Strony

czwartek, 25 kwietnia 2019

Nie czyja, ale jaka



Wynik wyborów będzie zależał od tego, czy wyborcy poddadzą się sztuczkom politycznych marketingowców, czy też zdadzą się na swoje poglądy i właściwie odczytają własne interesy.

Prowadząc obecnie w Polsce polityczne analizy, nie da się uciec od wybo­rów do europarlamentu i jesiennych do Sejmu. Ani jedne, ani drugie nie będą zwykłe i rutynowe. Niefrasobliwe dywa­gowanie, kto kogo jakimi marketingowo-piarowymi sztuczkami przechytrzy i pokona, świadczy albo o nieświadomo­ści ich znaczenia, albo o cynizmie.
   Komentatorzy polityczni w większości koncentrują się na próbach odgadywania jak na konkretne zdarzenia - w szczegól­ności obietnice polityków i kampanijne tricki stosowane przez ich propagandy- stów - zareagują wyborcy. Ci natomiast nie muszą w większości tego odgadywać, bo to wiedzą. W tym sensie wyborcy są mądrzejsi od komentatorów. Wyraź­nie uwidoczniło się to przed wyborami samorządowymi, zwłaszcza w Warsza­wie. Kiedy Patryk Jaki ruszył ze swoją efekciarsko-gadżeciarską kampanią, znaczna część publicystów uznała, że ten show się warszawiakom spodoba, więc zaczęli utyskiwać na „niemrawość” Trza­skowskiego i prognozować zwycięstwo „energicznego” kandydata PiS. Rozmiar jego klęski niektórymi wstrząsnął, ale nie wszystkim dał do myślenia i nadal spe­kulują, jak wyborcy zareagują na „piątkę Kaczyńskiego” czy program krowa+.

Asymetryczna gra
Przy obecnej polaryzacji i wysokiej stawce najbliższych, także europej­skich, wyborów, znaczna - a być może przeważająca - część elektoratu nie zachowuje się reaktywnie, lecz prospek­tywnie. Wyborcy ci nie zastanawiają się, jak zareagować na takie czy inne kampanijne sztuczki, lecz jak zapewnić wynik zgodny ze swoimi pragnieniami. A zatem: jak odsunąć od rządów lub nie dopuścić do władzy ideowych przeciw­ników. Badania przeprowadzone pod kierownictwem prof. Mirosławy Marody pokazały, że siła oddziaływania ko­lejnych obietnic materialnych słabnie, a beneficjenci rozdawnictwa niekoniecz­nie zamierzają zagłosować na rozdają­cych. W rozmowie z „Kulturą Liberalną” prof. Marody skonstatowała: „Obietni­ce socjalne nie zmienią już dynamiki wyborczej, ten roztwór jest nasycony. Sprowadzenie człowieka wyłącznie do potrzeb materialnych z etycznego punktu widzenia jest niemoralne, ale przede wszystkim jest nieprawdziwe”.
   Wbrew wysiłkom symetrystów świa­domi obywatele zdają sobie sprawę, że stawka wyborów będzie odmienna dla przeciwstawnych grup elektoratu, a więc asymetryczna. Dla takich grup i środowisk, jak prawnicy, nauczyciele, artyści, intelektualiści, przedsiębiorcy oraz inni Polacy „drugiego sortu”, będą one rozstrzygać o egzystencjalnych (nie tylko materialnych) podstawach ich życia. O tym, czy nie staną się ofia­rami „oczyszczania Polski z ludzi, któ­rzy są niegodni przynależeć do polskiej wspólnoty narodowej”, jak zapowiedział senator Bierecki. Dla nich więc gra idzie o znacznie więcej niż 500+ czy trzynasta emerytura.
   Natomiast dla wyborców PiS to tylko kwestia utrzymania władzy przez swoich ulubieńców i beneficjów od nich otrzy­mywanych. Zapewne w środowiskach popierających PiS panuje (nie całkiem uświadamiane) przeczucie, że opozycja po ewentualnym zwycięstwie nie będzie urządzać na nikogo nagonki w TVP, ła­mać konstytucji, lekceważyć prawa, zamykać w aresztach wydobywczych, szykanować ideowych oponentów (tym bardziej, że sama jest ideowo zróżnico­wana), zabierać pieniędzy i ograniczać swobody działania nielubianym organi­zacjom i grupom społecznym. A zatem nie będzie robić tego, co czyni lub za­powiada PiS i co właśnie przerwać chcą zwolennicy opozycji.
   Asymetria wyborczej stawki sprzyja opozycji, bo skoro dla jej zwolenników stawka jest wyższa, to powinno mieć większą siłę mobilizacyjną. Niwelowanie tej asymetrii przez zapowiedzi surowego rozliczania funkcjonariuszy i poplecz­ników PiS przynosi opozycji szkodę. Im większe będą dla realizatorów „dobrej zmiany” konsekwencje przegranej, tym bardziej będą się starali wszelkimi spo­sobami do niej nie dopuścić.

Nie charyzmą, lecz pracą
Jedna z popularnych wśród analityków teorii głosi, że wybory ogólnopolskie wy­grywa ten, kto pozyska elektorat wiejski. Ale wybory samorządowe ujawniły inny trend: niebywałą zdolność mobilizacyjną mieszkańców miast. To nie wystarczyło, aby wygrywać w sejmikach (choć gdyby nie wolta niejakiego Kałuży i koniunk­turalizm rzekomo „Bezpartyjnych” Sa­morządowców, większość sejmików wo­jewódzkich byłaby w rękach opozycji), ale w radach miejskich oraz na stanowi­skach burmistrzów i prezydentów już tak. Mimo jednego z najwyższych w Europie, bo sięgającego 40 proc. odsetka ludno­ści wiejskiej, jednak większość Polaków mieszka w miastach. A ci w jesiennych wy­borach poczuli i pokazali siłę. Jarosław Ka­czyński i jego doradcy liczą jednak na do­tychczasową prawidłowość i szczególnie kokietują mieszkańców wsi. Nawet jeśli przyniesie to rezultaty, nie musi zapew­nić ogólnego sukcesu wyborczego, o ile „miastowi” wystarczająco się zmobilizują.
   Mieszkańców miast jest więcej niż wsi, a wyborców niepisowskich więcej od twardego elektoratu partii rządzą­cej. Wynik wyborów będzie więc zależał od motywacji i mobilizacji, ale też orga­nizacji. Osławiony monsieur d’Hondt jest bezlitosny dla środowisk rozproszonych i zdezintegrowanych. Lecz Grzegorz Schetyna wykazał się mrówczą pracą i mozol­nym trudem, budując wyborczą koalicję i uprawdopodabniając odsunięcie PiS od władzy.
   Sukces to tym większy, że osiągnięty wbrew zastępom notorycznych malkon­tentów i szyderców spośród „niezależ­nych” obserwatorów i komentatorów. Najpierw nękali go zarzutem „braku cha­ryzmy”, aż wreszcie doprowadzili tę frazę do śmieszności. Potem marudzili, że za­powiadanej koalicji nie można się docze­kać. Gdy powstała, zaczęli wybrzydzać, że niespójna, i wieszczyć, że wkrótce się rozpadnie, najpóźniej przy układaniu list wyborczych. Gdy uzgodniono kandyda­tów, jęli dopatrywać się między nimi nie­snasek i wzajemnych animozji. Wygląda na to, że wyborcy i pod tym względem są mądrzejsi od komentatorów, bo nie szukają charyzmy i dziury w całym (czyli koalicji), dzięki czemu koalicja sił opozy­cyjnych osiąga wyniki sondażowe porów­nywalne z PiS.
   A w odwodzie Wiosna. Efekt nowości i (zbyt nachalnie wmawianej) świeżości znika, a wyreżyserowane występy lidera na wiecach nie robią już wrażenia, więc notowania ustabilizowały się na pozio­mie ok. 10 proc. Ale to wynik, o jakim marzy każda partia poza dwiema domi­nującymi, a w wyborach mógłby przewa­żyć na stronę antypisowskiej opozycji. Biedroń nie mógł przystąpić do Koalicji Europejskiej, bo chce i musi sprawdzić swoje ugrupowanie w wyborczej rywa­lizacji, a od wyniku osiągniętego w elek­cji do europarlamentu zależy strategia przed kampanią do Sejmu (dołączenie do antypisowskiej koalicji w przypadku niesatysfakcjonującego wyniku, samo­dzielny start przy szansach na dobry rezultat i tworzenie koalicji rządowej). Eurowybory będą dla Wiosny bezpiecz­nym sprawdzianem, bo jej losu nie prze­sądzą, przeciwnie niż lewicy w 2015 r. wyeliminowanej z Sejmu. Nikła repre­zentacja biedroniowców w Parlamencie Europejskim nie wyeliminuje ich też z polityki krajowej.

Senat i Tusk
Ciekawym aspektem tych wyborów stanie się rywalizacja o miejsca w Sena­cie, dotychczas rozgrywająca się w cie­niu sejmowej. Zgodnie z zapowiedzią Schetyny cała opozycja (być może nawet z Wiosną) wystawiłaby w każdym okręgu jednego wspólnego kandydata, co przy większościowej ordynacji dawałoby szanse opanowania tej izby. Wówczas nawet utrzymanie większości PiS w izbie poselskiej (choć samodzielna wydaje się nieprawdopodobna) i kontrolowanie rządu nie pozwalałoby na kontynuowa­nie „dobrej zmiany”, bo Senat nie godził­by się na przepychanie dowolnych ustaw byle jak, byle gdzie i byle kiedy.
   Mielibyśmy wówczas doczynienia z ciekawym eksperymentem ustrojo­wym, bo rozbieżność większości w obu izbach polskiego parlamentu zdarzyła­by się po raz pierwszy (o ile opozycja nie zdoła opanować także izby poselskiej). Zaznalibyśmy tego, co jest zwyczaj­ne dla Amerykanów (inna większość w Izbie Reprezentantów, inna w Senacie) i stanowi jeden z instrumentów ochro­ny tamtejszego systemu politycznego przed autorytaryzmem.
   Ale nawet większość w obu izbach i utworzenie rządu nie zapewniłoby opozycji swobody w sprawowaniu władzy, bo prezydent prawdopodobnie wetował­by wszelkie próby anulowania efektów „dobrej zmiany”, a Trybunał Konstytu­cyjny uznawał takowe za bezprawne. Zapowiadany mocny powrót Donalda Tuska do polskiej polityki, z kulminacją zaplanowaną na 4 czerwca (zwłaszcza gdyby wynik majowych wyborów eu­ropejskich był dla opozycji korzystny) może nadać sytuacji politycznej nową dynamikę i otworzyć perspektywę za­blokowania reelekcji Andrzeja Dudy. A rezultat wyborów prezydenckich na Słowacji pokazał, że nie takie rzeczy są możliwe.
   Zwycięstwo Zuzany Caputovej wy­wołało entuzjazm dużej części polskiej opozycji. Nie tylko dlatego, że pokazała możliwość przeciwstawienia się napo­rowi prawicowego populizmu w naszym regionie, ale także ze względu na swoje liberalne przekonania. Lecz może przede wszystkim dzięki ich swobodnemu i szczeremu wyrażaniu.
   W idealistycznej interpretacji to do­wód, że nie kampanijne sztuczki i ko­niunkturalne obietnice, ale uczciwe przedstawianie swoich autentycznych poglądów najbardziej ujmuje i pozy­skuje wyborców. To wytyczna dla poli­tyków rodzimej opozycji, aby przestali kalkulować (wraz z komentatorami ich poczynań), jakie są oczekiwania elekto­ratu i czym można mu się przypodobać, lecz swobodnie przedstawiali mu swoje rzeczywiste przekonania. Odróżnialiby się tym korzystnie nie tylko od funkcjo­nariuszy rządzącej partii, recytujących przekazy dnia, ale także Biedronia, ewi­dentnie nakręcanego przez macherów od marketingu politycznego.

Spór o euro
Takiej szczerej otwartości potrzeba zwłaszcza w dwóch kwestiach, newral­gicznych dla przyszłości Polski i warun­ków przyszłego życia w niej. Po pierwsze, wejścia do strefy euro, będącego warun­kiem zajęcia przez nasz kraj znaczącego miejsca w Unii Europejskiej. Kaczyński włączył ten temat do kampanii, wyraża­jąc stanowczy sprzeciw wobec przyjęcia euro. Opozycja boi się podnoszenia tej kwestii, świadoma niechętnych nastro­jów społecznych. Gorzej, że przyjęciu euro przeciwstawia się nie tylko rządzą­ca i jeszcze skrajniejsza od niej prawica, ale też lewica. Ci pierwsi atakują narodo­wo-patriotycznymi frazesami o waluto­wej suwerenności. Szarża członka Rady Polityki Pieniężnej i prezydenckiej Rady Rozwoju, który stwierdził, że Polska nie powinna przyjmować euro, bo to wbrew przepowiedniom fatimskim i objawie­niom w Gietrzwałdzie oraz sugerują­cego, aby to inni przyjęli złotego jako swoją walutę oraz uznali NBP za cen­tralny bank emisyjny, wydatnie osłabiła - bo ośmieszyła - w taki sposób bronione pozycje przeciwników euro.
   Ekonomiczni eksponenci lewicy sprze­ciwiają się natomiast wstąpieniu do eurostrefy, gdyż ograniczyłoby możliwości lubianego przez nią manipulowania dla celów społecznych parametrami ma­kroekonomicznymi, takimi jak deficyt budżetowy, dług publiczny czy stopy procentowe.
   Wobec oporu nacjonalistyczno-patriotycznej prawicy i socjalistycznej lewicy oraz zdezorientowanego społeczeństwa, trudno jest dziś otwarcie stawiać kwe­stię przyjęcia europejskiej waluty. Ale powtarzanie formułki, że przyjmiemy euro, gdy polska gospodarka będzie na to gotowa, to ucieczka od problemu zamiast stawienia mu czoła.

Osie podziału
Drugi zestaw tematów, których poru­szanie w wyborczej kampanii uchodzi za zbyt ryzykowne, choć wymuszane na opozycji przez „progresywną” lewi­cę i jej propagatorów, obejmuje kwestie światopoglądowe i obyczajowe. Pod tym względem już nie tylko zwycięstwo Caputovej w konserwatywnym społeczeń­stwie słowackim, ale też stanowisko Rafała Trzaskowskiego w sprawie karty LGBT oraz reakcja na nie rządzącej pra­wicy zmieniły sytuację.
   Wściekle homofobiczna kampania, rozpętana przez PiS, okazała się chy­biona, bo sprzeczna z dominującymi przekonaniami społecznymi, na ogół przychylnymi nieheteronormatywnym mniejszościom i ich prawom.
   Ponieważ poruszenie tych kwestii zbiegło się z podniesieniem problemu seksualnych deprawacji w Kościele kato­lickim oraz obyczajów kleru (pod wpły­wem masowo oglądanego przez Polaków filmu pod tym tytułem), więc włączyło do debaty publicznej fundamentalną sprawę świeckości państwa. Okazało się to niewygodne dla sklerykalizowanej partii ostentacyjnych dewotek i de­wotów, jaką jest PiS.
   Badania opinii publicznej pokazu­ją, że większość Polaków chce państwa świeckiego, respektującego prawa mniej­szości, także seksualnych (z wyjątkiem ad­opcji dzieci przez pary homoseksualne). To wpłynęło na stanowisko głównej partii opozycyjnej, mimo utyskiwań i protestów kilku jej działaczy starej daty.
   Sytuacja społeczno-polityczna w kra­ju przez najbliższy rok będzie kształto­wana przez przygotowania do wyborów europarlamentarnych, sejmowych i pre­zydenckich. Ich wynik przyniesie roz­strzygnięcie - nie leninowskiego dyle­matu „kto kogo” (będzie represjonował, prześladował, szykanował, lżył, gnębił, poniżał, wykluczał ze wspólnoty...) - lecz fundamentalnej kwestii „czy” (ktokol­wiek będzie represjonowany, prześla­dowany, szykanowany, lżony, gnębiony, poniżany, wykluczany ze wspólnoty.).
   Dojdzie więc do konfrontacji projek­tów społeczeństwa otwartego - inkluzywnego, opartego na tolerancji, sa­moorganizującego się, w państwie wspomagającym je według zasady pomocniczości - z kolektywistyczną ideologią społeczeństwa zamkniętego, ujednoliconego nacjonalistyczno-klerykalną doktryną, narzucaną środkami administracyjnymi przez scentralizo­waną władzę państwową, stawiającą się ponad prawem.
   Demokracja liberalna czy demokra­cja statystyczna (populistyczna)? Prawa mniejszości czy wola (dyktat) większo­ści? Naród polityczny czy naród etnicz­ny? Prawo ponad władzą czy władza ponad prawem? Europejskość czy swojskość (zaściankowość)? Państwo świec­kie czy wyznaniowe? Zdecentralizowane czy scentralizowane? Z władzą rozpro­szoną czy skupioną w jednym „ośrodku dyspozycji politycznej”? Oto główne, choć nie wszystkie, osie podziałów poli­tycznych między praktycznie całą obec­ną opozycją polityczną a obozem władzy. Zatem nie tyle: czyja będzie Polska?, jak pytał przed laty zmarły niedawno Jan Olszewski, lecz przede wszystkim: jaka?
Janusz A. Majcherek jest profesorem w Instytucie Filozofii i Socjologii krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz