Wynik wyborów będzie
zależał od tego, czy wyborcy poddadzą się sztuczkom politycznych
marketingowców, czy też zdadzą się na swoje poglądy i właściwie odczytają
własne interesy.
Prowadząc obecnie w Polsce polityczne analizy, nie da się uciec od wyborów do
europarlamentu i jesiennych do Sejmu. Ani jedne, ani drugie nie będą zwykłe i
rutynowe. Niefrasobliwe dywagowanie, kto kogo jakimi marketingowo-piarowymi
sztuczkami przechytrzy i pokona, świadczy albo o nieświadomości ich znaczenia,
albo o cynizmie.
Komentatorzy polityczni w większości koncentrują się na
próbach odgadywania jak na konkretne zdarzenia - w szczególności obietnice
polityków i kampanijne tricki stosowane przez ich propagandy- stów - zareagują
wyborcy. Ci natomiast nie muszą w większości tego odgadywać, bo to wiedzą. W
tym sensie wyborcy są mądrzejsi od
komentatorów. Wyraźnie uwidoczniło się to przed wyborami samorządowymi,
zwłaszcza w Warszawie. Kiedy Patryk Jaki ruszył ze swoją
efekciarsko-gadżeciarską kampanią, znaczna część publicystów uznała, że ten
show się warszawiakom spodoba, więc zaczęli utyskiwać na „niemrawość” Trzaskowskiego
i prognozować zwycięstwo „energicznego” kandydata PiS. Rozmiar jego klęski
niektórymi wstrząsnął, ale nie wszystkim dał do myślenia i nadal spekulują,
jak wyborcy zareagują na „piątkę Kaczyńskiego” czy program krowa+.
Asymetryczna gra
Przy obecnej polaryzacji i
wysokiej stawce najbliższych, także europejskich, wyborów, znaczna - a być
może przeważająca - część elektoratu nie zachowuje
się reaktywnie, lecz prospektywnie. Wyborcy ci nie zastanawiają
się, jak zareagować na takie czy inne kampanijne sztuczki, lecz jak zapewnić
wynik zgodny ze swoimi pragnieniami. A zatem: jak odsunąć od rządów lub nie
dopuścić do władzy ideowych przeciwników. Badania przeprowadzone pod
kierownictwem prof.
Mirosławy Marody pokazały, że siła
oddziaływania kolejnych obietnic materialnych słabnie, a beneficjenci
rozdawnictwa niekoniecznie zamierzają zagłosować na rozdających. W rozmowie z
„Kulturą Liberalną” prof. Marody skonstatowała: „Obietnice
socjalne nie zmienią już dynamiki wyborczej, ten roztwór jest nasycony.
Sprowadzenie człowieka wyłącznie do potrzeb materialnych z etycznego punktu
widzenia jest niemoralne, ale przede wszystkim jest nieprawdziwe”.
Wbrew wysiłkom symetrystów świadomi obywatele zdają
sobie sprawę, że stawka wyborów będzie odmienna dla przeciwstawnych grup
elektoratu, a więc asymetryczna. Dla takich grup i środowisk, jak prawnicy, nauczyciele, artyści,
intelektualiści, przedsiębiorcy oraz inni Polacy „drugiego sortu”, będą one
rozstrzygać o egzystencjalnych (nie tylko materialnych) podstawach ich życia. O
tym, czy nie staną się ofiarami „oczyszczania Polski z ludzi, którzy są
niegodni przynależeć do polskiej wspólnoty narodowej”, jak zapowiedział senator
Bierecki. Dla nich więc gra idzie o znacznie
więcej niż 500+ czy trzynasta emerytura.
Natomiast dla wyborców PiS to tylko kwestia utrzymania
władzy przez swoich ulubieńców i beneficjów od nich otrzymywanych. Zapewne w środowiskach
popierających PiS panuje (nie całkiem uświadamiane) przeczucie, że opozycja po
ewentualnym zwycięstwie nie będzie urządzać na nikogo nagonki w TVP, łamać konstytucji, lekceważyć prawa, zamykać w aresztach
wydobywczych, szykanować ideowych oponentów (tym bardziej, że sama jest ideowo
zróżnicowana), zabierać pieniędzy i ograniczać swobody działania nielubianym
organizacjom i grupom społecznym. A zatem nie będzie robić tego, co czyni lub
zapowiada PiS i co właśnie przerwać chcą zwolennicy opozycji.
Asymetria wyborczej stawki sprzyja opozycji, bo skoro dla
jej zwolenników stawka jest wyższa, to powinno mieć większą siłę mobilizacyjną.
Niwelowanie tej asymetrii przez zapowiedzi surowego rozliczania funkcjonariuszy
i popleczników PiS przynosi opozycji szkodę. Im większe będą dla realizatorów
„dobrej zmiany” konsekwencje przegranej, tym bardziej będą się starali
wszelkimi sposobami do niej nie dopuścić.
Nie charyzmą, lecz pracą
Jedna z popularnych wśród
analityków teorii głosi, że wybory ogólnopolskie wygrywa ten, kto pozyska
elektorat wiejski. Ale wybory samorządowe ujawniły inny trend: niebywałą
zdolność mobilizacyjną mieszkańców miast. To nie wystarczyło, aby wygrywać w
sejmikach (choć gdyby nie wolta niejakiego Kałuży i koniunkturalizm rzekomo
„Bezpartyjnych” Samorządowców, większość sejmików wojewódzkich byłaby w
rękach opozycji), ale w radach miejskich oraz na stanowiskach burmistrzów i
prezydentów już tak. Mimo jednego z najwyższych w Europie, bo sięgającego 40 proc. odsetka ludności wiejskiej,
jednak większość Polaków mieszka w miastach. A ci w jesiennych wyborach
poczuli i pokazali siłę. Jarosław Kaczyński i jego doradcy liczą jednak na dotychczasową
prawidłowość i szczególnie kokietują mieszkańców wsi. Nawet jeśli przyniesie to
rezultaty, nie musi zapewnić ogólnego sukcesu wyborczego, o ile „miastowi”
wystarczająco się zmobilizują.
Mieszkańców miast jest więcej niż wsi, a wyborców
niepisowskich więcej od twardego elektoratu partii rządzącej. Wynik wyborów
będzie więc zależał od motywacji i mobilizacji, ale też organizacji. Osławiony
monsieur d’Hondt jest bezlitosny dla środowisk rozproszonych i zdezintegrowanych. Lecz Grzegorz Schetyna wykazał się
mrówczą pracą i mozolnym trudem, budując wyborczą koalicję i uprawdopodabniając odsunięcie PiS od władzy.
Sukces to tym większy, że osiągnięty wbrew zastępom
notorycznych malkontentów i szyderców spośród „niezależnych” obserwatorów i
komentatorów. Najpierw nękali go zarzutem „braku charyzmy”, aż wreszcie
doprowadzili tę frazę do śmieszności. Potem marudzili, że zapowiadanej
koalicji nie można się doczekać. Gdy powstała, zaczęli wybrzydzać, że
niespójna, i wieszczyć, że wkrótce się rozpadnie, najpóźniej przy układaniu
list wyborczych. Gdy uzgodniono kandydatów, jęli dopatrywać się między nimi
niesnasek i wzajemnych animozji. Wygląda na to, że wyborcy i pod tym względem
są mądrzejsi od komentatorów, bo nie szukają charyzmy i dziury w całym (czyli
koalicji), dzięki czemu koalicja sił opozycyjnych osiąga wyniki sondażowe
porównywalne z PiS.
A w odwodzie Wiosna. Efekt nowości i (zbyt nachalnie wmawianej) świeżości znika, a
wyreżyserowane występy lidera na wiecach nie
robią już wrażenia, więc notowania ustabilizowały się na poziomie ok. 10 proc.
Ale to wynik, o jakim marzy każda partia poza dwiema dominującymi, a w
wyborach mógłby przeważyć na stronę antypisowskiej opozycji. Biedroń nie mógł
przystąpić do Koalicji Europejskiej, bo chce i musi sprawdzić swoje ugrupowanie
w wyborczej rywalizacji, a od wyniku osiągniętego w elekcji do europarlamentu
zależy strategia przed kampanią do Sejmu (dołączenie do antypisowskiej koalicji
w przypadku niesatysfakcjonującego wyniku, samodzielny start przy szansach na
dobry rezultat i tworzenie koalicji rządowej). Eurowybory będą dla Wiosny
bezpiecznym sprawdzianem, bo jej losu nie przesądzą, przeciwnie niż lewicy w
2015 r. wyeliminowanej z Sejmu. Nikła reprezentacja biedroniowców w
Parlamencie Europejskim nie wyeliminuje ich też z polityki krajowej.
Senat i Tusk
Ciekawym aspektem tych wyborów
stanie się rywalizacja o miejsca w Senacie, dotychczas rozgrywająca się w cieniu
sejmowej. Zgodnie z zapowiedzią Schetyny cała opozycja (być może nawet z
Wiosną) wystawiłaby w każdym okręgu jednego wspólnego kandydata, co przy
większościowej ordynacji dawałoby szanse opanowania tej izby. Wówczas nawet
utrzymanie większości PiS w izbie poselskiej (choć samodzielna wydaje się
nieprawdopodobna) i kontrolowanie rządu nie pozwalałoby na kontynuowanie
„dobrej zmiany”, bo Senat nie godziłby się na przepychanie dowolnych ustaw
byle jak, byle gdzie i byle kiedy.
Mielibyśmy wówczas doczynienia z ciekawym eksperymentem
ustrojowym, bo rozbieżność większości w obu izbach polskiego parlamentu
zdarzyłaby się po raz pierwszy (o ile opozycja nie zdoła opanować także izby
poselskiej). Zaznalibyśmy tego, co jest zwyczajne dla Amerykanów (inna
większość w Izbie Reprezentantów, inna w Senacie) i stanowi jeden z instrumentów ochrony tamtejszego systemu
politycznego przed autorytaryzmem.
Ale nawet większość w obu izbach i utworzenie rządu nie
zapewniłoby opozycji swobody w sprawowaniu władzy, bo prezydent prawdopodobnie
wetowałby wszelkie próby anulowania efektów „dobrej zmiany”, a Trybunał
Konstytucyjny uznawał takowe za bezprawne. Zapowiadany mocny powrót Donalda
Tuska do polskiej polityki, z kulminacją zaplanowaną na 4 czerwca (zwłaszcza
gdyby wynik majowych wyborów europejskich był dla opozycji korzystny) może
nadać sytuacji politycznej nową dynamikę i otworzyć perspektywę zablokowania
reelekcji Andrzeja Dudy. A rezultat wyborów prezydenckich na Słowacji pokazał,
że nie takie rzeczy są możliwe.
Zwycięstwo Zuzany Caputovej wywołało
entuzjazm dużej części polskiej opozycji. Nie tylko dlatego, że pokazała
możliwość przeciwstawienia się naporowi prawicowego populizmu w naszym
regionie, ale także ze względu na swoje liberalne przekonania. Lecz może przede
wszystkim dzięki ich swobodnemu i szczeremu
wyrażaniu.
W idealistycznej interpretacji to dowód, że nie
kampanijne sztuczki i koniunkturalne obietnice, ale uczciwe przedstawianie
swoich autentycznych poglądów najbardziej ujmuje i pozyskuje wyborców. To
wytyczna dla polityków rodzimej opozycji, aby przestali kalkulować (wraz z
komentatorami ich poczynań), jakie są oczekiwania elektoratu i czym można mu
się przypodobać, lecz swobodnie przedstawiali mu swoje rzeczywiste przekonania.
Odróżnialiby się tym korzystnie nie tylko od funkcjonariuszy rządzącej partii,
recytujących przekazy dnia, ale także Biedronia, ewidentnie nakręcanego przez
macherów od marketingu politycznego.
Spór o euro
Takiej szczerej otwartości
potrzeba zwłaszcza w dwóch kwestiach, newralgicznych dla przyszłości Polski i
warunków przyszłego życia w niej. Po pierwsze, wejścia do strefy euro,
będącego warunkiem zajęcia przez nasz kraj znaczącego miejsca w Unii
Europejskiej. Kaczyński włączył ten temat do kampanii, wyrażając stanowczy
sprzeciw wobec przyjęcia euro. Opozycja boi się podnoszenia tej kwestii,
świadoma niechętnych nastrojów społecznych. Gorzej, że przyjęciu euro
przeciwstawia się nie tylko rządząca i jeszcze skrajniejsza od niej prawica,
ale też lewica. Ci pierwsi atakują narodowo-patriotycznymi frazesami o walutowej
suwerenności. Szarża członka Rady Polityki Pieniężnej i prezydenckiej Rady
Rozwoju, który stwierdził, że Polska nie powinna przyjmować euro, bo to wbrew
przepowiedniom fatimskim i objawieniom w Gietrzwałdzie oraz sugerującego, aby
to inni przyjęli złotego jako swoją walutę oraz uznali NBP za centralny bank
emisyjny, wydatnie osłabiła - bo ośmieszyła
- w taki sposób bronione pozycje przeciwników euro.
Ekonomiczni eksponenci lewicy sprzeciwiają się natomiast
wstąpieniu do eurostrefy, gdyż ograniczyłoby możliwości lubianego przez nią
manipulowania dla celów społecznych
parametrami makroekonomicznymi, takimi jak deficyt budżetowy, dług publiczny
czy stopy procentowe.
Wobec oporu nacjonalistyczno-patriotycznej prawicy i
socjalistycznej lewicy oraz zdezorientowanego społeczeństwa, trudno jest dziś
otwarcie stawiać kwestię przyjęcia europejskiej waluty. Ale powtarzanie
formułki, że przyjmiemy euro, gdy polska gospodarka będzie na to gotowa, to
ucieczka od problemu zamiast stawienia mu czoła.
Osie podziału
Drugi zestaw tematów, których
poruszanie w wyborczej kampanii uchodzi za zbyt ryzykowne, choć wymuszane na
opozycji przez „progresywną” lewicę i jej propagatorów, obejmuje kwestie
światopoglądowe i obyczajowe. Pod tym względem już nie tylko zwycięstwo Caputovej w konserwatywnym społeczeństwie słowackim, ale też
stanowisko Rafała Trzaskowskiego w sprawie karty LGBT oraz reakcja na nie
rządzącej prawicy zmieniły sytuację.
Wściekle homofobiczna kampania, rozpętana przez PiS,
okazała się chybiona, bo sprzeczna z dominującymi przekonaniami społecznymi,
na ogół przychylnymi nieheteronormatywnym mniejszościom i ich prawom.
Ponieważ poruszenie tych kwestii zbiegło się z
podniesieniem problemu seksualnych deprawacji w Kościele katolickim oraz
obyczajów kleru (pod wpływem masowo oglądanego przez Polaków filmu pod tym
tytułem), więc włączyło do debaty publicznej fundamentalną sprawę świeckości
państwa. Okazało się to niewygodne dla sklerykalizowanej partii ostentacyjnych
dewotek i dewotów, jaką jest PiS.
Badania opinii publicznej pokazują, że większość Polaków
chce państwa świeckiego, respektującego prawa mniejszości, także seksualnych
(z wyjątkiem adopcji dzieci przez pary homoseksualne). To wpłynęło na
stanowisko głównej partii opozycyjnej, mimo utyskiwań i protestów kilku jej
działaczy starej daty.
Sytuacja społeczno-polityczna w kraju przez najbliższy
rok będzie kształtowana przez przygotowania do wyborów europarlamentarnych,
sejmowych i prezydenckich. Ich wynik przyniesie rozstrzygnięcie - nie
leninowskiego dylematu „kto kogo” (będzie represjonował, prześladował,
szykanował, lżył, gnębił, poniżał, wykluczał ze wspólnoty...) - lecz
fundamentalnej kwestii „czy” (ktokolwiek będzie represjonowany, prześladowany,
szykanowany, lżony, gnębiony, poniżany, wykluczany ze wspólnoty.).
Dojdzie więc do konfrontacji projektów społeczeństwa
otwartego - inkluzywnego, opartego na tolerancji, samoorganizującego się, w
państwie wspomagającym je według zasady pomocniczości - z kolektywistyczną
ideologią społeczeństwa zamkniętego, ujednoliconego nacjonalistyczno-klerykalną
doktryną, narzucaną środkami administracyjnymi przez scentralizowaną władzę
państwową, stawiającą się ponad prawem.
Demokracja liberalna czy demokracja statystyczna
(populistyczna)? Prawa mniejszości czy wola (dyktat) większości? Naród
polityczny czy naród etniczny? Prawo ponad władzą czy władza ponad prawem?
Europejskość czy swojskość (zaściankowość)? Państwo świeckie czy wyznaniowe?
Zdecentralizowane czy scentralizowane? Z władzą rozproszoną czy skupioną w
jednym „ośrodku dyspozycji politycznej”? Oto główne, choć nie wszystkie, osie
podziałów politycznych między praktycznie całą obecną opozycją polityczną a
obozem władzy. Zatem nie tyle: czyja będzie Polska?, jak pytał przed laty
zmarły niedawno Jan Olszewski, lecz przede wszystkim: jaka?
Janusz A. Majcherek jest profesorem w Instytucie Filozofii i
Socjologii krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz