Abp Sławoj Leszek
Głódź powoli staje się ikoną Kościoła - tego oderwanego od współczesnego
świata, społecznych emocji, z monopolem na rację.
Metropolita
gdański spieszył na modły, gdy padło pytanie dziennikarki o film braci Sekielskich.
Słowa „nie oglądam byle czego” zabrzmiały arogancko, butnie, w starym stylu.
Niedługo potem Gdańsk przecierał oczy ze zdumienia. Na stronie kurii ukazały
się przeprosiny.
- Wśród księży szok
- relacjonowała POLITYCE osoba obracająca się w kręgach kościelnych i nieźle
znająca arcybiskupa.
- Głódź nie jest człowiekiem,
który zwykł się przyznawać do błędu. Na pewno nie była to autonomiczna decyzja.
Na 90 proc. wpływ nuncjatury.
To sporo mówi o pozycji arcybiskupa, który uważany jest
za silnego człowieka Kościoła. Jeśli jakaś instancja może go do czegoś zmusić,
to tylko najwyższa. Metropolita wie to doskonale. Sporo lat spędził w
Watykanie. Zna tamtejsze realia. Ma kontakty. Dotychczas pomagały mu w
karierze. Ale teraz, za czasów Franciszka, mogą się one okazać zbyt wątłe. Czy
dlatego arcybiskup się cofnął?
Korzenie Sławoj Leszek
Głódź urodził się w 1945 r. w Bobrówce, w archidiecezji białostockiej. W
Białymstoku skończył seminarium duchowne, przerwane służbą wojskową. Odsłużył
pełne dwa lata na drugim końcu Polski - w pułku zmechanizowanym w Kołobrzegu i
w brygadzie saperów w Szczecinie. Od dawna był na cenzurowanym - jako
maturzysta siedział w areszcie za wywieszenie antykomunistycznego plakatu na
ulicy w Sokółce. W sumie seminarium było dla niego jedynym wyjściem, by studiować.
Wyświęcony w 1970 r., wrócił w rodzinne strony. Trafił do niewielkiej wsi
Szudziałowo, gdzie mieszkało ledwie kilkaset osób. Przez dwa lata był tam
młodym wikarym.
Znajomi arcybiskupa opowiadają, że mimo studiów i awansów
Sławoj Leszek Głódź to syn Podlasia. A tam wierni wciąż pokornie chylą czoło
i całują księdza w rąbek sutanny. Dlatego dziś hierarcha może mieć problem nie
tyle ze zrozumieniem (ma opinię człowieka inteligentnego) zmian, które
następują w relacji społeczeństwo-Kościół, ile z ich akceptacją i dostosowaniem
się do nowych realiów.
Wbrew wizerunkowi zażywnego sybaryty abp Głodź jest
starannie wykształcony. Po dwóch latach w Szudziałowie został wysłany na
studia do Paryża. Tam
w Instytucie Katolickim studiował prawo
kanoniczne. Potem dokończył ten kierunek na KUL. Doktorat zrobił w Papieskim
Instytucie Orientalnym w Rzymie. Kariera imponująca - młody duchowny na krótko
wrócił do kurii arcybiskupiej w Białymstoku. Potem przez 10 lat był w watykańskiej
Kongregacji Kościołów Wschodnich. Miał więc dość czasu, by wyrobić sobie
znajomości na wysokim szczeblu i nauczyć się kościelnej dyplomacji.
Salony Wrócił do Polski
w 1991 r. z konkretnym zadaniem. Jan Paweł II przywrócił ordynariat polowy i
mianował Głódzia biskupem polowym Wojska Polskiego. Głódź został wyświęcony na
biskupa na Jasnej Górze. Było to zaskoczenie, szeptano, że Lech Wałęsa wolałby
kogoś innego - być może kapelana Solidarności Henryka Jankowskiego - ale
Kościół stanął okoniem. Mimo wszystko Głódź szybko złapał kontakt z
prezydentem. Z jego rąk dostał wielki awans na stopień generała brygady, a już
w 1993 r. był generałem dywizji. Zresztą te awanse zagwarantowały po latach
abp. Głódziowi sutą emeryturę, którą ekscytują się tabloidy - 10 tys. zł
miesięcznie i jednorazowo ćwierć miliona, kiedy odchodził z wojska.
Wałęsa nie szczędził też biskupowi orderów - w 1995 r.
odznaczył go Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta. Przypadli sobie do gustu.
Biskup-generał brał nawet udział w słynnym obiedzie drawskim, na którym w
obecności Wałęsy wojskowi dowódcy wymówili posłuszeństwo cywilnemu ministrowi
obrony. Choć wybuchł skandal, Głódź nie chciał niczego wyjaśniać i odmówił
stawienia się przed komisją sejmową.
Nawet dziś, gdy polityczne drogi duchownego i prezydenta
się rozeszły, Wałęsa przyznaje, że ciągle łączą ich przyjacielskie relacje.
„Jako kolega, jako kumpel, Głódź jest fajny facet. Można go tylko lubić” -
mówił w niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Gdy Wałęsa przegrał wybory,
Głódź szybko ułożył sobie stosunki z jego następcą Aleksandrem Kwaśniewskim i
jego otoczeniem. Lubili się z Józefem Oleksym i Ryszardem Kaliszem, któremu
hierarcha udzielał ślubu.
Danuta Waniek zna Głódzia od lat 90. Gdy on był biskupem
polowym, ona podsekretarzem stanu w MON, a potem szefową Kancelarii
Prezydenta RP Kwaśniewskiego. Wspomina, że biskupstwo polowe zostało powołane
tylko dekretem papieża, choć towarzyszyło temu uzasadnienie, że to na prośbę
episkopatu i władz polskich. Szukała w dokumentacji tej prośby. Nie znalazła.
- Nikt nie miał odwagi sprzeciwić się woli papieża, taki był klimat
- mówi POLITYCE Waniek.
Samego Sławoja Leszka Głódzia opisuje tak: - Duchowny
o wielkim temperamencie politycznym, o poglądach niewątpliwie endeckich.
Dodaje, że niezależnie od tych zapatrywań potrafił znaleźć wspólny język z
politykami obcej sobie opcji - tam, gdzie w grę wchodził interes Kościoła.
Wolty W karierze na
pewno pomagało mu,
że był skuteczny. Odbudował ordynariat polowy,
stworzył sieć parafii wojskowych. Wojskowa wierchuszka rwała się, by zmyć z
siebie grzech służby dla poprzedniego systemu. A Głódź szedł jak taran.
Powoływał się na wpływy polityczne albo zaskarbiał względy, odwiedzając
polskich żołnierzy służących na misjach w Kosowie, Syrii, Libanie czy Iraku.
Przydawały mu się talenty towarzyskie, jowialność,
bezpośredniość, także skłonność do biesiadowania. Tą ostatnią zapracował na
przydomek Flaszka. Słynął z mocnej głowy. Toteż nie wszystkim te biesiady wyszły
na zdrowie. Wybuchł skandal, gdy prezydent Kwaśniewski w Charkowie (w 1999 r.)
chwiał się nad grobami polskich oficerów. Później wyszło na jaw, że w samolocie wypił z Głódziem sporo whisky, tylko że
po biskupie nie było tego widać.
Sławoj Leszek Głódź ma skłonność do politycznych wolt -
kiedy lewica przegrywała, on żeglował coraz bardziej na prawo. W podziemiach
jego rezydencji doszło w 2005 r. do brzemiennego w skutki spotkania Jarosław
Kaczyński - Roman Giertych - Andrzej Lepper. Wśród obecnych był redemptorysta
ojciec Tadeusz Rydzyk. Wtedy urodziła się koalicja, dzięki której PiS pierwszy
raz sięgnęło po władzę. „Jeśli ktoś był ojcem chrzestnym koalicji, to Głódź, a
jego pomocnikiem Rydzyk” - mówił po latach „Super Expressowi” Andrzej Lepper.
Sławoj Leszek Głódź był już wtedy arcybiskupem,
metropolitą warszawsko-praskim i, co ciekawe, przewodniczącym Zespołu Biskupów
ds. Duszpasterskiej Troski o Radio Maryja.
Na Pradze rządził twardą ręką, korzystając z tego, że potrafił załatwić wiele z
politykami na szczeblu rządowym i samorządowym.
Gdy wiosną 2008 r. Benedykt XVI mianował go metropolitą gdańskim, także tu
Głódź chciał rządzić po wojskowemu. Jednak szybko skonfliktował się z
samorządowcami, sympatyzującymi z opozycją i poprzednikiem Głódzia abp.
Tadeuszem Gocłowskim. Trójmiasto nie chciało się pogodzić z dyktatorskimi
zapędami metropolity i jego zamiłowaniem do bogactwa i luksusu.
Posiadanie Styl życia abp.
Głódzia jest daleki od tego, który propaguje papież Franciszek. Zatem kiedy nastał
w Watykanie wraz ze swoją wizją Kościoła skromnego, rezygnującego z luksusów,
media tym chętniej opisywały stan posiadania metropolity gdańskiego. Zwłaszcza
tzw. pałac z kolumnowym frontonem w rodzinnej wsi Bobrówka na Podlasiu:
marmurowe podłogi, stylowe meble, żyrandole z poroży jeleni, a także portrety
pana domu oprawne w bogate ramy, fortepiany, porcelanowe figurki i inne
detale.
Do tego są jeszcze grunty (20 ha). „Newsweek” wycenił ich wartość na około milion złotych. A budynki
na dwa, a nawet trzy razy tyle. Kilka bocznych sal pałacu zajmuje Centrum
Charytatywno-Opiekuńcze Caritas Bobrówka (finansowane przez PFRON warsztaty
terapeutyczne, zabiegi dla niepełnosprawnych). Reszta to komnaty arcybiskupa.
W Bobrówce spędza wakacje, oddając się pracom
gospodarskim i życiu towarzyskiemu. W niewielkiej wiosce jest kościół
pomocniczy, zbudowany dzięki jego staraniom ponad ćwierć wieku temu. W 2016 r.
na 25-lecie świątyni zjechali tu ministrowie Krzysztof Jurgiel, Jan Szyszko i
Jarosław Zieliński, parlamentarzyści PiS oraz ojciec Tadeusz Rydzyk. A Radio
Maryja i Telewizja Trwam nadawały z Bobrówki na żywo.
Kiedy abp Głódź został metropolitą gdańskim, nie
zadowolił się tzw. apartamentem papieskim w Oliwie (uświetnionym bytnością
Jana Pawła II). Zabrał się za remont zabytkowego Kolegium Jezuickiego w
Gdańsku Oruni z przeznaczeniem na swoją prywatną rezydencję. Przeprowadził się
tam w styczniu 2011 r. Dla zabytku to korzystny bieg zdarzeń. Estetycznie też
jest w porządku, bo remont był pod nadzorem konserwatora.
Pozostało pytanie o zasadność poniesionych wydatków na
tle innych potrzeb kurii. Niektórzy uważają, że ta rezydencja jest po to, by
metropolita Głódź nie musiał patrzeć na apartamenty, w których mieszkał
arcybiskup senior Gocłowski (zmarły w 2016 r.). Było tajemnicą poliszynela, że
się nie lubili, choć zachowywali pozory. Ale jest też
inny argument. W Oliwie wszystko jest blisko siebie: katedra, kuria, seminarium
duchowne. Widać, kto przyjeżdża, kto wyjeżdża. Za to Orunia zapewnia
dyskrecję. Do opinii publicznej rzadko dociera, kogo gospodarz gościł. Rzadko
coś wycieka. I nie za wiele - jak latem 2018 r., gdy gospodarz wyprawiał ogrodowe
party z grillem z okazji 73. urodzin. Ktoś strzelił foty zza płotu, stąd
wiadomo, że wśród licznych gości byli ojciec Rydzyk i szef Solidarności Piotr
Duda. A prócz jadła i napojów była orkiestra, piosenki, toasty.
W sumie mieszkanie w rezydencji oznacza przyjemną
izolację. Od wścibskich oczu i szarej codzienności. Jest przy niej spora
działka (3300 m
kw.). Prezydent Gdańska przekazał ją Kościołowi za 1 proc. wartości „na cele
działalności sakralnej” w zamian za zrzeczenie się roszczeń do fragmentu parku
Oliwskiego. Na tej działce arcybiskup ulokował swoje daniele. W mediach były
śmichy-chichy. Bo jak wpisać zwierzaki w funkcję sacrum wyznaczoną gruntom? W
końcu na działce stanęła figura Matki Boskiej. Mimo to gdańscy radni nabrali
wątpliwości. Skutek? Odebrali prezydentowi możliwość samodzielnego
decydowania o oddawaniu gruntów Kościołom za 1 proc. wartości.
Nawet dziś, gdy abp Głódź znalazł się na cenzurowanym,
nie brak osób, które uważają, że bardziej niż kwestia stosunku do pedofilii w
Kościele obciąża metropolitę jego skłonność do blichtru. Nawet jeśli opisywane
wspaniałości zafundował sobie, zanim nastał obecny papież. - Duch Franciszka?
My, prawnicy, mamy takie powiedzenie: to się u nas nie przyjęło - żartuje
człowiek z kręgów kurii.
Poruszenie Za sprawą „Tylko nie mów nikomu” pojawiła się społeczna
presja. Na bramie oruńskiej rezydencji metropolity wyświetlono film braci
Sekielskich. Organizatorką seansu była pomorska liderka partii Wiosna. Na nią i
jej współpracowników czekała policja. Zostali wylegitymowani. Oczywiście nikt
z rezydencji nie odpowiedział na zachęty, by dołączyć do oglądających.
Tego dnia, kiedy dziennikarka zastąpiła Głódziowi drogę,
pytając o film Sekielskich, wygłosił homilię: „Przyszedł taki czas, że w naszej
ojczyźnie rozbrzmiewa to słowo »nie«, hałaśliwe, buńczuczne, pewne siebie. Nie
- Chrystusowi, Kościołowi, wspólnocie katolickiego narodu, normom
chrześcijańskiej moralności, kulturze duchowej, polskiej tożsamości,
wartościom, w których Polska trwa”.
Jego Kościół to oblężona
twierdza z monopolem na rację. Hierarchowie utwierdzają w poczuciu racji
rządzących, rządzący - hierarchów. Owszem,
wśród jednych i drugich pojawiają się zdania odrębne. Ale to za mało, by
przeważyć szalę. - Głódź uznaje, że ten proces rozliczeń z pedofilią jest
atakiem na Kościół, nie procesem oczyszczenia - mówi Piotr Szeląg, doktor
prawa kanonicznego, konsultant filmu „Kler”.
Tymczasem wiele osób jest autentycznie poruszonych nieprawościami,
które pokazał dokument Sekielskich. Widzi to Mieczysław Struk, marszałek
pomorski (PO): - Uważam, że każdy katolik, każdy członek Kościoła zastanawia
się dzisiaj,
co zrobić. Czy mamy milczeć?
No nie. Czy mamy pisać pisma z żądaniem otwarcia kościelnych archiwów? Nie
można przejść obojętnie wobec tego problemu.
Struk jest za otwarciem archiwów, za komisją z udziałem
osób świeckich. Wspomina, jak Paweł Adamowicz apelował do metropolity, żeby
powołać komisję autorytetów, która przejrzy archiwa w związku ze sprawą
nieżyjącego księdza Henryka Jankowskiego. Abp Głódź się nie zgodził.
Mało tego. Podczas pasterki w 2018 r., gdy problem
nabrzmiewał coraz bardziej, hierarcha dziękował ks. Jankowskiemu za „ofiarną
posługę w służbie Chrystusa”. Doniesienia o nadużyciach seksualnych prałata
określił a priori mianem „pomówień”. Rzecz jasna ze strony „środowisk
wrogich Kościołowi”. Więc trudno się dziwić, że potem z pompą pochował ks.
Franciszka Cybulę, choć do kurii trafiło zawiadomienie. Duchowny jesienią 2018
r. podczas konfrontacji ze swoją ofiarą przyznał się do molestowania dzieci.
Podejrzenie Ks. prof. Adam Świeżyński, filozof z
UKSW, jest przekonany, że abp Głódź był szczery w wypowiedzi, która wywołała
burzę. W przeprosinach niekoniecznie. Uważa, że nie tylko Głódź, ale 90 proc.
biskupów żyje w swoim świecie, który niewiele ma wspólnego z rzeczywistym. - Trochę
to ich wina, a trochę kwestia ludzi, którzy ich otaczają, którzy łagodzą,
milczą, przytakują, że Kościół jest atakowany. Dla mnie nie sam abp Głódź jest
problemem, ale polskie duchowieństwo, które mu schlebia. Dla probostwa czy
innego urzędu, żeby mieć święty spokój. Nie bronią prawdy.
Ks. Świeżyński uczciwie zapracował sobie na prawo do
tych gorzkich słów. Jako jedyny kilka lat temu z otwartą przyłbicą wystąpił w
obronie młodych księży, którymi abp Głódź pomiatał. Pojechał z tym do
nuncjusza. Ale rezultat był żaden.
Ks. Świeżyński po poruszeniu, którego jesteśmy teraz
świadkami, wiele się nie spodziewa. Na razie są to emocje, które trwają krótko.
I opadają. Pojawiają się nowe informacje, a wraz z nimi nowe emocje na zupełnie inny temat. Nie przewiduje też zmian
personalnych, które były w innych episkopatach. To jego intuicja. - Jestem
sceptyczny - konstatuje. - Na dłuższą metę poza mocno wymuszonymi
gestami nic się nie stanie. Zostanie tylko ślad w ludziach - dystans, obawa,
podejrzliwość w stosunku do Kościoła. To będzie głębokie i długofalowe.
Kiedy abp Głódź ogłosił sławetne przeprosiny, w ich
końcówce znalazła się informacja: „W każdym zgłoszonym przypadku nadużyć
seksualnych wobec dzieci i młodzieży działa specjalna Komisja
Archidiecezjalna. Komisja ta również prowadzi sprawy śp. ks. Franciszka Cybuli
i śp. ks. Henryka Jankowskiego”. Wiadomość ta zelektryzowała Marka Kuligow-
skiego, partnera Barbary Borowieckiej. Opowieść pani Barbary o napastowaniu
seksualnym, jakiego doświadczyła w latach 60. ze strony ks. Jankowskiego, wywołała
silny rezonans społeczny. Kuria odpowiedziała na nią serią uników. No i teraz
mamy komisję. Nareszcie. Tylko co z tego konkretnie wynika?
Borowiecka i Kuligowski, na co dzień mieszkający w
Australii, od ponad miesiąca są w Gdańsku. I - jak twierdzą - nie mogą się
dobić do kurii, by dopełnić formalności związanych ze zgłoszeniem molestowania.
Ich zdaniem problem w komunikacji pojawił się, gdy Barbara zapytała, czy może
przyjść z prawnikiem i osobą towarzyszącą (Kuligowskim). Kontakt się urwał.
Telewizja TVN namówiła ich, by odwiedzili kurię bez umawiania terminu.
Nikt ich nie przyjął.
Co na to ks. Rafał Dettlaff, kanclerz kurii? - Odpowiedzieliśmy
na pisma, pani Borowiecka ma wiedzę, na jakim etapie jest sprawa -
zapewnia. - Jesteśmy w bezpośrednim kontakcie. Wysłaliśmy odpowiedź 11 kwietnia, że może być z pełnomocnikiem prawnym. Postępujemy zgodnie z
procedurami. Jeżeli będą podejmowane kolejne działania, to ona będzie
powiadamiana.
Na pytanie, czy został ustalony termin spotkania,
odpowiada wymijająco, że kuria nie zamierza kontaktować się z Borowiecką via media. - Kłamią - replikuje Kuligowski. I wylicza:
na mail z 15 marca odpisują tylko, że muszą zasięgnąć opinii prawnej, nie dają
odpowiedzi. Brak odpowiedzi także na maile z 11 kwietnia,
13 kwietnia, 11 maja. - Zaczynają
mnie wkurzać te kłamstwa, to zamiatanie pod dywan, to nasze czekanie na darmo.
Tam, w Australii, też mamy obowiązki.
Prawdopodobnie pozostaną w Polsce nie dłużej niż do 7
czerwca. Czy komisja zdąży ich wysłuchać? Będzie to przy okazji jakiś wstępny
sprawdzian szczerości arcybiskupich przeprosin, w które mało kto uwierzył.
Ryszarda Socha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz