Strony

poniedziałek, 13 maja 2019

Łże Dziennik








Prezenterzy „Dziennika Telewizyjnego". Od góry, od lewej: Andrzej Kozera, 1972 r. Andrzej Nowaiiński, 1978 r. Roman Beeger, 5 grudnia 1981 r. Witold Stefanowicz i Andrzej Racławicki w mundurach, 13 grudnia1981 r.



Codzienny informacyjny program telewizyjny z założenia był propagandową tubą władzy w PRL.

Na antenie Telewizji Polskiej „Dzien­nik Telewizyjny” zagościł w 1958 r., stając się jej głównym programem informacyjnym. Polacy kojarzą go głównie z okresem tzw. propagandy sukcesu Edwarda Gierka oraz bezpar­donowych ataków na Solidarność, szczególnie po wprowadzeniu stanu wojennego. Jednak DTV (zwłaszcza jego główne, wieczorne wydanie) już od momentu powstania był tubą propagandową władz, a nie rzetelnym programem informa­cyjnym. Dziennikarz Jerzy Ambroziewicz mówił wprost: „Telewizja nie może być ściekiem, (...) gdzie mieszczą się wszystkie opinie, a telewidz jest od tego, żeby sobie z tych opinii wybie­rał te, które mu odpowiadają najbardziej. Telewizja jest, była i będzie narzędziem władzy”. Nie inaczej było z „Dziennikiem Telewizyjnym”. Nic zatem dziwnego, że Polacy krytykowali go i to ostro, równocześnie jednak gremialnie zasiadając w jego porze przed telewizorami. Była to oczywiście krytyka indywi­dualna, niesłyszalna. Wyjątek stanowił okres legalnego okresu funkcjonowania Solidarności (1980-81), kiedy to był otwarcie krytykowany przez związek, który zarzucał jego dziennika­rzom posługiwanie się kłamliwymi i zmanipulowanymi ma­teriałami, niekiedy zresztą pochodzącymi od Służby Bezpie­czeństwa. Synonimem nierzetelności dziennikarskiej stała się przyszła „gwiazda” DTV Tadeusz Samitowski, usunięty pod koniec maja 1981 r. przez Sąd Dziennikarski ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za naruszenie Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego. Dwa tygodnie później, podczas narady kierow­nictwa Komitetu ds. Radia i Telewizji, stwierdzano nawet, że ist­nieje konieczność „podjęcia zdecydowanej polemiki z atakami publicznymi pod adresem radia i telewizji”, a szczególnie „Dziennika Telewizyjne­go”. I rzeczywiście do DTV napływały listy z pogróżkami, a jego dziennikarze wy­słuchiwali oskarżeń pod swoim adresem w czasie realizacji przez siebie materiałów W listopadzie 1981 r. podczas „wojny pla­katowej”, na murach najczęściej pisano po prostu „DTV łże”.

Instrukcje przez telefon
„Dziennik Telewizyjny” był osobną re­dakcją mieszczącą się przy placu Powstań­ców Warszawy 1. W latach 70. kierował nim Stanisław Cześnin, potem m.in.: Stanisław Celichowski, Erazm Fethke, Kajetan Gru­szecki, Jan Gadomski, Jerzy Ambroziewicz i Andrzej Bilik. Nota­bene, jak po latach wspominał Ambroziewicz: „O redaktorach naczelnych dzienników mówiło się: centralki telefoniczne. Ich głównym zadaniem było bowiem odbierać telefony z KC i rzą­du z instrukcjami, jakie tematy, w jakiej kolejności i rozpiętości maj ą się ukazać wieczorem na antenie". Mimo że pracowali w niej najbardziej zaufani, starannie dobrani dziennikarze, w związku z wprowadzeniem stanu wojennego - podobnie jak w innych jednostkach Polskiego Radia i Telewizji - część redakcji została wysłana na przymusowe urlopy, co spowodowało kłopoty z ob­sadą. Dlatego też na posiedzeniu prezydium Komitetu ds. Radia i Telewizji 15 grudnia 1981 r. zdecydowano, że do „Dziennika Te­lewizyjnego ” powrócą ludzie, którzy odeszli z niego wraz z twórcą „propagandy sukcesu” Maciejem Szczepańskim, np. Stanisław Cześnin, który kierował de facto obsługą tzw. bunkra (studia za­pasowego) na terenie jednostki wojskowej przy ul. Żwirki i Wigury w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., w którym nagrano m.in. orędzie Wojciecha Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego. Z kolei problemy techniczne (mnożące się usterki) w DTV już po kilku dniach zmusiły władze TVP do „zmilitaryzowania” kilku urlopo­wanych techników, którzy byli członkami NSZZ Solidarność, oraz doprowadzenia ich - pod eskortą - do pracy. Niektórzy z nich na­pisali potem w jednym z podziemnych opracowań: „Fatalna nadal jakość emisji DTV potwierdza znaną opinię, że Polak pod lufą karabinu nie będzie dobrze pracował”. Czasem dochodziło do „in­cydentów”, takich jak próba umieszczenia w czasie „Dziennika Telewizyjnego” planszy z napisem „DTV kłamie” przez jednego z operatorów.

Zespół na baczność
Charakterystycznym obrazkiem dla „Dziennika Telewizyjnego” od 13 grudnia 1981 r., który tego dnia trwał rekordowo długo (półtorej godziny), stali się jego lektorzy w mundurach wojsko­wych. Byli nimi: Andrzej Racławicki, Mieczysław Marciniak, Witold Stefanowicz, Marek Tumanowicz, Stanisław Kaczmarski. Wiadomości sportowe w mundurze kapitana lotnictwa prezentował Waldemar Krajewski. Pomysł dotyczący mundurów wyszedł od Tumanowicza. Zresztą w Telewizji Polskiej w okresie stanu wojennego rządzili komisarze wojskowi, na czele z płk. Włady­sławem Korczakiem. „Dziennik Telewizyjny” - doceniając jego znaczenie - powierzono ppłk. Włodzimierzowi Szymańskiemu z Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Do 5 kwiet­nia 1982 r. redakcją opiekował się też ppłk Bohdan Świątkiewicz. DTV ze względu na swoją rolę znajdował się również pod spe­cjalnym nadzorem samego szefa GZP WP gen. Józefa Baryły, a oficerowie GZP WP brali czynny udział w przygotowywaniu jego wydań.
   „Dziennik Telewizyjny” był stale omawiany przez różne gremia polityczne. W jednej z analiz rzecznika prasowego rządu Jerzego Urbana można przeczytać: „funkcja zasadnicza – informacyjna - jest poważnie zubożona, DTV korzy­sta niemal wyłącznie z serwisu P[olskiej] A[gencji] P[rasowej], do godziny 19.00 bar­dzo jeszcze skromnego. Informacji wła­snych praktycznie jest bardzo mało, jeśli są - to nie odpowiadają one społecznemu zapotrzebowaniu. Od chwili ogłoszenia stanu wojennego DTV ani razu nie otrzy­mał zgody np. na sfilmowanie chociażby jednej akcji uwalniającej okupowane za­kłady pracy, nawet jeśli była to tylko akcja perswazyjna. Nie umożliwiano dzienniko­wi podania informacji, co dzieje się z in­ternowanymi członkami kierownictwa »Solidarności« i innych organizacji (np. K[onfederacji] P[olski] Niepodległej]), choć in­formacje takie (np. na temat L [echa] Wałęsy) podano dziennikom zagranicznym na oficjalnej konferencji prasowej, która stała się źródłem informacji dla »Wolnej Europy«”.
   W dokumencie tym ubolewano również nad liczbą oficjalnych i nieformalnych grup nacisku, które uniemożliwiały w miarę normalną pracę redakcji. „Taki stan rzeczy sprawia, że zespół dziennikarski jest praktycznie ubezwłasnowolniony, przy czym pojawia się pytanie - skoro przez ostatnie półtora roku był DTV absolutnie pewnym politycznie środkiem masowego przekazu, to skąd teraz tak silny, zwłaszcza wojskowy, nadzór ograniczający jakąkolwiek dziennikarską, w końcu profesjonalną inicjatywę?”.
Jak dalece sięgały owe ingerencje, czytamy w innym miejscu: „Dochodzi do sytuacji paradoksalnych. Opóźnia się o kilka mi­nut rozpoczęcie dziennika, bo jeden z prowadzących ma o pół centymetra za długie baczki i należy je przyciąć [Tumanowicz po latach twierdził, że baczki przyciął pożyczoną od jednego z żołnierzy tępą żyletką - SL, GM], komisarze wojskowi nagrywają wypowiedzi różnych osób (nawet nie informując o tym kierow­nictwa dziennika) i potem na antenie, zamiast przygotowanej wypowiedzi np. [Jana] Dobraczyńskiego czy [Tadeusza] Hołuja ukazują się komentarze polityczne znanej tylko nielicznym tele­widzom malarki czy rzeźbiarki, prezentowanej głównie dlatego, że zajmuje się tematami batalistycznymi, bądź też wypowiedzi osób o wątpliwym autorytecie politycznym czy moralnym. (...) Żąda się powtórzenia raz jeszcze wypowiedzi, już prezentowanej na ekranie, tylko dlatego, że jeden z komisarzy obiecał komuś, że zobaczy tę wypowiedź (zresztą nie najlepszą) w drugim wyda­niu DTV a nadano ją po pierwszym. (...) W ostatniej chwili, niemal codziennie, na kilkanaście minut przed emisją, przemeblowuje się dziennik, decyzją jednego lub kilku komisarzy, czego efektem musi być bez ładu i składu skomponowane wydanie, w którym poszczególne tematy powtarzają się bądź wykluczają (np. uporczywie zgłaszane - w pierwszym tygodniu po wprowadzeniu stanu wojennego - przez Redakcję Wojskową tematy  o wzroście skupu przy oczywistych brakach mięsa na rynku) ”.

Dziwni ludzie na antenie
Po latach Marek Barański (od maja 1982 r. w „Dzienniku Tele­wizyjnym”) tak wspominał rządy gen. Józefa Baryły i jego zastęp­cy gen. Tadeusza Szaciły na placu Powstańców Warszawy: „Była to para jak z koszmarnego snu rekruta. (...) W stosunku do pod­władnych byli bezwzględni. Nie uznawali dyskusji, innych racji niż swoje. (...) We włazidupstwie doszli do perfekcji. Potrafili to robić na odległość. Oni po prostu żyli wyobrażeniem, że Jaruzelski stoi obok i albo ich za chwilę skarci, albo pochwali”. Materiały przed emisją były wysyłane wybranym pracownikom Redakcji Wojsko­wej, którzy je obrabiali, a potem przekazywali do zatwierdzenia generałom. Efektem takiego sposobu postępowania była-jak czy- ^ tamy we wspomnianej wyżej analizie Jerzego Urbana - „generał- 2 nie niska skuteczność propagandowa, zły odbiór treści dziennika, sprawiającego wrażenie, że przygotowali go amatorzy, a nie profe­sjonaliści”. Z kolei tajny współpracownik „X-100” (Stanisław Kacz­marski - były funkcjonariusz SB, zastępca redaktora naczelnego DTV) informował MSW o nieustannych scysjach pomiędzy wice­prezesem Komitetu ds. Radia i Telewizji Andrzejem Kurzem i wojskowymi, które kończyły się awanturami, ściąganiem programów z anteny, a następnie - pod naciskiem wojskowych - przywraca­niem. Tak było np. w przypadku emisji filmu „Hubal” oraz dyskusji po nim Bohdana Poręby i Ryszarda Filipskiego. Andrzej Kurz zdjął oba te programy z anteny, lecz wojskowi je przywrócili. Notabene według Kaczmarskiego osób robiących programy dla DTV było niewiele, a jego redagowanie cechowały chaos i niekompetencja. Sytuację pogarszały dodatkowo prywatne wojny i wojenki. I nie były to jedynie opinie Kaczmarskiego. Podobne odczucia miał TW „Danuty”, czyli wspominany wyżej Tadeusz Samitowski.
   Andrzej Kurz tak komentował po latach te „walki”: „Zabroni­łem im [redakcji DTV - SL, GM] bowiem zapraszać do programów dziwnych profesorów, najwyraźniej »marcowych«, nacjonalistycz­nych i ksenofobicznych prymitywów związanych z tygodnikiem »Rzeczywistość«, a przyprowadzanych przez równie dziwnych ludzi z Głównego Zarządu Politycznego WP. Poleciłem zamiast nich zaprosić Tadeusza Hołuja i Mariana Stępnia z krakowskiej »Kuźnicy« oraz czołowych publicystów z »Polityki«. Tego już twardogłowi nie wytrzymali. [Mieczysław] Rakowski, mimo że członek najściślejszego kierownictwa w stanie wojennym, był dla SB i GZR a to znaczy i dla wielu ludzi z »Dziennika Telewizyjnego«, postacią nienawistną. Kiedy jeszcze w dodatku nie dopuściłem na antenę kilku kawałków atakujących »Solidarność« w sposób tak prymityw­ny, że ewidentnie przeciwskuteczny, spłodzonych przez zastępcę naczelnego Dziennika TV - Stanisława Kaczmarskiego, dawnego pułkownika UB, nazywanego przez kolegów »Paznokietek« (alu­zja do jego rzekomych zajęć w powojennej bezpiece) - granice zostały przekroczone. W informacjach Komitetu Warszawskiego i Warszawskiej Komisji Kontroli Partyjnej, a także dziennych biu­letynach MSW ukazały się bardziej lub mniej aluzyjne wzmianki, że przeszkadzam partii. Myślę, że i docierające do Jaruzelskiego opinie od jego generałów nie mogły być dla mnie chwalebne”.

Niska wiarygodność
Wiarygodność „Dziennika Telewizyjnego” była niska, a jego od­biór społeczny zdecydowanie negatywny. Gdy Centrum Badania Opinii Społecznej pytało w maju 1986 r. oto, w jakich przypadkach widoczne jest podawanie przez TVP informacji „zupełnie niepraw­dziwych”, 41 proc. wskazało właśnie dziennik, a drugi – Urban - uzbierał „jedynie” 21 proc. Z badania przeprowadzonego przez Ośrodek Badań Prasoznawczych RSW „Prasa - Książka - Ruch” w Krakowie w czerwcu 1984 r. wynikało, że osobą, której ankieto­wani nie ufali najbardziej, był prezenter „Dziennika Telewizyjnego” Tadeusz Samitowski.
   „Dziennik Telewizyjny” stał się symbolem zakłamania, ale władze były zadowolone i chwaliły go za „dyspozycyjność poli­tyczną, aktywność i bojowość zespołu redakcyjnego” (1985 r.). Niejako potwierdzeniem tej „bojowości" szefostwa DTV była sytuacja w czasie trzeciej pielgrzymki do ojczyzny Jana Pawła II w 1987 r., gdy jeden z redaktorów naczelnych DTV, były funk­cjonariusz bezpieki, w czasie transmisji z mszy w Częstocho­wie zasłynął poleceniem natychmiastowego usunięcia z kadru „baby z dzieckiem”. Gdy jeden z techników odważył się w końcu zwrócić mu uwagę, że żadnej kobiety z dzieckiem na ekranie nie ma, ten wrzasnął „A ta czarna na obrazie?!”, mając na myśli Czarną Madonnę.
   Nic zatem dziwnego, że po 13 grudnia 1981 r. jedną z form protestu stały się demonstracyjne spacery obywateli w czasie głównego wydania DTV, rozpoczynającego się o 19.30 (tzw. ma­nifestacje spacerowe lub spacery telewizyjne). Pierwszy z nich został zorganizowany 5 lutego 1982 r. w Świdniku. Dwa dni później po głównej ulicy tego miasta spacerowały już całe ro­dziny. W odpowiedzi Wojewódzki Komitet Obrony w Lublinie 6 dni później wprowadził na terenie Świdnika godzinę milicyj­ną (od 19.00 do 6.00). Jeszcze tego samego dnia zwyczajowy już spacer odbył się zatem w czasie popołudniowego dziennika. Władze zareagowały masowymi represjami (m.in. aresztowano członków Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność przy Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego). Nie przerwały one jednak spacerów. Następnego dnia ludzie pojawili się na ulicach również w czasie dziennika porannego. Od 14 lutego „akcję spacerową” przenie­siono do Lublina. Spacery mimo szykan (np. legitymowania i za­trzymań) w kolejnych miesiącach zdarzały się nadal, najdłużej (co najmniej do 10 listopada 1982 r.) w Białymstoku.
   W 1989 r., po mianowaniu przedstawiciela strony solidar­nościowej Andrzeja Drawicza na prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji, „Dziennik Telewizyjny” został zastąpiony przez „Wiadomości”.
Sebastian Ligarski, Grzegorz Majchrzak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz