Kiedy polityk
obiecuje swoim wyborcom odzyskanie godności, należy liczyć się z tym, iż
zamierza odebrać ją innym.
Utarło
się mniemanie, że Prawo i Sprawiedliwość
przywróciło poczucie godności wielu dotąd wykluczonym. Do pewnego stopnia
jest ono podzielane również w kręgu przeciwników obecnej władzy. W przestrzeni
publicznej od dawna krążą więc takie pojęcia, jak „rewolucja godnościowa”,
„przywracanie szacunku”, „redystrybucja społecznego prestiżu”.
Najczęściej słyszymy, że dzięki transferom budżetowym
godność odzyskali najubożsi. To zresztą teza
stosunkowo niekontrowersyjna, gdyż zastrzyk gotówki bez wątpienia pomógł pewnym
grupom zaspokoić część elementarnych potrzeb, składających się na standard
życia potocznie określany jako godny. Szkoda że nie wszystkie potrzebujące
grupy zostały potraktowane jednakowo. Ci, których wykluczono, pewnie mogą
wręcz mówić o poczuciu upokorzenia.
Natura premiującego rodziny wielodzietne programu 500
plus otworzyła możliwość poszerzenia narracji godnościowej o treści
ideologiczne i symboliczne. Słyszymy przeto, że godność odzyskały polskie rodziny. W domyśle - hołdujące tradycyjnemu modelowi,
podporządkowane normom katolickim. Kryje się za tym czytelna sugestia, iż -
niezależnie od deficytów materialnych - były
one dotąd dyskryminowane kulturowo. Przez kogo? Oczywiście piewców „lewackiej”
nowoczesności, sławiących alternatywne formaty rodziny (związki partnerskie,
jednopłciowe, patchworki itd.) i wszystko, co obce bogobojnym schematom.
A ponieważ nowoczesność częściej bywa praktykowana w
wielkich aglomeracjach, siłą rzeczy do grona beneficjentów rewolucji godności
musieli trafić mieszkańcy małych miasteczek, w szczególności
położonych w regionach zapóźnionych rozwojowo. Wcześniej podobno upodleni za
sprawą osławionego „modelu polaryzująco-dyfuzyjnego” Platformy Obywatelskiej,
o którym prezes Kaczyński mówi często i ze szczególną lubością. Nie
po to wszakże, aby poddać ją
krytyce, lecz zdemaskować jako niecną intrygę mającą zniszczyć prowincję.
Rewolucja godnościowa musiała wreszcie sięgnąć
najwyższego piętra organizacji wspólnoty, czyli narodu. Dostajemy więc
frazes o wielkim wstawaniu z kolan. Bo wcześniej, jak wiadomo, naród pokornie
płaszczył się przed możnymi tego świata. Ci, którzy po 2015 r. nie powstali,
nie są już godni swego narodu. Trzeba ich wszelako nieustannie wskazywać, gdyż
wtedy lepiej widać godność własną („idź wyprostowany wśród tych co na kolanach”).
Praktycznie wstawanie z kolan polega na tym, że polskie państwo eksponuje na
zewnątrz swą wyjątkowość, chroni dobre imię i twardo reaguje na wszelkie
potwarze. Realnych efektów tak skalibrowanej polskiej polityki zagranicznej
oczywiście nie ma, ale z założenia jest ona
nakierowana na wewnętrzny rynek polityczny. Tym istotniejsze staje się
zadośćuczynienie godnościowe.
Niewyczerpane pokłady godności znajdują się także na polu
historycznym. Władza kocha rocznice, celebracje, rekonstrukcje, sztandary,
defilady. Odwołując się do chwalebnej przeszłości, pragnie wypełnić godnością współczesnych patriotów.
I znów przeciwnikami są ci,
którzy lubują się w celebrowaniu klęsk i upokorzeń; uprawiający tzw.
pedagogikę wstydu. Kluczowym obszarem tych godnościowych zmagań są rzecz jasna
stosunki polsko-żydowskie. Nic tak bowiem nie uwłacza polskiej godności, jak
nowo odkrywane fakty o postawach Polaków wobec Zagłady. Toteż trzeba
nieustannie dawać odpór i bronić godności narodu, który „pomagał Żydom”.
Retoryka godnościowa od
początku pomagała PiS cementować cały ten niespójny wyborczy zasób w jeden
polityczny projekt. Wpisuje się przy tym
idealnie w logikę polaryzacji. Gdyż rewersem godności zawsze jest poniżenie.
Nie może być zatem mowy o
etycznej symetrii w polskim konflikcie. Po jednej stronie stoją upokorzeni. Po
drugiej - ci, którzy upokarzali. A godność
jest tu wartością deficytową. Nie ma więc sposobu tak po prostu uwierzyć we
własne możliwości i poczuć się godnie. Trzeba sobie to poczucie wywalczyć,
odwojować, wyszarpać. Jak na wojnie, upokarzając wroga.
„Przywracanie
godności” jest przy tym procesem, którego kres znajduje się poza horyzontem.
Kaczyński w niemal każdym wystąpieniu mówi o pokonywaniu wspólnej drogi.
Zaszliśmy bardzo daleko - stwierdza - ale jeszcze więcej przed nami. I nawet
te skrawki godności, które już udało się odzyskać,
nieustannie są zagrożone. Przypomina więc prezes dotychczas obdarowanym, iż
„trwa zaciekła obrona przywilejów różnych grup, różnych kast”. Pozostajemy w
logice godnościowego karnawału. Po którym - jeśli zatracimy czujność - nastąpi
bolesny post skutkujący nową porcją upokorzeń ze strony „onych”.
W jednym z niedawnych wystąpień Kaczyński połączył
postulat godnościowy (wskazując go jako główny cel polityczny) z porządkami
wolności i równości. To wiele wyjaśnia co do politycznych intencji prezesa
PiS. Każda rewolucja, kiedy przeradzała się w taką czy inną dyktaturę,
ograniczała wolność w imię równości i godności.
Rewolucję francuską zrodziło pragnienie wyzwolenia ludu
spod despotycznej władzy. Ale w miarę jej postępów rosła presja na
zaspokojenie elementarnych materialnych potrzeb szerokich mas. Podjęcie
kwestii socjalnej zmieniło relację dyktatorów rewolucji z ludem. Dotąd
stanowili jedność, teraz - mogąc rozdzielać dobra - stanęli ponad. Wspólnota pękła, otworzyła się za to
przestrzeń wielkiej manipulacji masami.
Podobnie było w rewolucyjnej Rosji. Lenin również
deklarował połączenie wolności z równością. Pierwsze symbolizowały rady
robotnicze, drugie - powszechna elektryfikacja. Rychło jednak okazało się, że
demokracja nie podoła wielkiemu zadaniu modernizacji cywilizacyjnie zapóźnionego
mocarstwa. Miejsce rad zajęła więc partyjna dyktatura.
A polska rewolucja Solidarności? Owszem, na krótki czas
umiała harmonijnie połączyć postulaty wolności i równości. W tysiącach relacji
z tamtego czasu będą potem powracać słowa o odzyskanej godności. Trudno jednak
wskazać choć jedno wspomnienie, w którym to poczucie zostałoby skojarzone z
dwoma tysiącami złotych podwyżki (czyli ósmym postulatem porozumień gdańskich),
gwarancją przydziału mięsa w reglamentowanym systemie kartkowym (nr 11) bądź
wolnymi sobotami (nr 21). Nie ulegało wątpliwości, że godność była skutkiem
obywatelskiego upodmiotowienia i odzyskanej zdolności panowania nad własnym
losem. Krótko mówiąc, raczej pozostała w porządku wolności.
Zachowajmy więc ostrożność,
zanim w pełni przyjmiemy obowiązujący pogląd o godnościowym wymiarze
transferów socjalnych w rodzaju 500
plus. Oczywiście niektórym beneficjentom, tym realnie niezdolnym wiązać koniec
z końcem, podniesienie poziomu minimalnego dochodu pomogło wydobyć się ze stanu
głębokiej zapaści cywilizacyjnej i związanego z tym upokorzenia. Niemniej
adresowany do milionów Polaków program przede wszystkim odpowiadał na rosnące
(i uzasadnione) aspiracje całego polskiego społeczeństwa. Aby wreszcie nie
tylko symbolicznie, lecz także w wymiarze materialnym, zbliżyć się do
europejskiego standardu zaspokajania życiowych potrzeb. Trudno więc brać serio
słowa rządzących o moralnej gratyfikacji za
transformację. Po prostu transformacja weszła w fazę dojrzałości, Polska ma
dziś nieporównanie większe zasoby niż kiedykolwiek i może praktykować państwo opiekuńcze, które pragmatycznie
określa cele i dobiera stosowne narzędzia. Wielkie egzaltacje nie są tu do
niczego potrzebne.
Zarazem trzeba mieć świadomość korzyści i kosztów
redystrybucji. Pisał o tym sprzyjający opiekuńczości państwa Zygmunt Bauman.
„Przychodzenie z pomocą staje się odpowiedzialnością organów państwowych, a
wraz z tym państwo przejmuje prawo decydowania o względnej wadze potrzeb i tych, którym potrzeby te doskwierają. Raz
jeszcze układa się jaźń moralną do snu. Uwalnia się ją od wyrzutów moralnych,
ale wraz z nimi i od czujności moralnej, z dnia na dzień rdzewiejącej od
nieużywania. Nie na wiele ta czujność się przyda, jeśli państwo postanowi
pewnego dnia użyć scedowanego nań autorytetu moralnego do celów głęboko
niemoralnych”.
Zdaniem Baumana państwo opiekuńcze staje się swoistym
„agentem etycznym” obywateli. I naiwnością byłoby oczekiwać, że sugerować im
będzie wyłącznie rozwiązania szlachetne. Polityka przeważnie jest na bakier z
moralnością, skuteczniejsze są odwołania do niskich pobudek. Taka już ludzka
natura. Powszechna międzyludzka solidarność może objawiać się co najwyżej w
szczególnych momentach historycznych; jako projekt społeczny jest niestety
utopią. Wszelkie ruchy protestu w naszych czasach, jak zauważał Bauman, żądają
tylko redystrybucji zysku. „Przegrani domagają się nowego rozdania kart, a nie
nowej gry”.
Stąd triumf polityki populistycznej, składającej
wyłącznie przyjemne obietnice. Obiecując równość, PiS w istocie zapowiada
odwrócenie hierarchii społecznej, a nie jej spłaszczenie, „władzę ludu” sprawowaną
przez partię. Stymulacja godnościowa jest tu dogodnym narzędziem, bo odwołując
się do wartości wzniosłej, komunikuje się z tym, co
w człowieku niskie. Paliwem jest zawiść, żądza rewanżu, upokorzenia elit,
kreowanego dla politycznych potrzeb klasowego wroga. A w tych warunkach nie ma
też oczywiście przestrzeni do realizacji obiecanej przez Kaczyńskiego wolności.
Czym zatem jest godność? To
nic innego, jak szacunek do samego siebie.
Oferta dostarczenia godności z
zewnątrz ułatwia obniżenie wymagań wobec samego siebie. Tak pisała Maria
Ossowska w kanonicznej refleksji na temat godności, zawartej w „Normach
moralnych” (1969 r.). Wskazując przy tym najczęściej spotykane w codziennym
życiu przykłady uchybienia własnej godności.
A więc nieszczere schlebianie komuś i podlizywanie się w nadziei na osiągnięcie osobistych
korzyści. Dalej narzucanie się komuś, kto nie życzy sobie naszego towarzystwa. Okazywanie ślepego posłuszeństwa i
rezygnacja z własnego zdania. Oportunizm (czyli poświęcenie moralności na
rzecz życiowej wygody), przeliczanie wartości etycznych na materialne, brak
powściągliwości i samochwalstwo. Także uprzedmiotowienie i pogarda wobec kobiet.
Traktowanie człowieka jak towaru, odbieranie mu należnych praw.
Warto zwrócić uwagę, jak zatarta jest w tych przykładach
granica pomiędzy naruszeniem godności własnej i drugiego człowieka. Zdawałoby
się, że lizus upokarza sam siebie, podczas gdy manipulant
odziera z godności manipulowanego. Nic bardziej
mylnego. Jeżeli nie szanujemy siebie, tym samym odmawiamy szacunku innym. Tak
samo jak nie da się odbić komuś jego własnej godności.
Wszystkie te uchybienia bez trudu odnajdziemy w naszym
życiu publicznym. Władza, która tyle mówi o godności, sama sobie jej przecież
odmawia. Podlizując się „zwykłym Polkom i Polakom”, budując wewnętrzne relacje
na regule ślepego i upokarzającego posłuszeństwa, uprawiając propagandowe
samochwalstwo, wykazując bezwstydną zachłanność na przywileje władzy. I tak
samo odziera z godności innych. Czyli konkretne grupy, które zadarły z władzą
i trafiły pod jej pręgierz (ostatnio LGBT i
nauczyciele). Funkcjonariuszy publicznych, masowo kneblowanych i zwalnianych z
pracy za głoszenie poglądów. Powoływane są nawet specjalne instytucje do
łamania niezależnych kręgosłupów (np. postępowania dyscyplinarne w sądach).
Stąd paradoks, że można godność odzyskać (wydobywając się z biedy dzięki nowemu
świadczeniu), a zarazem ją stracić (będąc instrumentalnie potraktowanym).
Czy polityka w ogóle powinna interesować się godnościowymi
aspiracjami obywateli? Chyba wystarczy, jeśli uszanuje ich autonomię. Błędne
jest oczekiwanie, że ktokolwiek - a już zwłaszcza walczący o władzę polityk -
sprezentuje nam godność. Już pokolenie Solidarności przekonało się, że można
ją wyłącznie zdobyć samemu.
Psycholog i etyk Józef Kozielecki opisywał mechanizm
emancypacji niedługo przed sierpniową eksplozją: „Współczesny człowiek osiąga
godność osobistą w działaniu, w trakcie rozwiązywania konfliktów, w które jest
uwikłany. Obrona swojego ja, walka
o uznawane wartości i ideały, zachowanie wierności wobec siebie w wielkich
instytucjonalnych sieciach, opór przeciwko behawiorystycznej manipulacji - to
przykłady poczynań, które kształtują przekonanie człowieka o jego
autentycznej wartości moralnej”.
Inaczej mówiąc, godność nigdy nie będzie towarem, w tym sensie nie da się jej przydzielić ani
redystrybuować. Trzeba samemu być aktywnym. Orientować się przy tym na
współdziałanie, gdyż rywalizacja prowokuje zachowania drapieżne i egoistyczne.
Jak również twardo trzymać się teraźniejszości. Bo zanurzenie w przeszłości,
obsesja pamięci o dawnej chwale, wielkości
własnego narodu, stanowi jedynie iluzję godności, formułę zastępczą. Ochoczo
podsuwaną przez rządy wrogie obywatelskiej podmiotowości. Podobnie zresztą
należy traktować zapatrzenie się w przyszłość, skutkujące biernością. Jak
również plemienne afiliacje, moralne absolutyzmy i w ogóle wszystko, co pęta wolną wolę.
Czy to oznacza, że rząd nie jest w stanie wspierać godności? Bynajmniej, sprzyjają temu
inwestycje w kapitał społeczny, poszerzanie obszaru realnej wolności, uczestnictwa,
redukowanie wykluczeń i wyrównywanie potencjałów.
Trzeba jednak - to już sugestia na przyszłość -
pragmatycznie określać cele, unikając wzniosłych słów i moralnych roszczeń. Z
reguły towarzyszy im bowiem pokusa sięgania po niegodziwe środki. Raz wchodząc
na tę drogę, trudno potem zawrócić.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz