje,
autonomiczne sądy i akademie, interesuje go zdecydowanie mniej. Między innymi
dlatego nie chce być dzisiaj premierem, bo po co ma bezpośrednio, bez żadnych
buforów, walczyć z oporną materią rzeczy i ludzi, spotykać się z codzienną
krytyką. Woli rządzić partyjnie, dlatego wszędzie w państwie musi mieć ludzi z
partii. To że tak, niejako osobiście, poza wszelką kontrolą nawet ze strony
własnej partii, można rządzić krajem, też jest nowym doświadczeniem.
Stąd
się bierze ten kolonizatorski sposób eksploatacji państwa i jego gospodarki:
najazd nomenklatury z PiS na spółki Skarbu Państwa, na urzędy i instytucje, w
skali do tej pory niespotykanej. Stąd też nieskrywane pomysły, by używać pieniędzy
państwowych do załatwiania interesów politycznych PiS i Jarosława Kaczyńskiego.
To specyficzne pożeranie państwa przez partię jest sprzeczne z ideą
traktowania go jako rzeczy wspólnej (res publica).
I znowu
trudno było sobie taki rodzaj zamachu wyobrazić. To jest silne memento i nakaz
na przyszłość, by z podobnymi zagrożeniami walczyć u zarania. Widać, w jakim
stopniu partia może przejąć środki państwa, bo wciąż wielka część gospodarki
pozostaje państwowa. I jak słaby okazuje się biznes prywatny, często kurczowo
uczepiony władzy, przestraszony każdą możliwością utraty jej łaski. Okazuje
się, jak słaby kapitalizm powstał w Polsce przez ćwierćwiecze, jak uzależniony
od polityki, od woli rządzących. To jeszcze jedna nauka płynąca z rządów PiS.
Swoją drogą ta zależność i skłonność części przedsiębiorców do układania się z
każdą władzą i odstępowania od jej jakiejkolwiek krytyki w imię interesu
ekonomicznego czyni z nich de facto obywateli drugiej kategorii,
niekorzystających z pełni praw i swobód politycznych.
Kupowanie elektoratu. Kampania wyborcza służy wygraniu wyborów, tę prawdę PiS
opanowało jak żadna inna partia, pojął ją też kandydat na prezydenta Andrzej
Duda: jeśli dobrze wyczujesz potrzeby różnych grup społecznych, skontaktujesz
się z nimi - wygrasz, nawet jeśli obietnice
będą nie do spełnienia. W każdym razie musisz zaprezentować się jako polityk
empatyczny i wrażliwy społecznie. PiS i Andrzej Duda po zwycięstwie żadnej z
obietnic nie zrealizowali w obiecanym zakresie, nawet włącznie z programem 500
plus, jako że nie objął wszystkich dzieci i wszystkich matek. A przykład
obietnicy, jaką złożył frankowiczom kandydat Duda że zostaną przewalutowane ich kredyty, co się nie stało -
to najlepszy dowód, że można wygrać wybory zgodnie z literą prawa, ale
oszukańczo. Kilkaset tysięcy ludzi z kredytami we frankach to mniej więcej
tyle, ile wynosiła różnica w prezydenckich wyborach między Dudą a Komorowskim.
Nie przeszkadza to dzisiaj Dudzie - jak pokazują sondaże - być politykiem z
największym zaufaniem społecznym. Podobnie jak Beacie Szydło zajmować w tym
rankingu drugiego miejsca, mimo iż przed wyborami zapewniała, że w jej rządzie
ministrem obrony będzie Jarosław Gowin. PiS udowodniło, że dla wielu wyborców
nic się nie łączy z niczym i trzeba z tego korzystać.
W
każdym razie wybory w 2015 r. pokazały efektywność populizmu, uświadomiły też
konkurentom PiS i Andrzeja Dudy, że tzw. socjal jest koniecznym i wydajnym
elementem politycznej gry. Demokracja liberalna najwyraźniej musi mieć obok
rozumu także hojność, nawet jeśli wydaje się to ekonomicznie nieracjonalne. W
sumie lepiej dla systemu, aby na skutek rozdawnictwa publicznych pieniędzy do
władzy dochodziły siły prodemokratyczne niż te, które na europejski model
demokracji się nie zgadzają. Po 500 plus polska polityka zmieniła się
nieodwracalnie. Okazuje się, że można po prostu rozdać nie swoje pieniądze i tak
wygrać wybory. Nikt na to wcześniej nie wpadł. Tego też nauczyło PiS, które
chyba najwcześniej zrozumiało postpolityczne czasy, gdy maleje grupa ludzi
rozumiejących złożoność życia publicznego, a reaguje jedynie cząstkowo i
okazjonalnie. Liczy się zatem jeden prosty pomysł, góra dwa, aby nie tylko
wygrać, ale potem podtrzymać poparcie.
Są
jednak po roku rządów PiS także inne nauki o społeczeństwie, które otrzymało
przyspieszoną lekcję wiedzy o polityce, o opresji słownej i faktycznej, poczuło też swoją bezsiłę i
bezradność. Ale poczuło też już moc, najpierw za sprawą KOD, a ostatnio
Czarnego Protestu, który po raz pierwszy zmusił Jarosława Kaczyńskiego do
cofnięcia się o krok (co wcale nie oznacza, że nie spróbuje znowu pójść
dalej). Bo nauka jest taka: tylko silny nacisk społeczny może dzisiaj zatrzymać
politykę PiS w różnych dziedzinach. Tyle że nacisk stały, konsekwentny i
rosnący. Bo akcjami, które szybko gasną, PiS - jak każda tego typu władza - się
nie przejmuje. PiS uczy więc swoich przeciwników wytrwałości, ale też jedności,
bo partia Kaczyńskiego i jej elektorat są już zwarte i zdeterminowane.
Rządy PiS obnażyły słabości
polskiego systemu politycznego, budowanego na stan normalny, nieuwzględniający
politycznych drapieżników. Trójpodział
władzy staje się fikcją, kiedy władza wykonawcza, jeśli tylko chce, może
pozostałe dwie bez trudu zdominować. Demokracja liberalna korzysta z założenia,
że władza nie chce nadużywać swoich instrumentów, ale - jak pokazuje przykład
PiS - jest to założenie nazbyt optymistyczne. Jeżeli na newralgicznej linii,
niejako wzdłuż kręgosłupa państwa: szef partii rządzącej - premier - marszałek
Sejmu - marszałek Senatu - prezydent - (zapewne wkrótce) prezes TK, nie ma
realnej autonomii czy choćby chwili refleksji, jest za to pełna uległość, to z
systemem daje się zrobić wszystko.
W tym
politycznym ciągu technologicznym można w kilka dni uchwalić dowolną ustawę i
natychmiast wcielić ją w życie, zaś sparaliżowany, a wkrótce już ustawiony
partyjnie TK temu nie zapobiegnie. Można też obsesję jednego ugrupowania, jak w
sprawie Smoleńska, uzbroić we wszystkie instrumenty państwa, łącznie z prawem
do rozkopywania grobów, bez pytania rodzin o zgodę, co wobec braku
jakichkolwiek poszlak wskazujących na zamach jest czystą demonstracją siły i
symboliczną przemocą. Nie ma już naturalnych barier, kanonów zachowania, tej
otoczki demokratycznej kultury, która wyklucza pewne działania jako
niedopuszczalne czy nieprzyzwoite. Niczego już nie można wykluczyć, a to, co
wyglądało wcześniej na ponury żart, za chwilę staje się rzeczywistością. Mówi
się, że „tego jednak nie mogą już zrobić” - a robią.
Po raz
pierwszy w takim stopniu obywatele stykają się z nieskrępowaną bezwzględnością
państwa, co w warunkach demokracji wydawało się wcześniej niemożliwe. Pojawia
się rodzaj politycznej klaustrofobii, gdzie przed władzą nie ma ucieczki.
Społeczeństwo uczy się, co oznacza oddanie pełni rządów jednej
zdyscyplinowanej, bezkompromisowej opcji. Partia, której władza nie jest
łagodzona ustrojowymi bezpiecznikami, powiela w skali państwa własny model
organizacji i działania. A partie w ogólności to - paradoksalnie, bo przecież
są komórkami demokracji - mocno niedemokratyczne twory. PiS przekonuje o tym
szczególnie boleśnie.
W
toczonych już dyskusjach o tym, jak ma wyglądać Polska po kadencji PiS, wiele
się mówi o poszczególnych dziedzinach, sektorach, branżach, które dzisiejsza
władza dezeluje i demoluje. Ale przede wszystkim chodzi o samą konstrukcję
państwa, konstytucję, główne elementy ustroju, działanie Sejmu, rolę
prezydenta, niezależność instytucji i ich zabezpieczenie przed zbyt agresywną
władzą wykonawczą. Debaty o gimnazjach czy podatkach są ważne, ale
najistotniejsza jest obrona cywilizowanego modelu demokracji. Być może nowa wersja
polskiego ustroju będzie już pisoodporna.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz