Polskie drogi
Najbardziej fascynująca podróż, jaką
kiedykolwiek odbywali Polacy, nie byłaby pewnie fascynująca bez wielkich
perypetii, jakie dopadły podróżujących.
Szybko tych 15 lat
zleciało. Od sztucznych ogni i euforii, przez dopłaty, autostrady, stadiony i
lotniska, po swoiste zmęczenie i zniechęcenie wielu, że kierunek może i
słuszny, ale za bardzo i za szybko. Rocznica wejścia Polski do Unii Europejskiej
wypada niemal w przeddzień kolejnej fundamentalnej decyzji, którą musi podjąć
naród. To chcemy być tak naprawdę w tej Europie czy nie? Nie tylko w Unii
Europejskiej z jej dopłatami, ale właśnie w Europie z jej wartościami. Bo o ile
to pierwsze jest oczywiste, to to drugie już niekoniecznie.
Gdy płonęła katedra
Notre Dame, w Polsce zapłonął internet. Odczytywanie znaków i podwórkowy
mistycyzm - domokrążcy spiskowych teorii wpadli w ekstazę - oto do czego
doprowadza odrzucenie chrześcijaństwa, oto skutki kryzysu Zachodu,
usłyszeliśmy wyrafinowane diagnozy bliźniaczo podobne do tych, które w tym
samym czasie serwowała kremlowska propaganda. Oczywiście, wśród pompujących w
Polsce ten przekaz, obok fanatyków, wielu było zwykłych cwaniaków,
korzystających z okazji, by zyskać poklask suwerena, którego sami uważają za
niespecjalnie rozgarniętego. Ale poszukiwanie znaków miało charakter całkiem
powszechny, co przecież znamy doskonale z czasów posmoleńskich.
Poszukiwanie znaków
tam, gdzie rządzi przypadek albo zrządzenie losu, wskazuje, jak dzielnie
oparliśmy się nawałnicy zwanej oświeceniem. Ale jeśli odpustowy mistycyzm nie
wynikał wyłącznie z cynicznej gry, nie należy nadmiernie się z niego naśmiewać
ani nim irytować. Także tacy jesteśmy. Nie zawsze racjonalni, postępowi,
europejscy. A w tę wielką europejską podróż ruszyliśmy 15 lat temu wspólnie i
albo dojedziemy do celu wszyscy, albo w ogóle.
Ta teza może
wywoływać odruch niezgody - wielu Polaków pragnie, co zrozumiałe, by
natychmiast było u nas jak w Barcelonie, Amsterdamie czy w Brugii, ale to są
raczej strategie indywidualne i ucieczkowe. Bo owszem, można do Europy ruszyć
samemu albo z rodziną, nie oglądając się na resztę, można sobie europejską
enklawę zbudować u nas, nad Wisłą, ale na końcu wszystkich dopadnie taka
Polska, jaka jest. Można nie przejmować się innymi, ale wtedy zdarzy nam się
jakaś powtórka roku 2015, gdy część pasażerów głośno mówi, że tak jak
dotychczas to oni jechać nie chcą.
I tu dochodzimy do
jednej z najważniejszych lekcji tego 15-lecia. Tempo naszej podróży do Europy
mogą próbować narzucać jej najwięksi entuzjaści, ale tempo marszu określą w
praktyce najwolniejsi i najbardziej sceptyczni. Powinno się o nich zadbać. I o
to, jak żyją, i o to, co myślą. Trzeba im tłumaczyć, co samo w sobie brzmi
protekcjonalnie, ale i z nimi poważnie rozmawiać. Jak długo? Tak długo, jak
trzeba. Ten wielki pomysł na europejską Polskę trzeba realizować cierpliwie i
metodycznie, dzień po dniu i rok po roku. Bo żadnego „wielkiego skoku” tu już
nie będzie.
Przyznaję, że mniej
więcej na półmetku naszego marszu miałem poczucie, że już jest niemal doskonale
- są lotniska i stadiony mamy Euro 2012, marzenia się spełniły. Łatwo było
zapomnieć o wszystkich, którzy autostradą nie pojechali, bo opłaty były za
wysokie, na mecz nie poszli, bo za drogie były bilety i nawet w fan zonie miejsc
dla nich zabrakło. Droga do wolności - to banał, ale też bezcenna lekcja -
jest dużo bardziej kręta i wyboista niż autostrada, którą dumnie, ale i z pewną
egzaltacją ochrzciliśmy Autostradą Wolności. Akceptacja owej wyboistości jest
absolutnie fundamentalna, jeśli chcemy dalej jechać we właściwym kierunku.
Wymaga ona bowiem pokory i świadomości, że zaległości mamy naprawdę wielkie.
W15 lat nie da się przeskoczyć dziedzictwa rachitycznego oświecenia i równie
rachitycznej u nas rewolucji przemysłowej, tak jak w 30 lat nie da się
zaadaptować demokracji tak, by była ona duchem, a nie tylko zestawem artykułów
i paragrafów. Mamy do pokonania dystans, jaki mamy, mamy zaległości, jakie
mamy, mamy w plecakach taki, a nie inny balast. Wszystko to sprawia, że nie da
się pójść na skróty.
Z powodu pożaru
katedry Notre Dame prezydent Macron nie wygłosił wystąpienia, w którym miał
ogłosić zamknięcie studiów magisterskich na słynnej elitarnej ENA, Ecole National
d Administration, kuźni francuskiej elity. Cel - podjąć prawdziwą walkę z
elityzmem. Jeśli ten problem ma Francja, to ma go i Polska. A czyjego wyrazem
są żółte kamizelki, czy PiS, to w sumie mniej ważne. Macron do swego
wystąpienia wróci. A katedra zostanie odbudowana jako symbol dziedzictwa -
europejskiego i chrześcijańskiego. Jak ważnego - to poczuły miliony
Europejczyków, patrząc na płonącą katedrę.
Wracając do naszej podróży - jest fascynująca i oby trwała
jak najdłużej. Idźmy więc dalej. Razem.
Tomasz Lis
Dzień po dniu
Układ kalendarza mamy taki, że ten
podwójny, bardzo specjalny numer POLITYKI będzie w kioskach aż do 7 maja.
Zawsze to trochę stresujące dla redaktorów gazety zastanawiać się, czy w tym
czasie nie wydarzy się coś, na co już będziemy mogli zareagować tylko w
internecie. Ot, choćby planowane na 26 kwietnia obrady „oświatowego okrągłego
stołu”? Impreza wydaje się przedsięwzięciem czysto propagandowym mającym
zagadać strajk szkolny, ale jednak różnym środowiskom związanym z edukacją nie
wypada odmówić w niej udziału. Jasne, że autentyczne konsultacje powinny się
były odbyć, zanim PiS, z niebywałą arogancją, przeprowadził trzy lata temu
likwidację gimnazjów. Nie wiem, czy należy się nawet skwitowanie „lepiej późno
niż wcale”, bo w żadne dobre intencje rządu tu nie wierzę. Ale może premier
usłyszy chociaż trochę gorzkich słów? Może nauczyciele wykorzystają pretekst,
aby strajk przełożyć (jak sugerowaliśmy) na wrzesień i przyjść już z dobrze
przygotowaną listą postulatów, nie tylko płacowych?
Na pewno trzeba pilnie rozmawiać o tym, co dalej z polską
oświatą, tylko że PiS wydaje się tu akurat najgorszym partnerem, bo i tak z nikim
się nie liczy. To już lepiej umawiać się z opozycją. Jeśli nauczyciele wyjdą z
tego strajku, upokorzeni, bez planu na przyszłość, dewastujące skutki dla
oświaty będziemy odczuwać przez pokolenie.
Po 26 kwietnia - cokolwiek się wtedy
wydarzy lub nie - wejdziemy w sekwencję symbolicznych dat, które może
niekoniecznie trzeba publicznie celebrować, ale zauważyć, akurat w tym roku,
warto. Taki świecki wielki tydzień. Więc najpierw 30 kwietnia, czyli „dzień
podatnika”, ostatni termin rozliczenia PIT za 2018 r. Większość płatników już
zapewne tej czynności dokonała, ale na koniec sezonu PIT dowiadujemy się, że
rząd cichcem (bo w wysłanym do Brukseli „programie konwergencji”) ujawnił
plany ściągnięcia miliardów złotych, niezbędnych dla sfinansowania wyborczej
„piątki Kaczyńskiego”. Czegóż tam nie ma? Zwiększenie składek emerytalnych od
lepiej zarabiających oraz podatków od jednoosobowych firm; podwyższenie akcyzy
na papierosy i alkohol; ograniczenie wypłaty 13. emerytury tylko do roku
wyborczego; a przede wszystkim likwidacja OFE i podatkowa konfiskata 15 proc.
zgromadzonych tam przez lata oszczędności (uzysk 24 mld zł).
O tym, że Ministerstwo Finansów zmuszone będzie do
kreatywnej księgowości na wielką skalę, pisaliśmy od razu po ogłoszeniu
„prezentów Kaczyńskiego”, zakładając jednak, że rząd raczej sięgnie po pożyczki
zagraniczne niż pieniądze obywateli. Zdecydowano, że koszty obecnej kampanii
wyborczej przerzucone zostaną na przyszłe rządy, przyszłe pokolenia i przyszłe
podatki. Podatnicy już chyba wiedzą, że to oni zapłacą „jarkowe”; więc 30
kwietnia jest datą złowróżbną.
Następny dzień - 1
maja, tradycyjne święto związków zawodowych. Po raz pierwszy od lat obchodzone
„pod strajkiem”. Jak „społecznie wrażliwy” rząd PiS potraktował nauczycielskie
związki, widzieliśmy; mówiąc subtelnie - z buta. Ale masowy strajk pracowników
oświaty potwierdził jedynie, że praktycznie cała sfera budżetowa zarobkami
mocno odstaje od sektorów gospodarczych, a dziesiątki miliardów wydawane przez
rząd lekką ręką na społecznie bezsensowne, wyborcze transfery bardzo budżetówkę
rozeźliły i rozżaliły. Zanosi się na następne protesty; dlatego też rząd ćwiczy
na nauczycielach technologię łamania, zagadywania, zastraszania protestujących.
Ale, nawiązując do dawnych pochodów w Święto Pracy, „bój to nie jest ostatni”.
Ludzie wciąż, tak się wydaje, chcą po prostu zarabiać godnie za dobrą pracę, a
nie zależeć od łaskawych gestów władzy.
1 maja to w tym roku także 15. rocznica
wejścia Polski do Unii Europejskiej. Ponieważ przypada na kilka tygodni przed
wyborami do europarlamentu, na pewno będzie wykorzystywana do celów
kampanijnych. PiS, choć - jak pokazuje nasz sondaż - nie jest już podejrzewany
przez większość wyborców o zamiar jawnego polexitu, znajdzie zapewne jakąś
kolejną formułę, aby Unię obrzydzać. Po „ideologii LGBT i lekcjach masturbacji”
ostatnio odbywa się straszenie walutą euro, choć nikt w opozycji nie twierdzi,
że mamy obecnie warunki do rezygnacji ze złotego. Niestety, PiS zapędza wszelką
dyskusję o naszym miejscu i przyszłości w Europie w jakieś retoryczne maliny. A
jednocześnie - jak zauważa prof. Aleksander Smolar - w samej Unii rząd PiS
jest marginalizowany. Koalicja Europejska ma więc powinność, aby wybory unijne
wygrać. I szansę - zwłaszcza że jej kampanię bardzo ożywi przyjazd do Polski i
planowane publiczne wystąpienia Donalda Tuska. W każdym razie warto tego dnia
pomyśleć ciepło o Matce-Unii i wywiesić, jako znak wyborczy, gwiaździsty
sztandar.
A propos, między 1 a 3 mamy 2 maja - Święto
Flagi. Były już na ten dzień ćwiczone różne formuły patriotycznych obchodów i
patriotycznych starć i nic się specjalnie nie osadziło. Rządzący PiS ma swoją
koncepcję patriotyzmu - wykluczającego, dostępnego dla tych, „którzy bardziej
kochają Polskę” - i jednocześnie przy każdej okazji próbuje zawłaszczać barwy
biało-czerwone jako naturalnie przynależne „obozowi patriotycznemu".
Dlatego to święto robi się coraz mniej przyjemne i mało uroczyste. Właśnie
władza uchwaliła, aby polską flagą dekorować polskie kartofle w supermarketach;
no, naprawdę, można się ugotować z dumy.
I już Święto Trzeciomajowe, Dzień Konstytucji, który
powinien być w tym roku Dniem Opozycji. Nasz sondaż wskazuje co prawda, że dla
większości Polaków sprawy ustrojowe nie są specjalnie ważne, lecz właśnie po to
jest 3 maja, manifestacje, spotkania, wykłady, aby poziom ignorancji, czy też
nonszalancji politycznej, obniżać. Zresztą dla Koalicji Europejskiej, broniącej
dziś w Polsce unijnych standardów praworządności, naturalnym kierunkiem
ewolucji jest przekształcenie się w Koalicję Konstytucyjną - na wybory
jesienne. To się powinno zawiązać między 3 maja a 4 czerwca.
Będziemy zatem mieli w długi weekend serię
pretekstów do politycznych rozmów przy majówkowym grillu. Ostrzegamy tylko,
żeby nie przesadzać - także ze śladem węglowym. Ale - jak pisze Ewa Wilk - mimo
całego towarzyszącego nam na każdym kroku niepokoju, oburzenia, lęku, wciąż
(przynajmniej jako ludzkość) żyjemy w najlepszym okresie historii. I nic
jeszcze nie zostało przegrane. Nie musimy się podusić od smogu; nie musimy też
przegrać wyborów. Więc miłego wiosennego weekendu.
Jerzy Baczyński
Ślepa kiszka
Drogi Statystyczny Polaku Szaraku! Piszę do
Ciebie wyłącznie z potrzeby serca. Nie obawiaj się więc, że będę chciał Ci
przysłać 300 zł w prezencie. Miałbyś wtedy ból głowy, i słusznie, bo
wiedziałbyś, że w 2020 r. zwrócę sobie te 300 zł sześć razy z Twoich dochodów -
w sumie 1800. Szaraku kochany, to był tylko taki żart, by na początku
napomknąć, z jakim rządem mamy dziś to, co mamy. Gdy zaklina się, że z serca
daje, możesz być pewien, że Cię złupi. Oczywiście wyż. wym. nie ma potrzeby do
oszustw się przyznawać. Każdy z ministrów, z premierem na czele, przecież
przysięgał, że dobro obywateli będzie dla niego najwyższym nakazem, i kończył
aktem strzelistym: dopomóż mi, Panie Boże. Przysięgi dotrzymują - sami sobie przyznają
nagrody, premie, dofinansowania, najwyższe stanowiska w spółkach Skarbu
Państwa, bywa, że dostają nawet koperty od zagranicznych doradców. Nic w tym
dziwnego, przecież w tekście ślubowania nie ma mowy o wszystkich obywatelach.
Listę tych, których zobowiązanie dotyczy, ustala Nowogrodzka. A co z Bogiem?
Zacytuję własny limeryk: Raz Pan Bóg zmęczony Osobami Trzema/Rzekł w
sekretariacie do świętego Nikodema/ Wyjeżdżam na ryby/I w tym czasie gdyby/Ktoś
się o mnie pytał, to mnie nie ma.
Drogi Polaku
Szaraku, czy Ty wiesz, że żyjesz w europejskiej Dolinie Krzemowej i nic o tym
nie wiesz? Nie przejmuj się, świat o tym także nie wiedział, dopóki do USA nie
poleciał - umówiony tam z wiceprezydentem - nasz premier. Wiceprezydent odwołał
spotkanie, bo akurat nie miał czasu, więc Mateusz Morawiecki udzielił wywiadu
telewizji Fox News. Polska dogania czołówkę w branży nowoczesnych technologii -
ogłosił i tu z tą doliną wyskoczył. Skąd miał wiedzieć, że w rankingach
innowacyjności Amerykanie są dopiero na ósmym miejscu, a wyżej stoją kraje
takie, jak Niemcy, Szwajcaria, Finlandia i Szwecja? Europa znaczy. Może
premierowi chodziło o dwutlenek krzemu, którego jest w Polsce pełno w każdej
porządnej piaskownicy, że o Mierzei Wiślanej nie wspomnę.
Szaraczyno moja, pisowska zagłuszaczka
strajku nauczycieli chrypi coraz głośniej. Oberprezes wypichcił deklarację,
której podpisanie będzie „dowodem dojrzałości politycznej”. Opozycja ma
notarialnie zaświadczyć, że nie wprowadzi euro, dopóki gospodarczo nie dogonimy
Niemiec (zdaniem ekspertów nastąpi to za 75 lat). Ekonomista roku z Krynicy
A.D. 2015 zabronił przy tym opozycji podejmowania zobowiązań wobec „zewnętrznych
sojuszników”, bo to wbrew interesowi naszego państwa. Co to znaczy zewnętrzny?
Niemcy? Francja? Finlandia? Niech prezes wyjdzie z zatęchłego biura i zobaczy,
co sam napisał i wywiesił w Alejach Jerozolimskich: „Polska sercem Europy”.
Sercem, nie śledzioną ani wyrostkiem robaczkowym. W przaśnej mowie polskiego
ludu wyrostek robaczkowy to ślepa kiszka. Od razu widzę wiceministra kultury
Jarosława Sellina i słyszę, jak mówi: opozycja „nakręciła aferę” związaną z
pensjami w Narodowym Banku Polskim, by podstępnie zmusić nas do przyjęcia euro.
O właśnie, a propos Adama Glapińskiego. To prezes kierujący także Radą Polityki
Pieniężnej w NBP, w której zasiada orzeł - prof. Eryk Łon. Zaproponował on,
by cała UE przyjęła naszą złotówkę jako unijną walutę, bo tak nakazuje
przepowiednia fatimska, orędzie siostry Łucji oraz objawienia w Gietrzwałdzie.
Przysięgam, że to nie jest mój idiotyczny żart, lecz słowa Łona, państwowego
urzędnika na odpowiedzialnym stanowisku, który zarabia pewnie tyle co ze 20
nauczycieli.
Szaraczku miły,
uszy do góry. Nawet najdłuższa żmija przemija.
Stanisław Tym
Plusy Kaczyńskiego
Partia rządząca idzie
szerokim frontem, więc nawet dotychczasowe zasady matematyki przestają
obowiązywać. PiS ma własne.
Gdybym nawet teraz wrócił do mojego pokoju
w rodzinnym mieszkaniu w bielawskim bloku, pewnie jeszcze bym ją znalazł.
Pożółkłą, większą, zakurzoną. Kupowałem POLITYKĘ w wieku lat 15, żeby aspirować
do świata, który był dla mnie wtedy bardzo obcy. Czytałem, często nie mając
wiedzy, żeby zrozumieć. Dzisiaj siedzę w cichej krakowskiej kawiarni i mogę
napisać swój pierwszy felieton dla tego tygodnika - bezcenne. Z wami,
Czytelnicy, nawet bezcenne plus.
Wszechobecny dzisiaj symbol „+” którym
prezes znakuje prawie wszystko i wszystkich - od krów, przez świnie, po dzieci
i seniorów - wcale nie jest dla mnie symbolem rozwoju. Jako małomiasteczkowy
chłopak ze świata, w którym na wszystko trzeba samemu zapracować, wiem, jak
smakuje kij i mam dystans do marchewki.
Nawet w czasach prawie obowiązkowego stylu wege. Co za
odwaga, panie Kuźniar!
Zaraz, jak to brzmi
u właściciela Paszportu POLITYKI Dawida Podsiadły? ”Z małego miasta wielkie
sny/Gromadzą się na twoich ulicach/ Pamiętam, bardzo chciałem tu być/Na pewno
dużo bardziej niż dzisiaj”. Kiedy dawanie wcale nie jest podszyte równaniem
krzywd czy dopieszczaniem zapomnianych, ale kupowaniem biernych, dobrze się to
nie skończy.
W odpowiedzialnej
matematyce 2 plus 2 to zawsze 4. W matematyce prezesa Kaczyńskiego - co
świetnie zresztą widać teraz przy okazji majstrowania przy pieniądzach z OFE -
100 proc. to 85 proc.
Albo jeszcze bardziej obrazowo: krowa plus dziecko plus
emeryt równa się minus nauczyciel. Pieniężne maski PiS spadają szczególnie
łatwo i z wyraźniejszym hukiem, kiedy o swoje proszą grupy społeczne, które
mentalnie się od prezesa różnią. Tacy, którzy rozumieją, że dawanie jednym
oznacza odbieranie innym, niezależnie od nomenklatury.
Od kilkunastu dni
chłodem brani są nauczyciele, rodzice i uczniowie. Jakby ktoś wcisnął pauzę w
konstytucyjnym prawie do nauki. Zamiast szkół to firmy prowadzą w tych dniach
lekcje biznesu na żywo. Rodzice przechodzą przymusowe kursy logistyki, a
dzieciaki plączą się pod nogami prezesów, poznając odpowiedź na pytanie,
dlaczego moja mama jest wieczorem taka wykończona. Swoją drogą to potrzebna
lekcja życia, ale nie wiem, czy powodem do niej powinien być akurat
nauczycielski strajk. Szczególnie że między komunikatem Jarosława Kaczyńskiego:
krowa i świnia też zasługują na swój plus, a słowami Mateusza Morawieckiego:
stan finansów państwa nie pozwala na żadne dodatkowe ustępstwa, minęło ledwie
kilkadziesiąt godzin. Premiera ratuje tylko wizyta w USA i rozmowa z Elonem
Muskiem - w tym zestawieniu kosmiczne pomysły jakoś łatwiej bronić. Choć,
wtrącę z rozkoszą, porównywanie Polski do Doliny Krzemowej i obiecywanie, że
klimat dla biznesu jest tu wybitny, trąci newsem o znalezieniu nowej
cywilizacji.
Plus (kolejny?!) jest taki, że finansowe
kombinacje PiS łączą ludzi i wyprowadzają ich na ulice. Setki osób z
czarno-pomarańczowymi wykrzyknikami w klapach powtarzają: wspieram protest
nauczycieli. Moment wyczuli też uczniowie i chcą skorzystać z okazji, żeby
zadbać o lepsze lektury - o ile te nie zostaną spalone. I kiedy wydaje się, że
rząd doprowadził do kumulacji absurdu, prezes wyciąga jokera. Pisze list do
politycznych wrogów i żąda deklaracji, że dopóki nie zaczniemy żyć jak Niemcy,
nie możemy sypiać z euro. Lubię ten jego rozmach i wiarę w odrodzenie
epistolografii. Ale poszedłbym na miejscu prezesa szerzej: dopóki nie
wyprodukujemy polskiego mercedesa, nie powinniśmy jeździć samochodami! Albo: do
czasu kiedy Ekstraklasa nie zacznie przypominać Bundesligi, stadiony mają być
puste! Czy choćby postawienie jasno sprawy jakości piwa: dopóki nasze browary
nie nauczą się robić dobrego weissbier, powinniśmy siedzieć w barach o suchym
pysku.
Rozumiem, że lekcje
matematyki się nie odbywają, ale matematyczne reguły się nie zmieniły - nie
można mieć europejskich zarobków, ale nie mieć europejskich cen. To się nie
sklei nigdzie poza ekonomią PiS. Kreatywnie księgować można wprawdzie wszystkie
uparte wezwania Kaczyńskiego, ale pamiętajmy, że on już na emeryturze, i choćby
żył sto lat, czego mu życzę, to nie będą jego długi.
Jarosław Kuźniar
Święto Pracy
W całkiem pokaźnej kolekcji wartości, które
rodzice próbowali kłaść do mej opornej głowy, błyszczały: nauka, czytanie i
praca. Pierwsze dwie stawały czasem w sprzeczności, gdy tata był wzywany do
szkoły, bo po raz enty zostałem przyłapany na czytaniu pod ławką na lekcjach,
które mnie nie interesowały Tata grzmiał, że nie zdam do następnej klasy, a ja
czułem się skrzywdzony, czemu dawałem wyraz, no bo przecież to on sam do
czytania mnie zachęcał, no naprawdę.
Już w klasie
maturalnej zirytowana nauczycielka skonfiskowała mi „Sennik współczesny”
Tadeusza Konwickiego, który pochłaniałem z wypiekami na twarzy i bardzo się
zdziwiłem, gdy zostałem wywołany do odpowiedzi, bo nie miałem kompletnie
pojęcia, o czym się mówi od pół godziny. Tata się ciskał, że „przecież nie
będziesz zdawać matury z Konwickiego!”, którego skądinąd sam uwielbiał. No i
się szanowny rodziciel zdziwił, bo jak na pisemnym polskim podano tematy do
wyboru i zobaczyłem ten numer 3: „Od naśladowania rzeczywistości do deformacji:
które konwencje w literaturze i sztuce odpowiadają ci najbardziej i dlaczego?”,
to od razu wiedziałem, że piszę o Konwickim. Myk, piłeczka i gol, bo dostałem
najwyższą ocenę, która zwalniała mnie z egzaminu ustnego, a na nim, gdyby mnie
zapytali choćby o twórczość patrona szkoły, Mikołaja Reja, mogłaby być
nieprzyjemnościunia.
Kiedy zawalałem
przedmioty, które mnie nie interesowały, mama wzdychała, że skończę na
budowie, ale pomijając ten chwyt retoryczny, w domu panował szacunek do każdej
pracy. Praca była świętością. I być może dlatego od zawsze chciałem pracować.
Na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej poniosłem porażkę. Marzyłem, by sprzedawać
gazety w kiosku Ruchu na Rynku Starego Miasta, gdzie kupowała je mama,
pracująca obok w Muzeum Historycznym Warszawy. Miałem jakieś 11-13 lat i już
się cieszyłem na to, jak będę wzorem dorosłych kioskarzy dorzucać pudełka
zapałek klientom, gdy zabraknie mi groszy na wydawanie reszty, ale świat się
okazał okrutny i usłyszałem brutalne „nie”.
Mniej więcej w tym
samym czasie postanowiłem pójść w zbieractwo. Na drodze z Pułtuska do Wyszkowa
miejscowi sprzedawali jagody i poziomki, rodzice mieli niedaleko działkę, ja
rower, dodałem dwa do dwóch, sprawdziłem ceny i już zacząłem planować, na co
wydam zarobioną fortunę, bo przecież w pobliskim lesie było aż granatowo-czerwono
od owoców. Dziwna sprawa, ale gdy wybrałem się na zbiory, odniosłem wrażenie,
jakby jagód i poziomek
było mniej niż wtedy, kiedy je zjadałem z krzaczków. Od
śniadania do południa zebrałem mały słoik. Nastrój trochę siadł, ale wsiadłem
na rower i pojechałem na szosę. Siedziałem, siedziałem, wyciągałem słoiczek do
przejeżdżających samochodów, ale nikt się nie zatrzymał. Wróciłem przybity do
domu i opowiedziałem babci, co się stało. Zapytała, za ile chciałem sprzedać
słoik. Odpowiedziałem, a ona powiedziała, że go ode mnie kupi. Ochoczo się zgodziłem,
a babcia przygotowała jagody i poziomki z przepyszną bitą śmietaną, które
zjedliśmy z bratem i siostrą.
Żywot człowieka
lasu okazał się trudniejszy, niż przewidywałem, postanowiłem więc przerzucić
się na truskawki. Ludzie z naszej wsi zarabiali niezłe pieniądze i mówili, że
to prosta robota, a dziennie można na luzie zebrać kilkadziesiąt łubianek.
Oczy mi się zaświeciły. Po kilku godzinach roboty miałem spalony kark i twarz,
plecy niemiłosiernie rwały, a pierwsza kobiałka nawet się nie zapełniła.
Odpaliłem dopiero
przy myciu szyb w liceum. Rodzice załatwili pierwszych klientów spośród
znajomych, a że o dziwo byłem całkiem schludny i dokładny, ci zaczęli polecać
mnie dalej. Zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze w życiu, byłem niesamowicie
dumny i szczęśliwy. Na pierwsze saksy pojechałem po maturze do Holandii,
malowałem szkołę w Hadze. Ściemniłem, że jestem wytrawnym malarzem pokojowym.
Wiedziałem, że przed malowaniem trzeba oczyścić mur, ale trochę przesadziłem,
bo doskrobałem się do siedemnastowiecznych cegieł, w panice to Majstrowałem
pod okiem zdziwionego majstra, ale po początkowym horrorze przez następne
tygodnie uczciwie zarobiłem kopczyk guldenów.
Na studiach
handlowałem książkami podziemnych wydawnictw i było to prawdziwe eldorado, bo
schodziło wszystko. Z rozrzewnieniem wspominałem ten biznes, gdy już po
przełomie 1989 roku i likwidacji cenzury próbowałem sprzedawać książki z łóżka
polowego pod Dworcem Centralnym. Zbliżało się Boże Narodzenie, było zimno i
wszyscy mnie mijali jak lata wcześniej kierowcy pod Pułtuskiem. Niech się
święci 1 Maja!
Marcin Meller
Szach i szok
Felieton piszę w połowie kwietnia, ale ma
on leżeć w kioskach jeszcze w maju.
Dawniej leżały gazety, teraz leżą kioski, leży Ruch. Niech
żyje kapitalizm! (Hasło na 1 maja). Ruch - instytucja bestialsko zniszczona
przez kolejne zarządy - jest w agonii. Czy znajdą się winni? Pięknoduchy
zastanawiają się, co po PiS, i przestrzegają przed zemstą, bo przecież „oni”
nie znikną, nadal będziemy żyć w jednym kraju z tymi, którzy wyrzucili
kilkudziesięciu generałów, fałszują historię, oczyścili „złogi” w MSZ aż do
podłogi (Pinochet: „Wyciąć tę zarazę do kości”), którzy wyprowadzili pieniądze
do Luksemburga, którzy zlecili pobicie Kwaśniaka, którzy obsadzili kluczowe
placówki dyplomatyczne i szkalują nasz kraj gorzej niż Erika Steinhoff - oni
mają być nietykalni? A zresztą - Bóg z nimi!
Ze względu na
majówkę od razu przejdę do części rozrywkowej. Nowa kadra dyplomatyczna oraz
przyszli europosłowie powinni „wejść w temat”, tak jak piłkarze „wchodzą w
mecz”. Pierwszym dyplomatą, jakiego poznałem w Warszawie, był młody i niezwykle
sympatyczny attache ambasady Indii Alfred Vaz (zmarły przedwcześnie). Były to
lata 60. i jako młokos miałem zero obejścia. Kiedy po raz pierwszy zaprosił
mnie na cocktail do swojego mieszkania przy ulicy Polnej, drzwi otworzył mi
ubrany na czarno dżentelmen, któremu już na wejściu „zafundowałem szuflę”,
czyli wyciągnąłem rękę na powitanie. Po chwili pojawił się Alfred, więc
zrozumiałem, że wylewnie przywitałem się z kelnerem, który wyciągał rękę po
płaszcz, a nie po moją rękę. Hinduski dyplomata wprowadził mnie na pokoje i
bawił krótką rozmową, z której dowiedziałem się, że z wykształcenia jest...
fizykiem, a do MSZ trafił z... konkursu. Sądzę, że ta metoda rekrutacji jeszcze
do Polski nie trafiła, u nas nadal obowiązuje zasada TKM (teraz k... my), na
miejsca wykarczowanych złogów pojawiają się perły w smokingach uszytych przez
PiS. W pewnym momencie Alfred, bez żadnego ostrzeżenia, usiadł „po turecku”...
na pokrytej dywanem podłodze, stawiając mnie w trudnej sytuacji. Chcąc nie
chcąc, zrobiłem to samo, na szczęście byłem młody i stawiałem dopiero pierwsze
kroki. Dyplomacja wymaga łamańców.
Przed wyjazdem na
stanowisko ambasadora w Chile dowiedziałem się w MSZ, że powinienem mieć
smoking, oczywiście na koszt własny. Nabyłem więc odpowiedni strój i nie mogłem
się doczekać, kiedy wreszcie w nim wystąpię. Miałem także sugestie z Centrali,
żeby w rozmowie z prezydentem i ministrem poruszyć kwestię ewentualnej pomocy
dla Polski z powodu powodzi, jaka nawiedziła nasz kraj (1997 r.). Pech chciał,
że także w Chile była wtedy koszmarna powódź. Nie wiedziałem, co robić - wykonywać
instrukcje i prosić o wsparcie, czyli ośmieszyć się już w czasie pierwszej
wizyty, czy też puścić instrukcje mimo uszu. Dyplomaci często muszą udawać, że
pewnych poleceń nie dosłyszeli.
Wracam do smokingu.
Pierwszą okazją wystąpienia w nim miało być złożenie listów uwierzytelniających
u prezydenta Republiki Eduardo Freia. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy
zostałem poinformowany przez protokół chilijski, że obowiązuje ciemny garnitur.
I tak mijały lata bez smokingu. Przyjęcia, święta narodowe różnych krajów,
doroczne spotkanie prezydenta z korpusem dyplomatycznym, a mój smoking
usychał z tęsknoty. Do tego stopnia, że towarzysząc prezydentowi Chile w
oficjalnej wizycie w Polsce, zapomniałem zabrać ze sobą smokingu. Kiedy
wreszcie (17 godzin lotu) wylądowałem w Warszawie, otrzymałem zaproszenie na
oficjalną kolację, którą prezydent Kwaśniewski z małżonką wydadzą na cześć
chilijskiej pary prezydenckiej. W rogu na dole zaproszenia było tylko jedno
słowo: smoking. O, Boże, cóż ze mnie za fujara! Mój smoking pozostał w
Santiago! Udałem się do wypożyczalni w Warszawie, a mojego smokingu nie
założyłem ani razu.
W kołach
dyplomatycznych znana jest anegdota opisana przez ambasadora Edwarda
Pietkiewicza o tym, jak pewien wyższy urzędnik otrzymał zaproszenie do pałacu
wilanowskiego na przyjęcie wydane przez szacha Iranu. Od czasu powrotu z
placówki jego smoking bezużytecznie wisiał w szafie. Wreszcie nadszedł ten
dzień. Przejrzawszy się w lustrze, zadowolony z wyniku oględzin, pomknął do Wilanowa.
Gdy przybył na miejsce, przeżył szok. Szach i zaproszeni goście byli w
garniturach wizytowych. Smokingi nosili tylko kelnerzy. Nasz bohater po prostu
zapomniał, że smoking można włożyć tylko wtedy, gdy na zaproszeniu „stoi
napisane”: smoking.
Wiele anegdot znajduje się w nowej książce
byłego dyplomaty (1972-2016), ambasadora Jakuba T. Wolskiego, także pisarza. Z
Wikipedii dowiaduję się, że JTW został jesienią 2005 r. wiceministrem spraw
zagranicznych, z którego to stanowiska odwołano go w kwietniu 2006 r., po
zaledwie kilku miesiącach, czyli - jak można się domyśleć - został zdmuchnięty przez
„dobrą zmianę”, a jego stanowisko potrzebne było dla jakiegoś dyplomatołka.
Książka Wolskiego „Dyplomatyczny cicer cum caule” (Wyd. Iskry) to odpowiednia
lektura na majówkę.
Znajomy
parlamentarzysta opowiadał mi, czytamy, że przyszedł kiedyś na męskie przyjęcie
z żoną, ponieważ mieli potem wspólne plany. Przyjęcie wydawał attache wojskowy.
Na dole, przed schodami, stał młody oficer, który mówił każdemu „how do you do”
i wskazywał drogę na górę. Kiedy wchodziłem, mówił parlamentarzysta, przywitał
mnie tak samo, następnie spojrzał zakłopotany na moją małżonkę i rzekł: „how do
you do your wife”. Oficer założył, że skoro pierwsze oznacza z grubsza „jak się
masz”, to drugie powinno znaczyć „jak się ma twoja żona”. Tymczasem znaczyło to
„jak używasz swoją żonę”. Na to parlamentarzysta odpowiedział: „robię, co mogę”,
ale tego już oficer nie zrozumiał.
Ponieważ przed
wyborami do Parlamentu Europejskiego liczni polscy politycy uczą się
angielskiego, jeszcze jedna anegdota. Pewien ambasador, który znał angielski,
na przyjęciu pożegnalnym innego ambasadora, chcąc podkreślić, że jego serdeczne
słowa płyną „from the bottom of my hart”, powiedział „from the bottom of my
wife”.
Daniel Passent
Czcionki
Zacznę od zdania, które siedzi mi w głowie
od ponad roku i dotychczas nie miałem okazji, by je wygłosić w felietonie. Otóż
mam gorącą prośbę do wydawców książek, by jakąś niewielką część nakładu
drukowali większą czcionką. Przynajmniej - by to rozważyli. Wiem, że to oznacza
komplikacje, więcej papieru, podraża druk, ale są wśród nas ludzie, którzy
gorzej widzą z różnych powodów, a już na pewno słabiej widzą seniorzy - i ci
ludzie mają poważny kłopot, kiedy ich najdzie czytelnictwo. Doświadczam tego od
pewnego czasu osobiście, ale nie tylko.
Moja mama Ala ma 91
lat, czyta tygodniki i dość sprawnie posługuje się iPadem. Nie jest źle, bodaj
tylko jedno pismo było dla niej za ciasne i zrezygnowała, na iPadzie można
wielkość liter regulować, zdjęcie powiększyć, wiadomo. Natomiast teściowa
Zofia ma lat 87 i całymi dniami zaczytuje się w książkach. Połyka je w
ogromnych ilościach, głównie powieści obyczajowe, romanse i klasyczne
kryminały. Kupujemy je więc regularnie, a zakupy zaczynamy od wertowania
kartek, by ocenić wielkość druku. Niestety, większość odpada. W tym wieku nie
ma się sokolego wzroku, przedzieranie się przez niewielkie literki staje się
udręką, a tu nawet przygody Sherlocka Holmesa są drukowane maczkiem. Więc?
Zofia nie jest wyjątkiem, czytanie dla takich jak ona to jedyny kontakt z
pozadomowym światem. Może jakaś specjalna seria dla seniorów? Wysyłkowa? 1
proc. nakładu za 5 złotych drożej? I to wszystko. Dziękuję.
Jestem zauroczony
panią Magdaleną Adamowicz. Chamski atak na nią w wykonaniu posłanki Pawłowicz
dał tym samym jakiś pozytywny wynik: pozwolił wielu Polakom odróżnić klasę od
obory. Odpowiedź pani Magdaleny przebiła wszelkie znane mi teksty marketingowe
ze świata polityki - w jednym tweecie pomieściła erudycję, inteligencję,
szacunek dla ludzi, urok i ogromny dorobek. Komplet. Gdybym mieszkał w Gdańsku,
w wyborach zagłosowałbym na nią bez chwili wahania.
I to jest coś, co
mnie cieszy w tych wyborach. Daje się wyłuskać parę osób metodą nie plemiennego
nakazu czy oślepłego odruchu kibica. Można znaleźć perełki. Ale najpierw mały
background. Nie lubię wyborów. Syn mi wytknął, że jak tylko mogę, to nie
chodzę, a nie chodzę, bo nie uznaję list układanych przez bonzów partyjnych
(uważam je za zabójstwo dla demokracji), więc najczęściej nie znajduję na nich
nazwisk, którym bym chciał powierzyć swoje losy. Jestem gorącym zwolennikiem wjazdu
do świata polityki kolejnych pokoleń ambitnych młodych ludzi, a takich od lat
nie widać. Wciskają się więc do tego świata cwaniacy z młodzieżówek, co jest niczym
awans z poprawczaka do pierdla - już tam na dole zaczynają się zło i
demoralizacja, kwitną układy i gierki.
Niestety,
pojawianie się w polityce całkiem nowych bytów jest jeszcze bardziej ryzykowne.
Wszelkie zjawy, nagłe meteory - począwszy od Tymińskiego (,,pieczątki z
kartofla”), Leppera (który jednak był wersalem, na to wychodzi), lawiranta
Palikota, Kukiza (zgroza, młodzi, którzy na niego głosowali, powinni mieć
wydrukowane w dowodach „głosowałem na Kukiza w 2015”), a teraz ćmy lecące
do Biedronia (nawet moja początkowa ufność się tu poślizgnęła) - to jest wciąż
ten sam mechanizm selekcji negatywnej, wprowadzania na listy oszustów,
świrów, neofitów, żuli i faszystów.
Na tym tle w
wyborach do Parlamentu Europejskiego daje się zauważyć intrygujące zjawisko. Z
rekomendacji istniejących ugrupowań kandydują ludzie niezależni z ogromnym
dorobkiem własnym (działaczka charytatywna Janina Ochojska, mecenas Michał
Wawrykiewicz z Wolnych Sądów), politycznie nieprzekupni (antropolog Władysław
Teofil Bartoszewski, ambasador Marcin Bosacki), odważni, którzy mają własne
zdanie (Joanna Scheuring-Wielgus). I to jest w jakimś sensie polska wersja
objawienia na miarę kongreswomanki Alexandrii Ocasio-Cortez w USA, która
odmienia właśnie oblicze polityki amerykańskiej (ona akurat lewicuje, ale jest
mocno niezależna od własnej Partii Demokratycznej).
Są jak wolne elektrony. Odświeżające dla polityki bardzo.
W PiS takie
zjawisko jest niemożliwe. Tam imadło ściska mocno, selekcja jest jak w gangu.
Musiałby się objawić w kręgu Kaczyńskiego jakiś Gorbaczow odnowiciel, jak to
było za Czernienki, a jest Błaszczak. Pozostaje więc wyłuskiwać z pro
demokratycznych list wyborczych ludzi intrygujących, niosących nadzieję na
zmianę i cieszyć się, że każde złe słowo, jakie wypowie o nich Pawłowicz, jest
instrukcją, bo jej strach jest najlepszą rekomendacją i mówi: „Głosuj na
niego!”.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz