Prezenterzy „Dziennika Telewizyjnego". Od góry, od
lewej: Andrzej Kozera, 1972 r. Andrzej Nowaiiński, 1978 r. Roman Beeger, 5
grudnia 1981 r. Witold Stefanowicz i Andrzej Racławicki w mundurach, 13
grudnia1981 r.
Codzienny
informacyjny program telewizyjny z założenia był propagandową tubą władzy w
PRL.
Na
antenie Telewizji Polskiej „Dziennik Telewizyjny” zagościł w 1958 r., stając
się jej głównym programem informacyjnym. Polacy kojarzą go głównie z okresem
tzw. propagandy sukcesu Edwarda Gierka oraz bezpardonowych ataków na
Solidarność, szczególnie po wprowadzeniu stanu wojennego. Jednak DTV (zwłaszcza jego główne, wieczorne wydanie) już od momentu
powstania był tubą propagandową władz, a nie rzetelnym programem informacyjnym.
Dziennikarz Jerzy Ambroziewicz mówił wprost: „Telewizja nie może być ściekiem,
(...) gdzie mieszczą się wszystkie opinie, a telewidz jest od tego, żeby sobie
z tych opinii wybierał te, które mu odpowiadają najbardziej. Telewizja jest,
była i będzie narzędziem władzy”. Nie inaczej było z „Dziennikiem
Telewizyjnym”. Nic zatem dziwnego, że Polacy krytykowali go i to ostro, równocześnie jednak gremialnie zasiadając w
jego porze przed telewizorami. Była to oczywiście krytyka indywidualna,
niesłyszalna. Wyjątek stanowił okres legalnego okresu funkcjonowania
Solidarności (1980-81), kiedy to był otwarcie krytykowany przez związek, który
zarzucał jego dziennikarzom posługiwanie się kłamliwymi i zmanipulowanymi materiałami,
niekiedy zresztą pochodzącymi od Służby Bezpieczeństwa. Synonimem
nierzetelności dziennikarskiej stała się przyszła „gwiazda” DTV Tadeusz Samitowski, usunięty pod koniec maja 1981 r. przez
Sąd Dziennikarski ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za naruszenie
Dziennikarskiego Kodeksu Obyczajowego. Dwa tygodnie później, podczas narady
kierownictwa Komitetu ds. Radia i Telewizji, stwierdzano nawet, że istnieje
konieczność „podjęcia zdecydowanej polemiki z atakami publicznymi pod adresem
radia i telewizji”, a szczególnie „Dziennika Telewizyjnego”. I rzeczywiście do DTV napływały listy z pogróżkami, a jego dziennikarze wysłuchiwali
oskarżeń pod swoim adresem w czasie realizacji przez siebie materiałów W
listopadzie 1981 r. podczas „wojny plakatowej”, na murach najczęściej pisano
po prostu „DTV łże”.
Instrukcje przez telefon
„Dziennik Telewizyjny” był osobną
redakcją mieszczącą się przy placu Powstańców Warszawy 1. W latach 70.
kierował nim Stanisław Cześnin, potem m.in.: Stanisław Celichowski, Erazm
Fethke, Kajetan Gruszecki, Jan Gadomski, Jerzy Ambroziewicz i Andrzej Bilik.
Notabene, jak po latach wspominał Ambroziewicz: „O redaktorach naczelnych
dzienników mówiło się: centralki telefoniczne. Ich głównym zadaniem było bowiem
odbierać telefony z KC i rządu z instrukcjami, jakie tematy, w jakiej kolejności
i rozpiętości maj ą się ukazać wieczorem na antenie". Mimo że pracowali w
niej najbardziej zaufani, starannie dobrani dziennikarze, w związku z
wprowadzeniem stanu wojennego - podobnie jak w innych jednostkach Polskiego
Radia i Telewizji - część redakcji została wysłana na przymusowe urlopy, co
spowodowało kłopoty z obsadą. Dlatego też na posiedzeniu prezydium Komitetu
ds. Radia i Telewizji 15 grudnia 1981 r. zdecydowano, że do „Dziennika Telewizyjnego
” powrócą ludzie, którzy odeszli z niego wraz z twórcą „propagandy sukcesu”
Maciejem Szczepańskim, np. Stanisław Cześnin, który kierował de facto obsługą
tzw. bunkra (studia zapasowego) na terenie jednostki wojskowej przy ul. Żwirki
i Wigury w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., w którym nagrano m.in. orędzie Wojciecha
Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego. Z kolei problemy techniczne
(mnożące się usterki) w DTV już po kilku dniach zmusiły władze TVP do „zmilitaryzowania” kilku urlopowanych techników, którzy
byli członkami NSZZ Solidarność, oraz doprowadzenia ich - pod eskortą - do
pracy. Niektórzy z nich napisali potem w jednym z podziemnych opracowań:
„Fatalna nadal jakość emisji DTV potwierdza znaną opinię, że Polak
pod lufą karabinu nie będzie dobrze pracował”. Czasem dochodziło do „incydentów”,
takich jak próba umieszczenia w czasie „Dziennika Telewizyjnego” planszy z
napisem „DTV kłamie” przez jednego z operatorów.
Zespół na baczność
Charakterystycznym obrazkiem dla
„Dziennika Telewizyjnego” od 13 grudnia 1981 r., który tego dnia trwał rekordowo
długo (półtorej godziny), stali się jego lektorzy w mundurach wojskowych. Byli
nimi: Andrzej Racławicki, Mieczysław Marciniak, Witold Stefanowicz, Marek Tumanowicz,
Stanisław Kaczmarski. Wiadomości sportowe w mundurze kapitana lotnictwa
prezentował Waldemar Krajewski. Pomysł dotyczący mundurów wyszedł od
Tumanowicza. Zresztą w Telewizji Polskiej w okresie stanu wojennego rządzili
komisarze wojskowi, na czele z płk. Władysławem Korczakiem. „Dziennik
Telewizyjny” - doceniając jego znaczenie - powierzono ppłk. Włodzimierzowi
Szymańskiemu z Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Do 5 kwietnia
1982 r. redakcją opiekował się też ppłk Bohdan Świątkiewicz. DTV ze względu na swoją rolę znajdował się również pod specjalnym
nadzorem samego szefa GZP WP gen. Józefa Baryły, a oficerowie GZP WP brali
czynny udział w przygotowywaniu jego wydań.
„Dziennik Telewizyjny” był stale omawiany przez różne gremia polityczne.
W jednej z analiz rzecznika prasowego rządu Jerzego Urbana można przeczytać:
„funkcja zasadnicza – informacyjna - jest
poważnie zubożona, DTV
korzysta niemal wyłącznie z serwisu
P[olskiej] A[gencji] P[rasowej], do godziny 19.00 bardzo jeszcze skromnego.
Informacji własnych praktycznie jest bardzo mało, jeśli są - to nie
odpowiadają one społecznemu zapotrzebowaniu. Od chwili ogłoszenia stanu
wojennego DTV ani razu nie otrzymał zgody np. na sfilmowanie chociażby
jednej akcji uwalniającej okupowane zakłady pracy, nawet jeśli była to tylko
akcja perswazyjna. Nie umożliwiano dziennikowi podania informacji, co dzieje
się z internowanymi członkami kierownictwa »Solidarności« i innych organizacji
(np. K[onfederacji] P[olski] Niepodległej]), choć informacje takie (np. na
temat L [echa] Wałęsy) podano dziennikom zagranicznym na oficjalnej konferencji
prasowej, która stała się źródłem informacji dla »Wolnej Europy«”.
W dokumencie tym ubolewano również nad liczbą oficjalnych i
nieformalnych grup nacisku, które uniemożliwiały w miarę normalną pracę
redakcji. „Taki stan rzeczy sprawia, że zespół dziennikarski jest praktycznie
ubezwłasnowolniony, przy czym pojawia się pytanie - skoro przez ostatnie
półtora roku był DTV
absolutnie pewnym politycznie środkiem
masowego przekazu, to skąd teraz tak silny, zwłaszcza wojskowy, nadzór
ograniczający jakąkolwiek dziennikarską, w końcu profesjonalną inicjatywę?”.
Jak dalece sięgały owe ingerencje,
czytamy w innym miejscu: „Dochodzi do sytuacji paradoksalnych. Opóźnia się o
kilka minut rozpoczęcie dziennika, bo jeden z prowadzących ma o pół centymetra
za długie baczki i należy je przyciąć [Tumanowicz po latach twierdził, że
baczki przyciął pożyczoną od jednego z żołnierzy tępą żyletką - SL, GM],
komisarze wojskowi nagrywają wypowiedzi różnych osób (nawet nie informując o
tym kierownictwa dziennika) i potem na antenie, zamiast przygotowanej
wypowiedzi np. [Jana] Dobraczyńskiego czy [Tadeusza] Hołuja ukazują się
komentarze polityczne znanej tylko nielicznym telewidzom malarki czy
rzeźbiarki, prezentowanej głównie dlatego, że zajmuje się tematami
batalistycznymi, bądź też wypowiedzi osób o wątpliwym autorytecie politycznym
czy moralnym. (...) Żąda się powtórzenia raz jeszcze wypowiedzi, już
prezentowanej na ekranie, tylko dlatego, że jeden z komisarzy obiecał komuś, że
zobaczy tę wypowiedź (zresztą nie najlepszą) w drugim wydaniu DTV a nadano ją
po pierwszym. (...) W ostatniej chwili, niemal codziennie, na kilkanaście minut
przed emisją, przemeblowuje się dziennik, decyzją jednego lub kilku komisarzy,
czego efektem musi być bez ładu i składu skomponowane wydanie, w którym
poszczególne tematy powtarzają się bądź wykluczają (np. uporczywie zgłaszane -
w pierwszym tygodniu po wprowadzeniu stanu wojennego - przez Redakcję Wojskową
tematy o wzroście skupu przy oczywistych
brakach mięsa na rynku) ”.
Dziwni ludzie na antenie
Po latach Marek Barański (od maja
1982 r. w „Dzienniku Telewizyjnym”) tak wspominał rządy gen. Józefa Baryły i
jego zastępcy gen. Tadeusza Szaciły na placu Powstańców Warszawy: „Była to
para jak z koszmarnego snu rekruta. (...) W stosunku do podwładnych byli
bezwzględni. Nie uznawali dyskusji, innych racji niż swoje. (...) We
włazidupstwie doszli do perfekcji. Potrafili to robić na odległość. Oni po
prostu żyli wyobrażeniem, że Jaruzelski stoi obok i albo ich za chwilę skarci,
albo pochwali”. Materiały przed emisją były wysyłane wybranym pracownikom
Redakcji Wojskowej, którzy je obrabiali, a potem przekazywali do zatwierdzenia
generałom. Efektem takiego sposobu postępowania była-jak czy- ^ tamy we
wspomnianej wyżej analizie Jerzego Urbana - „generał- 2 nie niska skuteczność
propagandowa, zły odbiór treści dziennika, sprawiającego wrażenie, że
przygotowali go amatorzy, a nie profesjonaliści”. Z kolei tajny współpracownik
„X-100”
(Stanisław Kaczmarski - były funkcjonariusz SB, zastępca redaktora naczelnego DTV) informował MSW o nieustannych scysjach pomiędzy wiceprezesem
Komitetu ds. Radia i Telewizji Andrzejem Kurzem i wojskowymi, które kończyły się
awanturami, ściąganiem programów z anteny, a następnie - pod naciskiem
wojskowych - przywracaniem. Tak było np. w przypadku emisji filmu „Hubal” oraz
dyskusji po nim Bohdana Poręby i Ryszarda Filipskiego. Andrzej Kurz zdjął oba
te programy z anteny, lecz wojskowi je przywrócili. Notabene według
Kaczmarskiego osób robiących programy dla DTV było niewiele, a jego redagowanie
cechowały chaos i niekompetencja. Sytuację pogarszały dodatkowo prywatne wojny
i wojenki. I nie były to jedynie opinie Kaczmarskiego. Podobne odczucia miał TW
„Danuty”, czyli wspominany wyżej Tadeusz Samitowski.
Andrzej Kurz tak komentował po latach te „walki”: „Zabroniłem im
[redakcji DTV - SL, GM] bowiem zapraszać do programów dziwnych
profesorów, najwyraźniej »marcowych«, nacjonalistycznych i ksenofobicznych
prymitywów związanych z tygodnikiem »Rzeczywistość«, a przyprowadzanych przez
równie dziwnych ludzi z Głównego Zarządu Politycznego WP. Poleciłem zamiast
nich zaprosić Tadeusza Hołuja i Mariana Stępnia z krakowskiej »Kuźnicy« oraz
czołowych publicystów z »Polityki«. Tego już twardogłowi nie wytrzymali.
[Mieczysław] Rakowski, mimo że członek najściślejszego kierownictwa w stanie
wojennym, był dla SB i GZR a to znaczy i dla wielu ludzi z »Dziennika Telewizyjnego«,
postacią nienawistną. Kiedy jeszcze w dodatku nie dopuściłem na antenę kilku
kawałków atakujących »Solidarność« w sposób tak prymitywny, że ewidentnie
przeciwskuteczny, spłodzonych przez zastępcę naczelnego Dziennika TV - Stanisława Kaczmarskiego, dawnego pułkownika UB, nazywanego
przez kolegów »Paznokietek« (aluzja do jego rzekomych zajęć w powojennej
bezpiece) - granice zostały przekroczone. W informacjach Komitetu Warszawskiego
i Warszawskiej Komisji Kontroli Partyjnej, a także dziennych biuletynach MSW
ukazały się bardziej lub mniej aluzyjne wzmianki, że przeszkadzam partii.
Myślę, że i docierające do Jaruzelskiego opinie od jego generałów nie mogły być
dla mnie chwalebne”.
Niska wiarygodność
Wiarygodność „Dziennika
Telewizyjnego” była niska, a jego odbiór społeczny zdecydowanie negatywny. Gdy
Centrum Badania Opinii Społecznej pytało w maju 1986 r. oto, w jakich
przypadkach widoczne jest podawanie przez TVP informacji „zupełnie nieprawdziwych”, 41 proc. wskazało
właśnie dziennik, a drugi – Urban - uzbierał
„jedynie” 21 proc. Z badania przeprowadzonego przez Ośrodek Badań
Prasoznawczych RSW „Prasa - Książka - Ruch” w Krakowie w czerwcu 1984 r.
wynikało, że osobą, której ankietowani nie ufali najbardziej, był prezenter
„Dziennika Telewizyjnego” Tadeusz Samitowski.
„Dziennik Telewizyjny” stał się symbolem zakłamania, ale władze były
zadowolone i chwaliły go za „dyspozycyjność polityczną, aktywność i bojowość
zespołu redakcyjnego” (1985 r.). Niejako potwierdzeniem tej „bojowości"
szefostwa DTV była sytuacja w czasie trzeciej pielgrzymki do ojczyzny Jana
Pawła II w 1987 r., gdy jeden z redaktorów naczelnych DTV, były funkcjonariusz bezpieki, w czasie transmisji z mszy w
Częstochowie zasłynął poleceniem natychmiastowego usunięcia z kadru „baby z
dzieckiem”. Gdy jeden z techników odważył się w końcu zwrócić mu uwagę, że
żadnej kobiety z dzieckiem na ekranie nie ma, ten wrzasnął „A ta czarna na
obrazie?!”, mając na myśli Czarną Madonnę.
Nic zatem dziwnego, że po 13 grudnia 1981 r. jedną z form protestu stały
się demonstracyjne spacery obywateli w czasie głównego wydania DTV, rozpoczynającego się o 19.30 (tzw. manifestacje spacerowe
lub spacery telewizyjne). Pierwszy z nich został zorganizowany 5 lutego 1982 r.
w Świdniku. Dwa dni później po głównej ulicy tego miasta spacerowały już całe
rodziny. W odpowiedzi Wojewódzki Komitet Obrony w Lublinie 6 dni później
wprowadził na terenie Świdnika godzinę milicyjną (od 19.00 do 6.00). Jeszcze
tego samego dnia zwyczajowy już spacer odbył się zatem w czasie popołudniowego dziennika.
Władze zareagowały masowymi represjami (m.in. aresztowano członków Komisji
Zakładowej NSZZ Solidarność przy Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego). Nie
przerwały one jednak spacerów. Następnego dnia ludzie pojawili się na ulicach
również w czasie dziennika porannego. Od 14 lutego „akcję spacerową” przeniesiono
do Lublina. Spacery mimo szykan (np. legitymowania i zatrzymań) w kolejnych
miesiącach zdarzały się nadal, najdłużej (co najmniej do 10 listopada 1982 r.)
w Białymstoku.
W 1989 r., po mianowaniu przedstawiciela strony solidarnościowej
Andrzeja Drawicza na prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji, „Dziennik
Telewizyjny” został zastąpiony przez „Wiadomości”.
Sebastian Ligarski, Grzegorz Majchrzak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz