Strony

środa, 1 maja 2019

Chłopiec który bał się księdza



Wiedząc o pedofilskich skłonnościach księdza, kurie wrocławska i bydgoska przenosiły go z parafii do parafii i kierowały do pracy z dziećmi. Gdyby nie milczenie biskupów, Arek i wielu chłopców takich jak on nie przeszliby przez piekło.

W 2006 r. Arek miał 10 lat. Drobny, szczupły blon­dynek, uprzejmy, do­brze wychowany i trochę nieśmiały. Zakochany w sporcie. Nie mógł wiedzieć, że decyzja podjęta właśnie przez dwóch biskupów zrujnuje mu życie i psychikę.
   To był rok, gdy we Wrocławiu rozpoczął się proces przeciwko księdzu Pawłowi Kani za posiadanie dziecięcej pornogra­fii i stręczenie nieletnich. Wpadł w 2005 r. na gorącym uczynku, gdy proponował chłopcom pieniądze za seks. Już wcześniej jego przełożony, proboszcz parafii Ducha Świętego we Wrocławiu, alarmował kurię, że znalazł u księdza Kani filmy pedofilskie. Abp Marian Gołębiewski, metropolita wro­cławski, wtedy nie zareagował. Po wpadce natychmiast urlopował ks. Kanię. O spra­wie zrobiło się głośno, pisały o niej media. Gdy sprawa trafiła do sądu, abp Gołębiew­ski ustalił z biskupem bydgoskim Janem Tyrawą, że trzeba go przenieść. Decyzją bp. Tyrawy został skierowany jako kateche­ta do gimnazjum. Miał także opiekować się ministrantami w parafii.

Ksiądz Słoniu
Po tym, jak nazwisko bp. Tyrawy znalazło się w raporcie o biskupach kryjących pedofilów, wręczonym papieżowi przez Funda­cję Nie lękajcie się, kuria bydgoska wydała oświadczenie. Pisze w nim, że ks. Kania ni­gdy nie był księdzem diecezji bydgoskiej. Rzeczywiście pracował czasowo w jednej z parafii diecezji, ale nigdy nie był przeno­szony z parafii do parafii za zgodą bp. Ty­rawy. Ksiądz został skazany za czyny, które popełnił, nie pracując już w Bydgoszczy. Sugestie, że biskup wiedział o skłonno­ściach i czynach pedofilskich księdza, jest „nadużyciem i pomówieniem”.
   Naprawdę mógł nie wiedzieć? Bp Ty­rawa był przez lata związany ze środowi­skiem wrocławskiego Kościoła. Pracował jako proboszcz, wykładał w tamtejszym seminarium. Zresztą ks. Kania był przez lata jego studentem. Studia magisterskie zakończył pracą pt.: „Homoseksualizm i jego aspekt moralny”. W czasie, gdy zapa­dała decyzja o przeniesieniu Kani do Byd­goszczy, media donosiły tylko o jednym przypadku księdza pedofila - o przypadku Pawła K. z wrocławskiej parafii św. Ducha. Trudno by było przeoczyć. Zwłaszcza że to w tej właśnie parafii bp Tyrawa był kie­dyś proboszczem.
   Arek był ministrantem. Polubił księdza Kanię. Wydawał się fajny - bezpośredni, wesoły, wśród uczniów i ministrantów miał ksywkę ksiądz Słoniu. Typ kumpla. Zabierał chłopców na wycieczki do zoo czy aquaparku, pamiętał o urodzinach, kupował drobne prezenty. I o wszystko wypytywał; nawet o wykształcenie rodziców. Z rodziną Arka bardzo się zaprzyjaźnił, bywał u nie­go w domu, często rozmawiał z mamą. Ministranci czasem na wzmiankę o nim nerwowo chichoczą, bo ksiądz Słoniu tro­chę za bardzo lubi ich dotykać, ocierać się, przytulać i opowiadać dowcipy o „trąbie”. Wiadomo, że jak zaprosi do kina, to ten, który usiądzie obok księdza, będzie przez cały film trzymany za kolano czy udo. Ale w sumie nic strasznego się nie dzieje. Ksiądz ma specyficzną metodę polowania - typuje ofiarę, oswaja ją i jej otoczenie, przyzwyczaja do siebie, uzależnia emo­cjonalnie, ale nie „konsumuje” na miej­scu. Gdy ksiądz Kania był oddelegowany do Bydgoszczy, często odwiedzał go „ku­zyn” z Wrocławia i nocował na plebanii. Parę lat starszy od Arka, nawet się poznali. Trochę żal, że ten chłopak w żaden sposób go nie ostrzegł, ale rozumie, jak bardzo był zastraszony i przerażony.
   Dyrektorkę gimnazjum coś jednak w księdzu Kani niepokoiło. Uczniowie skar­żyli się, że na katechezie mówi dziwne rze­czy o seksie i spermie. Z jednym z uczniów, osieroconym przez ojca, wszedł w zdecy­dowanie zbyt bliskie kontakty. Dyrektorka interweniowała w końcu u proboszcza, który był bezpośrednim przełożonym ka­techety. Napisała do niego list, w którym skarży się oględnie, że „relacje kapłana z uczniami są zbyt swobodne, wręcz po­ufałe”. Ten poradził jej, żeby poskarżyła się kurii. Wysłała więc kolejny list do bi­skupa Tyrawy, w którym informuje o na­gannych zachowaniach księdza wobec chłopców. Nie było ani odpowiedzi, ani reakcji. Ks. Kania tłumaczył Arkowi, że dy­rektorka i proboszcz go nie lubią, bo mu zazdroszczą dobrego kontaktu z dziećmi i młodzieżą. Bp Tyrawa odwołał ks. Kanię dopiero w 2009 r. W skierowanym do nie­go piśmie, w którym dziękuje mu za pracę duszpasterską i życzy błogosławieństwa Bożego, wyjaśnia: „Z informacji, jakie do mnie dotarły, wynika, że zakończone zostały sprawy, będące powodem czasowe­go opuszczenia Archidiecezji Wrocławskiej i pobytu w Bydgoszczy”.

Gwałt
Co takiego stało się w2009 r.? Po tym, jak wrocławski Sąd Rejonowy skazał ks. Kanię na rok więzienia w zawieszeniu za posiada­nie dziecięcej pornografii, sąd okręgowy go od tych zarzutów uwolnił. Co prawda ten sam sąd, po kasacji w Sądzie Najwyższym, wydał wyrok skazujący, ale wtedy ks. Kania opiekował się już ministrantami w parafii pw. św. Andrzeja Boboli w Miliczu, gdzie został przeniesiony. I znów uczył religii w szkole. Tamtejszego wikarego ks. Rado­sława Bariasza od razu coś w zachowaniu ks. Kani zaniepokoiło. Zaczepiał dzieci, zapraszał je na plebanię, obłapiał, opo­wiadał sprośne dowcipy. Wikary poszedł na skargę do proboszcza. Bez efektu. Po­szedł więc do wrocławskiego biskupa po­mocniczego Edwarda Janiaka. Tym razem efekt był. Ks. Bariasz został przeniesiony, a ks. Kania został w Miliczu. Odwołano go, gdy już nie było wyjścia - po ostatecz­nym wyroku skazującym za posiadanie pornografii dziecięcej. Dostał zakaz pra­cy z dziećmi i młodzieżą. Umieszczono go w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym dla Dorosłych, prowadzonym przez Zgro­madzenie Sióstr Boromeuszek. A potem w Domu dla Księży Emerytów.
   Wtedy wrócił do Bydgoszczy po swoją ofiarę. Arek jak przez mgłę pamięta, że gdy przyszedł nowy wikary opiekować się mini­strantami, na pierwszym spotkaniu ostrze­gał ich i ich rodziców: żadnych kontaktów z ks. Kanią, bo nogi powyrywam. Nie bar­dzo wtedy wiedzieli, o co chodzi. Bydgoska parafia tkwiła w błogiej nieświadomości co do tego, kim naprawdę jest ks. Kania. Kiedy zaproponował rodzicom Arka, że za­bierze go na weekend do Wrocławia, ucie­szyli się. Ich by nie było stać. Arek też się ucieszył. Dopiero wieczorem ksiądz Sło­niu zmienił się w drapieżnika. W wyroku sądowym zostanie to potem określone jako „inne czynności seksualne”, ale to był ordy­narny gwałt oralny. I tak przez dwie noce. Potem ksiądz powiedział: to twoja wina. Arek ma 14 lat, niewiele wie o seksie, o mo­lestowaniu - nic. Więc pomyślał, że może to naprawdę jego wina. Było mu wstyd.
Na pocieszenie dostał od księdza komórkę.

Wakacje
Kania wydzwaniał potem do Arka i pytał: nie chcesz tego powtórzyć? Arek powtarzał tylko: nie, nie chcę. Ksiądz nie słuchał. Za­prosił chłopca na długi majowy weekend do Warszawy. Młodszy brat Arka nie mógł zrozumieć, dlaczego się wykręca. - Ale ci zazdroszczę - powtarzał.
   Ksiądz naciskał: - Bo powiem rodzi­com, kim naprawdę jesteś, co robiliśmy, że mnie sprowokowałeś. A gdy chłopak dalej się opierał, usłyszał: - Dobra, jak ty nie chcesz, to wezmę braciszka. Więc Arek spuścił głowę i pojechał. W Warszawie po­wtórzyło się to samo co we Wrocławiu. Tym razem w hotelu Hilton.
   W sierpniu zadzwonił do Bydgoszczy z prawdziwą bombą: zabiera Arka na ty­dzień do Bułgarii. Starsza siostra Arka bła­gała, żeby to ją wziął, bo od dawna jest zafascynowana Bułgarią. Wtedy szybko okazało się, że z Bułgarii nici, ale jest oka­zja - ostatnie dwa miejsca na Wyspy Kana­ryjskie. Arek znów się wykręcał: nie może, ma ważne treningi. Rodzice przekonywali, że przecież to tylko tydzień. Taka okazja! Ksiądz obiecał, że płaci za wszystko.
Fuerteventura - piękna wyspa, wulka­niczna, piaszczyste plaże, palmy, stado le­murów w ogrodzie zoologicznym. Tylko ten hotelowy pokój... Gdy przyjechali i oka­zało się, że ksiądz wynajął pokój z łożem małżeńskim, Arek się zaparł: nie będzie tu nocował. Żeby uniknąć głośnej awantury, ksiądz wytłumaczył, że to pomyłka recepcji i zamienił na taki z dwoma łóżkami. Ale to i tak nie miało znaczenia. Dopadał chłopca w każdej wolnej chwili. Któregoś dnia roz­mawiał przez telefon z przyjacielem, mi­sjonarzem w Ameryce Płd. Opowiadał, jak to fajnie wziąć na wakacje chłopca, który zrobi loda. Dał nawet Arkowi słuchawkę, żeby sobie pogadali, ale chłopak nie bardzo wiedział, co ma mówić.

Aresztowanie
Kiedy kilka miesięcy później ksiądz znowu chce zabrać Arka na weekend, ten mówi: dosyć, nie pojadę. Ksiądz się nie upiera, bo ma już kolejną ofiarę - Marcela z bardzo biednej rodziny. Teraz jego wozi na wycieczki, a prezentami usypia czuj­ność rodziców. Ale sam chyba czujność tra­ci, bo osiem razy zabiera chłopca do hotelu Orbis we Wrocławiu. Za dziewiątym perso­nel, świeżo po szkoleniu „Stop przemocy wobec dzieci”, zaczyna coś podejrzewać i upewniwszy się, że to nie ojciec z synem, wzywa policję.
   Prokuratura wrocławska, która prowadzi śledztwo, analizuje zdjęcia i koresponden­cję znalezione u ks. Kani i na tej podstawie typuje w Bydgoszczy kilkunastu chłopców, którzy mogli być jego ofiarami. Arek jako jedyny potwierdził, że ksiądz go krzyw­dził. Nie miał wątpliwości, czy powiedzieć prawdę. Właściwie to czekał, aż ktoś zapyta.
   Po aresztowaniu ks. Kani abp Gołębiew­ski pisze do watykańskiej Kongregacji Na­uki Wiary, informując o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa pedofilii przez duchownego. Od 2001 r. bi­skupi mają obowiązek zgłaszania Kongre­gacji każdego przypadku pedofilii wśród duchownych. Pierwszy alarm w sprawie ks. Kani to 2005 r. Pismo abp. Gołębiew­skiego pochodzi z 2012 r.
   Mimo że oprócz Arka tylko dwóch chłop­ców zdecydowało się zeznawać podczas procesu (inni się wstydzili), ks. Kania został skazany na siedem lat pozbawienia wolności. W części wyroku dotyczącej Arka sąd wyraźnie podkreślił, że ks. Kania „nadużył zaufania udzielonego mu z racji zawodu nauczyciela oraz funkcji społecznej du­chownego Ko ścioła Rzymskokatolickiego ”. Arek próbował radzić sobie sam. Poutykać wspomnienia jak najgłębiej, ale po pro­cesie wszystko wróciło. Spotkał ks. Kanię na sądowym korytarzu. Mimo że sąd zgo­dził się, by zeznawał pod jego nieobecność i tak się kompletnie rozsypał. Mieszkająca po sąsiedzku matka jego koleżanki, pani Maria, widziała, że z chłopakiem dzieje się coś złego. Któregoś dnia wszystko jej opo­wiedział. Jak najszybciej, przez znajomego księdza z Gniezna, załatwiła Arkowi psy­choterapię, którą sfinansowała wrocławska kuria; to na razie jedyny wkład finansowy Kościoła w tej sprawie.

Adwokat i diabeł
Ponad rok później dzwoni ksiądz z Gnie­zna: co się dzieje z Arkiem, bo nie odbiera telefonów, a próbuje się z nim skontak­tować adwokat, który ma świetną ofertę. Arek miał akurat jeden z tych gorszych okresów, kiedy wypisywał się z życia, zamykał w domu i snuł plany samobój­cze. Zdecydował się jednak na spotkanie z adwokatem. Mec. Michał Kelm wyraził współczucie i zaczął opowiadać, że ku­ria wrocławska znalazła sponsora, który ufunduje Arkowi stypendium w wysoko­ści 40 tys. zł płacone w miesięcznych ra­tach (wychodziło po 1,5 tys. zł przez pół­tora roku); że on chętnie poprowadzi pro bono sprawę przeciwko księdzu, który go skrzywdził, o 250 tys. zł odszkodowania, byleby nie słuchał złych doradców, którzy będą mu wmawiać, że zawinili też bisku­pi. Stypendium, odszkodowanie, adwokat za darmo - brzmiało dobrze, więc Arek podpisał. Niedługo potem mec. Kelm przysłał Arkowi do podpisu porozumienie między nim a kurią wrocławską. Zaczyna się górnolotnie, słowami, że Archidiecezja Wrocławska „zobligowana ewangelicznym nakazem troski o skrzywdzonych i słabych postanowiła ufundować stypendium”, a kończy deklaracją, że podpisanie tego porozumienia nie oznacza przyjęcia przez Kościół odpowiedzialności za przestęp­stwa ks. Kani i że Arek zrzeka się wszelkich roszczeń wobec archidiecezji wrocławskiej i diecezji bydgoskiej. Pani Marii zaczęło coś tu nie pasować: skąd siedzący w więzieniu ks. Kania miałby wziąć 250 tys. zł, dlaczego pełnomocnik Arka namawia go do nieko­rzystnych działań i jak to możliwe, że jed­nocześnie jest pełnomocnikiem archidie­cezji wrocławskiej. Sprawdziła - nazwisko mec. Kelma pojawia się w kilku głośnych procesach - bronił duchownych oskar­żonych o pedofilię. Ofiary mówią o nim „adwokat diabła”. Gdy pani Maria poszła z tą historią do zaprzyjaźnionego prawnika mec. Janusza Mazura, ten złapał się za gło­wę. Natychmiast w imieniu Arka wycofał Kelmowi wszelkie pełnomocnictwa, za­żądał zwrotu dokumentów i zakazu kon­taktów z chłopcem. Teraz to on prowadzi sprawę. Mec. Kelm odmawia komentarza, bo postępowanie objęte jest klauzulą nie- jawności. Nie pozwala mu na to tajemnica adwokacka. Obiecuje, że gdy postępowa­nie się skończy, zabierze głos.
   Arek wcześniej nie myślał o procesie i zadośćuczynieniu. Nie chciał wracać do traumy, tylko jak najszybciej o wszyst­kim zapomnieć. Ale po wizycie mec. Kelma poczuł, że Kościół chce go oszukać, skrzywdzić po raz drugi. Do bydgoskiego sądu pozew wpłynął na jesieni 2016 r. Arek chce 300 tys. zł zadośćuczynienia od kurii wrocławskiej i bydgoskiej. Jak do tej pory sąd przesłuchał już dwóch biskupów: Ma­riana Gołębiewskiego i Edwarda Janiaka. W konfrontacji z dokumentami udzielali wymijających i oględnych odpowiedzi. Mec. Mazur chce, by sąd przesłuchał tak­że bp. Tyrawę; w końcu to on skierował ks. Kanię do bydgoskiego gimnazjum i zlecił opiekę nad ministrantami. Podczas jednej z rozpraw Arek spotkał na sądowym korytarzu swojego proboszcza Macieja Gutmajera. Ksiądz potraktował go jak po­wietrze, udał, że nie widzi. Arek przez dzie­więć lat był ministrantem, nie mógł go nie poznać. Przykro.
   Bp Tyrawa nie komentuje sprawy. W ka­zaniach opowiada o atakach na Kościół, którego wpływy chce się marginalizować, o próbach wyrzucenia religii ze szkół, by zamienić ją na radykalny genderyzm, o planach zerwania konkordatu. A o ofia­rach pedofilii ani jednego słowa.

Dobry kapłan i człowiek
Radny Jakub Mikołajczak z Koalicji Oby­watelskiej oglądał transmisję z Watykanu razem z klubowym kolegą Szymonem Wiślickim, wiceprzewodniczącym Rady Miasta. O tym, że bp Tyrawa krył księdza pedofila, mówiło się w Bydgoszczy od daw­na. W końcu był proces, wyrok, kara. Liczyli jednak, że teraz, gdy po przekazaniu pa­pieżowi raportu sprawa stanęła na ostrzu noża, biskup jakoś się wytłumaczy: za­przeczy, przeprosi, powie cokolwiek. Nie wyobrażali sobie, by na miejskich uro­czystościach mszę celebrował ktoś, kto krył pedofila. Odczekali tydzień i wysłali do biskupa list z apelem, by do czasu wy­jaśnienia sprawy wycofał się z życia pu­blicznego miasta i żeby Kościół delegował na jego miejsce kogoś innego. Nie dosta­li odpowiedzi.
   Paweł Kania odsiedział już ponad po­łowę kary. W każdej chwili może zostać zwolniony za dobre sprawowanie. Kilka­krotnie prosił prezydenta Andrzeja Dudę o ułaskawienie. List poparcia wystawił mu proboszcz parafii Bożego Miłosierdzia w Oławie, pisząc, że skazany dał się poznać jako bardzo dobry kapłan i człowiek, któ­ry pomagał finansowo i wspierał potrze­bujących. Ks. Kania formalnie nadal jest katolickim księdzem. Arkowi trudno sobie to wyobrazić. Dawno temu też chciał być księdzem. Ale już nie chce.
Joanna Podgórska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz