Strajki
i protesty przy populistycznych rządach to nowe doświadczenie. Przekonali się o
tym wcześniej lekarze, opiekunowie osób niepełnosprawnych, a ostatnio -
najdobitniej - nauczyciele. Czy jest sposób na PiS?
Obóz
rządzący postanowił ostentacyjnie złamać strajk nauczycielski. Miała to być
demonstracja siły pokazowa lekcja stanowczości, a zarazem przestroga dla innych
grup zawodowych i społecznych. Typowa liberalna władza zapewne nie wytrzymałaby
spowodowanego strajkiem społecznego napięcia i chciałaby się jakoś dogadać.
Ale PiS z napięcia wręcz żyje, z konfliktu czerpie energię, bo to pozwala dzielić i wykluczać, czyli daje instrumenty
do podtrzymania politycznej dynamiki.
Populistyczny rząd - to reguła dla takiej formy władzy - traktuje
sam siebie jako tak mocną emanację suwerena, że nie toleruje konkurencji w
postaci innych wspólnot, organizacji, związków, zwłaszcza występujących z
roszczeniami. To PiS „suwerennie” decyduje, kto, kiedy i ile dostaje z kasy
państwa. Samowolne wystąpienia - w takiej optyce
- muszą być przykładnie karane, bo zakłócają polityczną logikę rozdawnictwa,
według której środki z budżetu kierowane są w taki sposób, aby rządząca partia
mogła osiągnąć korzystne wyborczo cele.
Miliardy złotych na emerytalne „trzynastki”, choć pod
względem systemowym niczego nie zmieniają ani trwale nie poprawiają, mają
zapewnić przychylność w ściśle określonym dniu - 26 maja, czyli podczas
wyborów europejskich.
Rozszerzenie programu 500 plus ma
przynieść efekt w październiku. Wypłaty od lipca powinny być, według tego
planu, skonsumowane przez rodziny w wakacje i wytworzyć dobre dla władzy
nastroje na jesieni, kiedy odbędą się wybory do polskiego parlamentu. Za to
zgoda na postulowane przez oświatowe związki podwyżki dla nauczycieli nie
załatwiłaby żadnego politycznego interesu. Ustępstwa PiS już w czasie trwania
strajku pokazałyby po pierwsze słabość rządzących, a po drugie - nic by władzy
nie dały pod względem wyborczym. Nauczyciele potraktowaliby podwyżki jako ciężko
wywalczone i słusznie im się należące, a o wdzięczności wobec władzy,
przekładającej się na stosowne decyzje wyborcze, trudno by było mówić. Zresztą
cały nauczycielski stan jest w PiS postrzegany jako środowisko ogólnie
nieprzyjazne tej partii, „dobra” jest tylko oświatowa Solidarność, z którą
zresztą rząd „się dogadał”.
Poprzednia wojna
Wydawałoby się, że rządy populistyczne,
w typie PiS, powinny ulegać postulatom pracowniczym. Paradoks polega na tym, że
jest odwrotnie. Takie rządy nakierowane są ogólnie na naród, na wielkie klasy
społeczne, dzielą społeczeństwo na miasto i wieś, na elity i lud, na „zdrowe
rodziny” i np. LGBT, na patriotów i wykorzenionych. Struktura branżowa, trwałe
zmiany systemowe, zawsze muszą ustąpić ideologicznemu planowi.
Tak jak PiS usiłuje się porozumieć z suwerenem ponad
„wrogimi mediami”, tak też dostarcza środków pieniężnych bezpośrednio, ponad
procedurami, które zawierałyby jakieś warunki i limity. PiS z zasady nie
negocjuje tego, co zamierza dać, bo zniszczyłoby to wizerunek „wielkiego
dobroczyńcy”, który sam wszystko ogarnia, kierując się wyższymi wartościami i
motywami. Rzeczywiste usprawnianie państwowych systemów, np. emerytalnego,
ochrony zdrowia, sądownictwa, pomocy społecznej czy edukacji, jest bardzo trudne,
bywa kosztowne, a zysk polityczny nie przychodzi od razu, a często nie pojawia
się wcale, nawet jeśli państwo jako całość zaczyna działać lepiej. Nie ma efektu
propagandowego.
A chodzi o to, aby za każdym razem obywatel, kiedy otwiera
portfel, wiedział, kto mu - chciałoby się powiedzieć, osobiście („jarkowe”) -
wkłada do niego pieniądze. PiS odkrył już kilka lat temu, że pieniądze dane
ekstra, z odpowiednim rozgłosem, działają lepiej niż podwyżki pensji czy ulgi
podatkowe. Przecież program 500 plus mógł zostać
zrealizowany, i to znacznie bardziej społecznie sprawiedliwie (bo trafiłby do
najbardziej potrzebujących), w formie ulgi, ale nie byłoby wtedy efektu, że
„władza daje”. Mówiłoby się co najwyżej, że „władza mniej zabiera", a to
kolosalna różnica - w politycznym marketingu. Kopernikańskie odkrycie PiS
polega na zauważaniu tej różnicy. Z tego punktu widzenia można sobie wyobrazić,
że wkrótce spece władzy od PR wymyślą dodatkowe świadczenie dla nauczycieli,
np. „klasówkowe”, jako specjalny dodatek do pensji, bo to mieściłoby się
dokładnie w politycznej filozofii władzy - to ona daje ekstra.
Przy okazji strajku nauczycielskiego widać było tę
tendencję jaskrawo. Rządzący politycy mówili, że nie ma sensu dosypywanie
nauczycielom pieniędzy do pensji, bo tylko utrwali to całą patologię polskiej
edukacji. Było to jednocześnie przyznanie się do całkowitej porażki
„systemowej” reformy oświaty, do zmarnowania w tej mierze całych czterech lat.
Wiele wskazuje na to, że organizatorzy strajku nauczycieli
przygotowali się do „poprzedniej wojny”: liczyli na porozumienie z rządem w
ciągu kilku dni od rozpoczęcia protestu, zapewne jeszcze przed egzaminem
gimnazjalnym. Kiedy przełom nie następował, widać było, że nie ma planu B ani
C. Sądzili, że władza się ugnie, bo tak się działo wcześniej, ale ta
populistyczna nie działa według znanych reguł i tego nauczyciele nie wzięli
pod uwagę. Rząd rozpoczął za to wielką akcję dyfamacyjną, uruchomił ten rodzaj
„hejtu”, jaki był użyty wobec środowiska sędziowskiego. Bo też cechą takiej
władzy jak PiS jest skrajne upolitycznienie wszystkiego i narzucenie innym tej
wizji.
W efekcie także dziennikarze zaczęli opisywać nauczycieli
tak, jakby mieli oni wziąć udział w najbliższych wyborach i prowadzili kampanię.
Świadczyły o tym niezliczone sondaże - czy społeczna sympatia jest po ich
stronie, czy się odwraca, kogo ludzie winią za brak porozumienia, jak zmienia
się wizerunek środowiska itp. PiS-owi udało się przekształcić spór zbiorowy o
płace w pewnym segmencie sfery budżetowej w polityczny konflikt z opozycją.
Milczenie prezesa
Sami pedagodzy zauważyli tę pułapkę
i w drugiej fazie strajku często powtarzali, że polityka nie ma dla nich
znaczenia, że walczą tylko o prawo do przyzwoitego życia dla siebie i swoich
rodzin, że nie powinno im się odbierać prawa do zwykłego płacowego protestu, bo oznacza to, że namawia się ich do życia za
marne pensje. Ale było już za późno. W prasie pojawiły się stwierdzenia w
rodzaju „milczenie prezesa o strajku bardzo źle
mu wróży”, „strajk traci sens”.
Także opozycja, w oględny sposób, zachęciła do zawieszenia
akcji, co w końcu się stało. Nie zabrakło przekazów o stałej konstrukcji:
„nauczyciele przegrali”, „rząd wygrał z Broniarzem” itp. - na tej samej
zasadzie demokratyczna opozycja kiedyś „przegrała z PiS” w sprawie Trybunału
Konstytucyjnego. Słychać było komentarze, że „opinia publiczna odwróciła się od
nauczycieli”, chociaż sondaże na początku strajku dawały ok. 52 proc. poparcia
dla strajku, a pod koniec ok. 48 proc., co jak na uciążliwości związane z
niepewnością, co do przeprowadzenia egzaminów czy z brakiem opieki dla dzieci,
jest spadkiem niedużym. Ale mówiono o „niekorzystnym przełomie”, a najnowszy
sondaż IBRIS dla „Rzeczpospolitej” przynosi swoiste podsumowanie: zdaniem
respondentów na strajku najbardziej zyskali rząd i PiS, a najwięcej stracili
nauczyciele i opozycja. To wskazówka dla władzy, jak postępować w
przyszłości.
W rezultacie pojawia się zasadnicze pytanie: czy
rzeczywiście strajk, ten czy inny, traci sens, kiedy władza nie podejmuje
negocjacji, a prezes partii rządzącej milczy? Z pragmatycznego punktu widzenia
być może tak. Ale oznacza to, że przy populistycznym rządzie z zasady może nie
wyjść żaden strajk - wystarczy, że władza go zignoruje, a sondaże wykażą, że
protestujący tracą poparcie. W ten sposób może się zdarzyć, że żadna grupa
zawodowa, zwłaszcza ze sfery budżetowej, nie będzie mogła wystąpić o zmiany
warunków pracy. Przy sejmowym proteście opiekunów osób niepełnosprawnych
chodziło, w skali wydatków budżetowych rządu PiS, o grosze. Sprawa dotyczyła
najbardziej pokrzywdzonych przez życie, a i tak partia Kaczyńskiego nie
ustąpiła na krok. Wydawało się wtedy, że PiS popełnia polityczne samobójstwo,
a notowania partii i tak wzrosły.
Ten stan zaniepokoił nawet niektórych lewicowych
publicystów i polityków, sprzyjających socjalnej wizji PiS. Partia Kaczyńskiego
w sprawie nauczycielskiego strajku przykro ich rozczarowała, tak jakby dotąd
nie dostrzegli, że populizm nie oznacza automatycznie lewicowości propracowniczego kursu. Aby złagodzić dysonans poznawczy,
próbowali - naiwnie - skierować pretensje do poszczególnych osób, np. wobec
wicepremier Beaty Szydło, tak jakby miała ona jakikolwiek wpływ na istotne
decyzje.
Dwa warianty
Jeśli analizować na chłodno z
punktu widzenia nauczycieli, to ewentualne odwieszenie strajku we wrześniu,
jeśli ma być skuteczne, musi być zaplanowane znacznie lepiej niż protest
kwietniowy. Można rozważać dwa warianty protestu.
Pierwszy wariant: zbiorowy
spór związków z rządem o zarobki. Wtedy nauczyciele powinni się przygotować
na bardzo długi, nawet np. dwumiesięczny strajk (być może już po wyborach,
gdyby PiS objął władzę na drugą kadencję, a tym samym obietnice opozycji wobec
tej grupy zawodowej stracą aktualność), bo chyba tylko długość trwania akcji
może być skutecznym argumentem. Próba bowiem naciskania innymi instrumentami,
np. terminami egzaminów, uruchomiła awanturę („uczniowie - zakładnicy”),
której wystraszyli się sami nauczyciele. Z czysto pragmatycznego punktu
widzenia dla przyszłego powodzenia protestu korzystne jest też jego
odpolitycznienie. W tym wariancie nauczyciele raczej nie powinni wdawać się w
bliższe związki z opozycją, która, bacząc na swoje wyborcze interesy, ponownie
może ich nagle „poprosić” o zakończenie strajku. Zapewne pomogłyby jakieś protesty
solidarnościowe w sferze budżetowej, choć o to
w dzisiejszej rzeczywistości społecznej jest bardzo trudno. Na pewno zaś
przydałoby się zgromadzenie pokaźnego funduszu strajkowego, także solidniejsze
i lepiej uzgodnione wsparcie ze strony samorządów.
Zaletą czystego sporu zbiorowego o zarobki jest jasność co do tego, o co się toczy spór i jakie są warunki jego zakończenia. Wada
polega na tym, że nauczycielom znowu zacznie się zarzucać, że chodzi im tylko
o pieniądze.
Wariant drugi: uspołecznienie
sporu, schowanie kwestii zarobków, przynajmniej w pierwszej fazie, na dalszy
plan. Polegałoby to na budowaniu sojuszu nauczycieli, uczniów i rodziców
przeciwko dramatycznie złej „reformie” szkolnej, chaosowi dwóch roczników,
bałaganowi programowemu. Pensje nauczycieli byłyby potraktowane tylko jako
część ogólniejszego planu dofinansowania polskiej szkoły, a co za tym idzie
także przyszłości dzieci.
W tym wariancie miałoby sens
zorganizowanie cyklu „okrągłych stołów”, połączonych z szerszą akcją
nagłaśniającą, współpracą z młodzieżą, spotkaniami w szkole, ankietami - i to
jeszcze w maju, czerwcu, przed końcem roku szkolnego. Chodziłoby o zbudowanie przeciwko narracji populistycznej kontrnarracji,
apelującej do dobra ogólnego, którego nauczyciele byliby wyrazicielami i
obrońcami.
Taka akcja miałaby szansę wysoko podnieść polityczne
koszty dla PiS, gdyby nadal nie chciał porozumienia. Zaletą tego wariantu jest
stworzenie sytuacji, w której trudniej jest zarzucać nauczycielom finansową
interesowność, bo chodziłoby o całościową
wizję polskiej szkoły. Pewną wadą jest jednak to, że spór się nieco rozmywa w
ogólnych rozważaniach, dyskusjach i opcjach. Rząd może nawet chętnie
przystąpić do takiej debaty, np. o pensum. Trudniej wyznaczyć tu granice sporu
i warunki jego zakończenia. Mogłaby to jednak być faza zbierania społecznego
kapitału przed ostrzejszym etapem protestu.
Wybór wariantu (pewnie także formy protestu) będzie pewnie
zależał od rozwoju wydarzeń oraz - jednak - od politycznej dynamiki. Najlepiej
byłoby, aby w czasie, jaki pozostał do września, rząd dogadał się z nauczycielskimi związkami, co doprowadziłoby do
satysfakcjonującego kompromisu. Ale jest to dalece nieprawdopodobne. W PiS
słychać głosy, że strajk nauczycieli w sumie pomógł tej partii, bo spadające
sondaże znowu podskoczyły (jak po proteście osób niepełnosprawnych). Władza
jeszcze raz pokazała swoją siłę, co się spodobało twardemu, ale najwyraźniej i
temu bardziej miękkiemu elektoratowi. Nauczyciele, zaliczeni do nielubianej
elity, stali się kolejnymi wrogami, których postulaty grożą wielkim planom
poprawy bytu wszystkich Polaków.
Chyba że zwycięży kalkulacja, iż lepiej „zneutralizować
temat szkolny” na kilka tygodni przed wyborami. Z drugiej jednak strony PiS
jest sprawny w wykorzystywaniu kryzysów. Już teraz można sobie wyobrazić
narrację w rodzaju, że „nauczyciele zamiast pomóc uczniom w trudnej sytuacji,
w newralgicznym momencie reformy, postanowili
walczyć o swoje przywileje, a opozycja wobec krzywdy dzieci zaciera ręce”.
Politycy PiS wytrenowali się w politycznej bezwzględności i jeśli ktoś staje z
nimi w szranki, musi się wykazać podobnymi cechami, bo inaczej nie osiągnie
swoich celów.
Zadanie domowe
Niektórzy komentatorzy, także
prawicowi, zauważają, że złamanie kwietniowego strajku w oświacie to pyrrusowe
zwycięstwo władzy, gdyż upokorzeni nauczyciele na zawsze wypadli z kręgu
oddziaływania PiS. I jeszcze kiedyś uderzy to w rządzących, bo zabraknie tych
ważnych 2-3 proc. w wyborach. Może się tak stać, ale i to nie jest przesądzone.
Mechanizmy psychologii społecznej są skomplikowane. Frustracje z powodu
nieudanych protestów mogą się różnie odłożyć. Nawet skierować się przeciwko
organizatorom.
Już słychać, że pozycja szefa ZNP Sławomira Broniarza
trochę osłabła, a w tym roku, w listopadzie, są wybory przewodniczącego
związku. Jeśli we wrześniu do odwieszonego strajku przystąpi mniej niż 50 proc.
szkół (co MEN przedstawi zapewne jako 20 proc.), PiS złapie wiatr w żagle. Poza
tym jest tak, że im mniejszy strajk, tym często bardziej się radykalizuje. Przy
pierwszej strajkowej głodówce PiS znajdzie się w domu, bo będzie mógł wykazać
tak cenioną przez elektorat „siłę i bezwzględność”.
PiS może się przestraszyć tylko skali determinacji protestów oraz społecznego
dla nich poparcia. To lekcja z kwietnia.
Strajkujący i opozycja mogą mieć jedną wspólną obserwację.
PiS, jak każda populistyczna formacja, nie liczy się z niczym, co realnie nie
zagraża jej władzy, nie istnieje kategoria „nie wypada” ani państwowy dobrostan
ponad podziałami. PiS może oddzielnie zawieść wszystkich i ze wszystkimi walczyć, po to, aby ogólnie dotrzymać
„obietnic danych suwerenowi”. Dopóki zarówno strajkujący, protestujący, jak i
opozycja nie zrozumieją dokładnie natury tej populistycznej bezwzględności,
będą przegrywać, choć może i moralnie zwyciężać.
Zatrzymanie się w pół kroku, wycofanie się z konfrontacji,
jeśli koszty wydają się zbyt duże, jest częścią inteligenckiego etosu z
dawnych czasów. Jednak rozpoczynanie we wrześniu nowego strajku w oświacie bez
bardzo precyzyjnego planu jego przeprowadzenia (organizacyjnie, propagandowo,
materialnie, prawnie) i bez absolutnej determinacji jest bezcelowe. PiS
pokazał, w jaki sposób wygrywa, ale zarazem odsłonił metody, jakimi można z
nim wygrać.
Mariusz Janicki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz