Strony

środa, 22 maja 2019

Przedwyborczy stan rzeczy



Od 2015 r. nie ma już w Polsce normalnych, rutynowych wyborów. Za każdym razem jest to batalia o wszystko.

Chociaż pojawiają się niezbyt mądre opinie, że trwa jałowa „walka dwóch plemion”, którą trzeba obejść, w istocie chodzi o zasadniczy kon­flikt o przyszłość kraju. Przed 2015 r. nie istniał spór ustrojowy, np. o Trybunał Konstytucyjny, o Sąd Najwyższy, pozycję samorządów, politykę historyczną, miejsce Polski w Unii, o prokuraturę, KRS czy o kwestię zaostrzenia ustawy aborcyjnej. Także o media publiczne - przynajmniej nie w takim wymiarze jak teraz. To wszystko wydarzyło się po raz pierwszy za czasów PiS. Najbliższe wybory są drugie w decydującym cyklu, który roz­strzygnie o przyszłości kraju na lata. Jaki zatem jest stan rzeczy tuż przed 26 maja?

KAMPANIA Przed wyborami europejskimi sonda­żowa sytuacja jest niejasna. W lutym i jeszcze na początku marca wydawało się, że Koalicja Europejska dogania PiS; w kilku badaniach wyszła nawet na pro­wadzenie. Zbierała premię za zjednoczenie, pozosta­wało w pamięci zabójstwo prezydenta Gdańska, doszła afera Srebrnej. PiS był w defensywie trwającej jeszcze od wyborów samorządowych, spowodowanej klęską w dużych miastach. Potem jednak Kaczyński przedstawił kolejny socjalny plan, powstała Wiosna Roberta Biedronia, która podzieliła popar­cie dla opozycji, pojawiły się wewnętrzne napięcia w ramach samej Koalicji, także w Platformie Obywatelskiej, zwłaszcza na tle ustalania list wyborczych, ale też programowe. PiS szczególnie wytrwale próbował zachwiać pozycją PSL, z czę­ściowym powodzeniem.
   W efekcie przez wiele następnych tygodni Koalicja znalazła się wyraźnie pod notowaniami PiS. Jednocześnie Wiosna Biedronia, po imponującym starcie, zaczęła tracić poparcie. I jeśli na po­czątku podebrała trochę wyborców Koalicji, to słabnąc, już ich nie oddawała. Zapewne uciekali do grupy „niezdecydowanych”. Wszystko to złożyło się na nieciekawy dla opozycji obraz: oto w tych podobno najkorzystniejszych dla liberalnych sił wyborach znowu ma wygrać partia Kaczyńskiego.
   W końcówce kampanii niekorzystny dla sił proeuropejskich trend zaczął się trochę odwracać. Odbiła się znowu Wiosna, choć bez przesady - o 3-4 pkt proc., trochę wzmocniła się Koalicja, a PiS osiągnął pułap na poziomie ok. 38-40 proc. i już przestał zyskiwać. W niektórych badaniach zaczął nawet tracić. I chociaż tzw. piątka Kaczyńskiego miała - wbrew wielu komentarzom - spore marke­tingowe znaczenie, choćby dlatego, że prawdopodobnie zamorty­zowała „dwie wieże” prezesa PiS, to nie gwarantuje rządzącemu obozowi wyborczego zwycięstwa. W dodatku pojawiła się kon­kurencja na prawicy w postaci Konfederacji, formacji bazującej na resentymentach, nacjonalistycznej retoryce i wątkach kryptoantysemickich. Kaczyński zawsze obawiał się, że ktoś go zajdzie z prawej strony, i próbował temu zapobiegać, ale to się nie udało.
   W końcówce kampanii Kaczyński znalazł się w niekomfortowej sytuacji: z jednej strony musiał deklarować uczucie do Unii Euro­pejskiej, aby walczyć z zarzutem dążenia do polexitu, a z drugiej mrugać okiem do wrogów Unii, aby ich wszystkich nie podebrała Konfederacja. Niewykluczone, że osłabienie kampanijnej dynami­ki PiS w połowie maja było spowodowane właśnie tym rozdwoje­niem przekazu. Do tego doszła sprawa amerykańskiej ustawy 447, rzekomo wymuszającej m.in. na Polsce odszkodowania za mienie pożydowskie. I w tym przypadku PiS musiał odpowiedzieć na za­czepki radykalnej prawicy, ryzykując nawet pogorszenie stosun­ków z USA oraz, rzecz jasna, z Izraelem.
   Koalicja Europejska natomiast długo upajała się samym swoim powstaniem, a Grzegorz Schetyna odbierał gratulacje - skądinąd zasłużone, bo dokonał wiele na polu zjednoczenia opozycji. Jed­nak spowolniło to kampanię KE, brak było klarownych przeka­zów, „tematów tygodnia”, a PiS je nieustannie wrzucał: socjal, euro, LGBT, obrona Kościoła. Koalicja szukała sukcesu w starych tropach: łapczywość władzy, pensje w państwowych spółkach, polexit. Dopiero pod koniec kampanii złapała oddech, proponu­jąc debatę o służbie zdrowia czy o unijnych funduszach, których jest lepszym gwarantem niż PiS. Trochę zapewne pomogła ak­tywność Donalda Tuska, także sprawa tuszowania przez Kościół spraw księży pedofilów. Może dlatego notowania Koalicji przed wyborami znowu zbliżyły się do wyników obozu rządzącego.
   Ale nie wiadomo, jak ten trend się rozwinie, o wszystkim zde­cyduje to, jak wielu będzie wyborców. W sondażach deklarowa­na frekwencja przekracza z reguły 50 proc., a przypomnijmy, że w ostatnich wyborach europejskich wynosiła niespełna 24 proc. Nawet przyjmując, że te wybory mają wyższą temperaturę, jest bardzo mało prawdopodobne, aby sięgnęła 50 proc., już 40 proc. byłoby niezwykłym wynikiem. Zatem z tych, którzy dzisiaj jako uczestnicy badań wyznaczają sondażowy trend, ubędzie 10 proc. lub więcej. Pytanie więc brzmi: czyich wyborców w realu ubędzie więcej? Czy to mieszkańcy wsi i małych miast - a więc bardziej elektorat PiS - deklarują teraz na wyrost udział w wyborach, czy też wyborcy opozycji nie okażą się wystarczająco zdetermino­wani? Odpowiedź na to pytanie zdecyduje o wyniku wyborów.
   Dlatego w czasie całej kampanii główne formacje przede wszystkim mobilizowały swoje twarde elektoraty i próbowały osłabić motywację zwolenników strony przeciwnej. A to skom­plikowany mechanizm, co widać choćby w przypadku aktywnego teraz wątku - sporu o Kościół na tle afery pedofilskiej. PiS wiele
zainwestował w rolę obrońcy Kościoła, co po filmie braci Sekielskich postawiło tę partię w trudnej sytuacji.
   Ale nie brak opinii, że mogą być z tego dla władzy korzyści. Wobec ataków na kościelną hierarchię PiS może się przedstawić jako niezłomny obrońca wiary, którego nie zrażają „pojedyncze” przejawy patologii wśród księży. Politycy rządzący już głoszą hasło, że pod pretekstem walki z pedofilią „lewactwo” prowadzi wojnę kulturową i chce walczyć z religią jako taką. Dlatego, wra­cając do kwestii wyborczej mobilizacji, nie jest jasne, czy opozycji uda się wykorzystać politycznie to antyklerykalne wzmożenie, czy też to PiS bardziej uaktywni prowincję pod hasłem „biją w nasz święty Kościół”. Przy takim nasileniu emocji jak w tej kampanii każde zdarzenie działa w obie strony, a efekt końcowy jest nieprzewidywalny.
   Analizując zatem szczegółowo sondaże i dystansując się od tych, gdzie wyniki bardzo odbiegają od trendów wyznaczanych przez znane pracownie, wydaje się, że wciąż Koalicja Europejska jest nieco słabsza od PiS. Politycy opozycji liczą na „efekt Trza­skowskiego”, czyli nagły zwrot sytuacji w samym dniu wyborów, ale to zjawisko wystąpiło w Warszawie, która jest terenem nie­przeciętnie sprzyjającym „antyPiSowi”. Nie musi się powtórzyć. Chyba że - jak wspomniano - uczestnicy sondaży pochodzący z „terenu” ostatecznie nie pójdą do wyborów aż tak gremialnie. Albo wyborcy opozycji, zdając sobie nagle sprawę z politycznej stawki, nadzwyczajnie zmobilizują się w ostatniej chwili.

STAWKA W rozpoznaniu istoty nadchodzących wyborów nie pomagała kampania. Medialny szum zrównywał wszystko: kwestię środowisk LGBT, waluty euro, strajku nauczycieli, socjalu, wojny religijnej, ustawy 447. Pod tym względem ta batalia była jałowa, rozdrobniona i nieadekwatna, jeśli wziąć pod uwagę, co nadchodzące wybory mają w istocie rozstrzygnąć.
Pytanie brzmi: czy opozycji udało się przekonać wyborców do wagi rzeczywistych osi sporu? Czy Polska ma być bardziej na Wschodzie czy Zachodzie, czy powinna być zintegrowana z decyzyjnym centrum Unii, czy „suwerennie” pozostawać na jej obrzeżach? PiS robi wiele, aby te dylematy unieważnić. Politycy tej partii mówili o potrzebie „integracji europejskich portfeli”, o „jedności w dobrobycie”, próbując w ten sposób przełożyć swo­ją wewnętrzną, rozdawniczą politykę na kontekst unijny. A zara­zem oderwać dyskusję od „niematerialnych” wartości liberalnej Europy, a więc poszanowania prawa, konstytucji, niezależności instytucji kontrolnych, prymatu wolności jednostki, niezawisło­ści sądów.
   Stawka wyborów ma co najmniej trzy wymiary. Po pierwsze, rzeczywiście chodzi o to, jacy kandydaci której partii trafią do Par­lamentu Europejskiego. Od tego będzie zależeć siła europejskich frakcji, wybór szefa Komisji Europejskiej, skład innych ważnych unijnych instytucji, ogólny kierunek ideowy tej organizacji. PiS i podobne partie populistyczne nie ukrywają, że ich ostatecznym celem jest przejęcie Unii z rąk „lewactwa” i „liberałów”, nadanie jej charakteru specyficznej międzynarodówki nacjonalistycznej, sojuszu „suwerennych demokracji”.
   Po drugie, stawką jest pozycja Polski w Unii. Zwycięstwo PiS utwierdzi europejskich polityków w przekonaniu, że sytuacja polityczna w Polsce nie zmienia się. Może to skutkować trwałym już przesunięciem kraju do kategorii państw drugiego rzutu, to­lerowanego, ale niezapraszanego do poważnych debat i przedsię­wzięć. PiS dowodzi, że udało się, także dzięki wysiłkom tej partii, zatrzymać koncepcję tzw. dwóch prędkości, że Francja nie doga­dała się z Niemcami w sprawie wyodrębnienia strefy waluty euro z reszty Unii i prowadzenia odrębnej polityki. Jest to daleko idąca naiwność. „Druga prędkość” nie musi być ani negocjowana, ani specjalnie ogłaszana. O realnym rozkładzie sił w Unii decyduje codzienna praktyka. Jak dotąd nikt oficjalnie nie ogłaszał drugorzędności Polski w unijnych strukturach na skutek rządów PiS, a stała się ona faktem. A po wy­granej PiS ta tendencja może się pogłębić.
   Ale niewykluczony jest i inny trend, zwłasz­cza gdyby partia Kaczyńskiego zwyciężyła tak­że w jesiennych wyborach parlamentarnych.
Instytucje unijne - nawet jeśli nie przejmą ich populiści - mogą dojść do wniosku, że trzeba z PiS żyć i jakoś się dogadać. Bo partia ta szyb­ko nie przeminie, a Polska będzie jednak potrzebna do pewnych unijnych projektów, które muszą być przegłosowane jednomyśl­nie. Że taka zmiana trendu jest możliwa, pokazuje fakt, iż obecny szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker przyznał niedawno, iż chciał się porozumieć z Kaczyńskim właśnie z pragmatycznych powodów, mimo tego, co PiS robi z ustrojem państwa w Polsce. Także z Niemiec dochodzą sygnały, że jeśli PiS na dłużej zadomowi się u władzy, to trzeba będzie postawić na władzę, a nie opozycję.
   I trzeci wymiar stawki. Wyborcze zwycięstwo opozycyjnej for­macji, choćby minimalne (nawet przy tej samej co PiS liczbie miejsc w PE), radykalnie zmieniłoby polityczną opowieść w Pol­sce. Bo liczy się tylko pierwsza pozycja na liście, podpis pod naj­wyższym słupkiem w niedzielny wieczór. Nikt nie zwróci uwagi, że w sumie KE i Wiosna mają więcej niż partia Kaczyńskiego. W wyborach w 2015 r. PiS też nie miał większości. Dla całościowej sytuacji znaczenie ma tylko faktyczne zwycięstwo konkretnego opozycyjnego komitetu. Teraz bliższa tego jest Koalicja Europej­ska niż partia Roberta Biedronia.
   Oczywiście PiS miałby sto wytłumaczeń. Że trzeba było kilku partii, aby pokonać obóz rządzący, że żadne z tych ugrupowań oddzielnie nie miałoby szans, że to efekt kłamliwej kampanii, antykościelnej histerii itd. Ale efekt mimo to byłby piorunują­cy. Każdy inny wariant będzie nieporównanie słabszy i może umocnić ugrupowanie Kaczyńskiego - a także wielu wyborców - w przekonaniu, że druga kadencja rządów stoi przed nim otwo­rem i nie ma na to rady.
SCENARIUSZE Jak wspomniano, każda wygrana opozycji zmieni polską politykę, a zwycięstwo Koalicji wyraźniejsze, np. o 4-5 pkt proc. i więcej, byłoby wielkim sukcesem. Pytanie, co oznaczają jej różne przegrane. Pierwszy wariant to „remis minus”, czyli wynik Koalicji gorszy o 1-2 pkt proc. od rządzącej prawicy. Pojawią się argu­menty, że to prawie sukces, że razem z Wiosną to właściwie walna wiktoria. Ale psychologiczny efekt może iść swoją drogą. Jeśli mimo takiej mobilizacji, żmudnego, trwającego wiele miesięcy budowania sojuszu, nie udało się pokonać zmęczonej prawie czterema latami władzy partii Kaczyńskiego, to jak tego dokonać na jesieni? W kampanii wykorzystano chyba wszystkie możliwe wątki, powtórzono chwyty z całego okresu od 2015 r., które wcze­śniej odbierały trochę poparcia obozowi władzy. Nie zostaje wiele na kolejne miesiące. Już zatem przy niedużej przegranej opozycji jej sytuacja bardzo się komplikuje.
   Tym bardziej przy porażce w granicach 3-5 pkt proc. Wte­dy zapewne pojawią się opinie, że w zasadzie nie ma postępu od wyborów samorządowych, że formuła szerokiego sojuszu opozycji nie sprawdziła się, dlatego może lepiej, aby każdy szedł swoją drogą. Takie myślenie na pewno uruchomi się w PSL, gdzie Władysław Kosiniak-Kamysz ma silnych opo­nentów, ale być może także w SLD (w zależności od tego, ile mandatów w PE osiągną te dwa ugrupowania). Porażka Ko­alicji większa niż 5 pkt proc. to już byłaby krawędź politycznej
katastrofy i mogłaby zachwiać także pozycją Grzegorza Schetyny.
   Po ostatnich wyborach samorządo­wych, w których udział brała jeszcze Koalicja Obywatelska, szefowa Nowo­czesnej Katarzyna Lubnauer, uczest­niczka Koalicji, stwierdziła, że KO sama naturalnie się rozwiązała, ponie­waż była powołana tylko do lokalnych wyborów. Po elekcji europejskiej może być podobnie. Koalicja Europejska zo­stanie uznana za naturalnie rozwiąza­ną i gra rozpocznie się od punktu zero. Na stworzenie nowego porozumienia, uzgodnienie podziału miejsc na listach i finan­sowego wsadu, na przygotowanie programu i samą kampanię zostanie około pięć miesięcy. Z czego dwa przypadną na wa­kacje, a od lipca będzie wypłacane 500 plus na każde dziecko. Pokazuje to, o co chodzi w majowych wyborach. Ich wynik jest kluczowy dla dalszej formuły i szans antyPiSu. A wszelkie ba­dania pokazują, że opozycja podzielona na składowe partie nie ma z PiS w październiku żadnych szans.

KIM JESTEŚMY, KIM BĘDZIEMY Niezależnie od wyników wyborów wciąż pozostaje pytanie o fenomen popularności partii Kaczyńskiego. Skąd się ona bierze? Polscy socjologowie od przeszło 40 lat spierają się z tezą prof. Stefana Nowaka o istnieniu jakoby strukturalnej próżni socjologicznej, mającej charakteryzować społeczeństwo polskie. Próżnia ta miała powstać między dwoma układami iden­tyfikacji Polaków, którzy w sposób naturalny wiążą się ze sobą na dwa sposoby: poziomie najniższym - rodziny, sąsiadów, naj­bliższego otoczenia, oraz poziomie najwyższym - czyli narodu, ojczyzny, tradycji, religii. Brakuje identyfikacji pośrednich, pozio­mych na najróżniejsze sposoby, chciałoby się powiedzieć - oby­watelskich. Są historyczne powody, choćby brak silnej tradycji mieszczańskiej, że taki stan rzeczy jest charakterystyczny także dla współczesnego społeczeństwa polskiego. Świadczy o tym per­manentnie niska frekwencja wyborcza, jak też podatność na nie­oczekiwane kariery typu Tymiński czy Lepper.
   Nie wiadomo, czy to przypadek, czy raczej wyrachowanie spo­wodowało, że PiS z tej próżni socjologicznej świadomie korzysta, nawet ją powiększa. Służy temu cała konstrukcja państwa: scen­tralizowanego, znacjonalizowanego i monopartyjnego. Z jednej strony rozdawnictwo (500 plus, czwórki, piątki itd.) bezpośrednio adresowane do ludzi, na dół. Z drugiej - od góry Bóg, Ojczyzna, Honor i partia matka. Świadomie próbuje się ominąć lub przy­najmniej osłabiać samorządność społeczną, organizacje poza­rządowe, związkowe, obywatelską aktywność, a pomoc i energię publiczną zastępować państwową i urzędową. Czy ten model w końcu zapanuje?
   W nadchodzących wyborach, podobnie jak w jesiennych par­lamentarnych, nie ma drugiej tury. Wyborcy muszą podejmować decyzje strategiczne, kalkulować, na ile ich sympatie i ideowe orien­tacje wpisują się w polityczne realia chwili. Będą musieli rozstrzy­gnąć, co ich najbardziej interesuje. Czy „nudne” pokonanie PiS, czy też realizacja szczegółowych politycznych postulatów, zresztą niemożliwych do spełnienia bez wygrania wyborów; a może chęć „dokopania” rywalom z opozycji. Polityczna sytuacja wymaga do­konywania nadzwyczaj chłodnych i logicznych wyborów. Tak oto idziemy 26 maja do urn z pytaniem adresowanym również do nas samych: kim jesteśmy, kim chcemy być, a kim będziemy?
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz