Jest prawie jak
Donald Trump. Za jednym i drugim ciągną się dziwne interesy. Obu oplata
rosyjska sieć. Obaj oparli kariery na schedzie ojców. Obaj od lat wymyślają
sobie legendy. Różnią ich miliardy samodzielność, charyzma i władza. Trump je
ma.
Trzy
ważne tomy negliżują premiera rządu PiS Mateusza Morawieckiego. Pierwszy
(chronologicznie) wydał Tomasz Piątek. Opisał w nim ubeckie i rosyjskie
powiązania Solidarności Walczącej, Kornela Morawieckiego i samego premiera.
Drugi napisał Piotr Gajdziński (wraz z synem Jakubem), były rzecznik BZ WBK w
okresie, gdy młody Morawiecki był początkującym prezesem należącego do
Irlandczyków, a potem do Hiszpanów banku. Trzeci tom, zainicjowany przez Jacka
Harłukowicza, z dnia na dzień w odcinkach drukuje „Gazeta Wyborcza”, opisując
kolejne odsłony afery majątkowej, której osią stała się sprawa działki
okazyjnie kupionej od Kościoła i sprytnie ukrytej za zasłoną rozłączności
majątkowej państwa Morawieckich.
Książka Piątka już jest bestsellerem. Książka Gajdzińskich okupuje
księgarskie witryny i niebawem nim będzie. Za śledztwem „Gazety” idzie
większość mediów. Premier znalazł się na widelcu opinii publicznej. Mniemany
delfin Kaczyńskiego, dotychczas radośnie brykający sobie w ciepłych falach
pisowskiego bajania, wylądował nagle na słonecznej plaży - coraz bardziej nagi
wśród dociekliwych badaczy i ciekawskich gapiów.
Te trzy tomy różni niemal
wszystko poza osobą samego bohatera. Piątek,
jak to on (podobnie jak w książkach o Macierewiczu) , przegryza się niemal do
jądra Ziemi przez pokłady wszelkich możliwych źródeł z pozostałościami ubeckich
archiwów na czele. Ale nie omija też rozległej literatury i nie rezygnuje z
pomocy informatorów. Czytelnik towarzyszy mu w tych poszukiwaniach i bierze
udział w fascynującym śledztwie, erudycyjnie łączącym pozornie odległe wątki.
Piątek nie pisze pointy. Czytelnik sam musi to zrobić. Ale kierunek jest dość
oczywisty. Do radykalnego, ostentacyjnego antykomunizmu i nacjonalistycznego
hurrapatriotyzmu Solidarności Walczącej, Kornela Morawieckiego i samego
premiera nijak nie pasują fakty wskazujące na bliskie i życzliwe relacje
najpierw z supertajnymi służbami PRL, a potem z ludźmi mającymi tajemnicze
powiązania na Wschodzie.
Książka Gajdzińskich to klasyczna insajderska biografia z popularnego
gatunku książek pisanych przez rozczarowanych byłych bliskich współpracowników
różnych znanych osób. Zgodnie z prawami gatunku podstawą są anegdoty dotyczące
osobistych relacji autora z bohaterem, uzupełnione o świadectwa innych byłych
współpracowników obecnego premiera oraz opinie ekspertów i własne rozważania.
Wielkiego śledztwa ani dużych sensacji tu nie ma, ale Morawiecki wygląda w tej
książce jak królowa, której wiatr całkiem podwiał spódnicę. Czytelnik z
zakłopotaniem patrzy na brzydkiego człowieka, hipokrytę, mitomana i karierowicza
kierującego najpierw wielkim bankiem, a teraz - przynajmniej jako wykonawca
politycznej woli PiS - całym państwem i dotąd dość skutecznie ukrywającego się
za dostojnymi szatami.
Serial „Gazety”, rozpoczęty tekstem Harłukowicza, układa się stopniowo w
dość typową historię dorobkiewicza z czasów wielkiej transformacji, gdy na
przełomie systemów działanie na styku biznes-państwo-Kościół-polityka pozwalało
stosunkowo łatwo i prawie legalnie budować rodzinne fortuny. Takich Mateuszów
są we wschodniej Europie tysiące. Nieszczęście premiera Morawieckiego zdaje
się polegać przede wszystkim na tym, że z takim transformacyjnym bagażem
gwałtownie wskoczył na sam szczyt politycznej drabiny. Gdy inni po cichu
luksusowo konsumują owoce swojego cwaniactwa, bohater Piątka, Gajdzińskich i
Harłukowicza ląduje w świetle ostrych reflektorów i zgodnie z dzisiejszym
standardem politycznym musi się tłumaczyć z dość typowych dla poprzedniej epoki
postępków. Adam Michnik mawia, że jak małpa wlezie na wysoką palmę, to jej d...
widać. To zwykle nie jest budujący widok. I taki jest ten przypadek.
Fenomen tych trzech opowieści
tkwi w tym, że nieoczekiwanie dobrze się ze sobą zazębiają, a dzięki temu uzupełniają i wzmacniają nawzajem. Osobno
każda z nich da się na różne sposoby zakwestionować. Razem tworzą portret o
trudnym do odrzucenia ciężarze gatunkowym.
Co z tego, na przykład, że Mateusz Morawiecki załatwił swojej
niepracującej żonie duży kredyt w banku, którym kierował? Elegancko by było
brać kredyt gdzie indziej, ale prawa nie złamał. Tylko że to był kredyt we
frankach szwajcarskich, a premier nas przecież publicznie zapewniał, że jego
bank takich kredytów nie dawał. Czyli okłamał nas absolutnie świadomie. Bo nie
mógł zapomnieć, że musiał prosić radę nadzorczą, by jego żona ten kredyt
dostała. W dodatku okłamał nas lekko. Bo przecież nie musiał.
Można więc uznać, że prawda nie ma dla Morawieckiego znaczenia, czyli
że jest kłamcą. Można też jednak pomyśleć, że każdy może się kiedyś zapędzić.
Zgoda. Raz czy drugi w ferworze publicznej debaty może się komuś zdarzyć. Ale
„Gazeta” odkryła, że premier lub jego żona kłamali też, zeznając przed
prokuratorem o tym, skąd dowiedzieli się o
kościelnej działce, którą „okazyjnie” kupili. On mówił, że się dowiedział od
kard. Gulbinowicza, a ona, że dowiedziała się od znajomego. Tu już nie może być
mowy o zapędzeniu się w ogniu debaty. Sprawa
jest poważna, bo jedno z małżonków prawdopodobnie złożyło fałszywe zeznania. A
może oboje? Skoro jedno uznało, że trzeba tę informację ukryć, to może drugie
też? Tylko co chcieli ukryć?
Książki Gajdzińskich i Piątka też się nawzajem wspierają, kiedy dotykają
tych samych spraw z życia Morawieckiego. Na przykład słynne porwanie i
wywiezienie kilkunastoletniego Mateusza przez SB do lasu, gdzie - jak
opowiada-kazano mu kopać grób.
To ma być fundament legendy nieustraszonego polskiego patrioty. Ale
żaden z autorów nie zdołał znaleźć potwierdzenia, że tak istotnie było. Świadkowie
i badacze epoki o niczym takim nie słyszeli. A opozycja z całych sił
nagłaśniała podobne zdarzenia, bo inaczej nie mogła się przed nimi bronić.
Prawdopodobnie więc albo niczego takiego nie było, albo Morawieccy zawarli potem
jakiś pakt z SB i dlatego przez lata w tej sprawie milczeli.
To, że legenda o porwaniu pojawia
się dopiero po wielu latach, może wynikać z politycznej potrzeby zbudowania
mitu Morawieckiego. Ale może też być dorobionym ex post
usprawiedliwieniem groteskowej akcji spalenia przez Solidarność Walczącą domku
letniskowego ważnego wrocławskiego esbeka. W 1986 r. jedynym realnym skutkiem
takiej akcji mogło być wzmocnienie związanego z Moskwą komunistycznego betonu i
osłabienie partyjnych gołębi szukających ugody z opozycją. Bo kiedy opozycja
sięga po terroryzm, to - nawet gdy jest on śmieszny-tajna policja nabiera
znaczenia.
Być może więc legenda o podpaleniu jako zemście za nieznane wcześniej
porwanie nie pojawiła się całkiem przypadkiem i powstała
po to, by osłabić myśl, że podpalenie było przysługą dla promoskiewskiego
betonu. Kiedy Morawiecki uznaje, że czas wejść już do polityki, musi się
przecież spodziewać, że on i jego mocno infiltrowane przez SB środowisko staną
się przedmiotem bardziej wnikliwych analiz. Takich na przykład jak dokonane
przez Tomasza Piątka.
W świetle informacji zebranych
przez Piątka obecny premier pilnie potrzebuje świadectwa patriotycznej odwagi.
Bo nie ma wątpliwości, że
środowisko Solidarności Walczącej było pod szczególną opieką podczepionego
bezpośrednio pod Moskwę Biura Studiów SB - tego samego, które „opiekowało” się
środowiskiem Macierewicza. A sam Mateusz Morawiecki został w 1987 r. przez to
biuro zarejestrowany jako „Osoba Zabezpieczona”, co mogło mieć różne znaczenie,
ale mogło m.in. oznaczać agenta wpływu, który jest zbyt ważny, by go
rejestrować.
Na zdrowy rozum trudno jest przypuszczać, że z komunistycznymi,
zależnymi od Kremla, służbami mógł się wiązać człowiek prezentujący się jako
superpatriota, który ku czci powstania warszawskiego na służbowy samochód
kupuje rejestrację W2AK44 (II wojna światowa Armia Krajowa 1944) i równie
ostentacyjnie nie bierze do ust alkoholu od rocznicy wybuchu do rocznicy upadku
powstania. Ale ta ostentacja nie musi być szczera. Ta wątpliwość wynika nie
tylko z książki Piątka ujawniającej powiązania obu Morawieckich.
Potwierdza to opisana przez Gajdzińskich historyjka z bankowego okresu
obecnego premiera. Kiedy Mateusz Morawiecki był tylko członkiem zarządu, irlandzki
właściciel zaproponował produkt, na którym akcjonariusze i klienci banku mogli
zarobić kosztem budżetu państwa. Wszyscy polscy członkowie zarządu, łącznie z
ówczesnym prezesem, ze względów patriotycznych głosowali przeciw. Tylko
Morawiecki był za wnioskiem Irlandczyków, bo - jak tłumaczył - oni są
właścicielami. I to on został następnym prezesem, choć w zarządzie był
człowiekiem „od szczotek i sprzątaczek”, a nie od poważnych decyzji.
Tego rodzaju stosunek do gry podatników z budżetem rzuca też światło na
opisany przez Harłukowicza „okazyjny” zakup działki we Wrocławiu. Skoro taki
antypodatkowy produkt był dla Morawieckiego jako bankowca w porządku, to może
podobnie w porządku była dla niego peerelowska, ale popularna jeszcze we
wczesnej III RP praktyka wpisywania do umowy tylko części ceny i płacenia
reszty pod stołem. To by tłumaczyło różnicę między zadeklarowaną ceną a wyceną
rynkową. Ten trop potwierdza kolejna informacja „Gazety”, że zaniżenie
deklarowanej ceny pozwoliło uniknąć obowiązku zwracania się do Watykanu o
zgodę na jej przeprowadzenie.
W normalnej sytuacji dla osoby robiącej karierę bankową byłoby to raczej
nazbyt ryzykowne, bo urzędy skarbowe tropiły takie transakcje. Ale Morawiecki
kupował od Kościoła. A w młodej III RP trudno sobie było wyobrazić urzędnika
skarbówki, który by się odważył niepokoić biskupa. Może też dlatego jako źródło
informacji o działce Morawiecki podał prokuratorom właśnie kardynała;
niepokojenie hierarchy przez prokuraturę było najmniej prawdopodobne.
Ważnym faktem jest tu też opisywana w prasie afera ze wsparciem
kontrolowanej przez Mateusza Morawieckiego bankowej fundacji dla fundacji
kościelnej, która w zamian za to miała wspomóc działalność Kornela
Morawieckiego. Jak na managera dysponującego kasą fundacji prywatnego banku
było to dość cwane. Jak na premiera, którym interesują się najlepsi
dziennikarze śledczy, jednak zbyt prymitywne.
Jeżeli wszystkie te tropy doda
się do rozłączności majątkowej z żoną, której dość oczywistym celem było
ukrycie posiadanego majątku, to uzyskuje
się obraz człowieka mającego dość cwaniacki, egoistyczny, cyniczny i
interesowny stosunek do państwa i współobywateli. A przy tym człowieka, który
nie przywiązuje kryterium prawdy do słów, które wypowiada. Gajdziński opisuje,
jak Morawiecki uwiódł irlandzkich właścicieli banku, by zostać prezesem. Była
to ta sama metoda, którą próbował uwieść społeczeństwo swoim planem
zrównoważonego rozwoju. Seria atrakcyjnych slajdów w PowerPoincie zawierająca
wspaniałe obietnice oraz wizje bez żadnego pokrycia i szans na realizację.
Nikt przywiązujący wagę do odpowiedzialności za słowo by ich nie zaprezentował.
Dotychczas to mu wystarczało, by wspinać się po szczeblach kariery, bo ludzie
na ogół mają przeświadczenie, że jeśli ktoś coś publicznie mówi, to ma na to
pokrycie. Istnieje bezlik przesłanek, by sądzić, że Morawiecki nie czuje się
taką zasadą związany. Nie trzeba więc nawet wiedzieć, co skrywa majątek pani
Morawieckiej ani jakim sposobem był on pomnażany, by dzięki faktom ujawnionym
przez Piątka, Gajdzińskich i Harłukowicza
zobaczyć dysonans między hurrapatriotycznym oficjalnym wizerunkiem premiera
propagowanym np. przez ha- giograficzną książkę Igora Jankego, którą sam
Morawiecki promował, a cwanym gapowiczem , którym Mateusz Morawiecki wydaje
się być w realu. Odkrycie tego dysonansu otwiera czytelnikom oczy na klucz do
Morawieckiego. Uwalnia od myślenia, dlaczego on coś mówi, i pozwala
koncentrować się na pytaniu: po co?
W tym świetle łatwiejsza jest do przyjęcia wynikająca z badań Tomasza
Piątka hipoteza o rosyjskim lub wręcz putinowskim uwikłaniu rodziny
Morawieckich. Żaden dziennikarz nie może oczywiście bezdyskusyjnie dowieść
takiej tezy. Ale poza faktami z lat 80. Piątek prezentuje też wiele zupełnie
współczesnych przesłanek. Radykalnie proputinowskie wypowiedzi Kornela Morawieckiego
i bliskie Kremlowi źródła finansowania jego działalności. Otaczanie się przez
premiera osobami mającymi proputinowskie sympatie lub powiązania z takimi - jak
Adam Andruszkiewicz (nowy wiceminister cyfryzacji), Michał Dworczyk (szef Kancelarii
Premiera), Tomasz Misiak (biznesmen i były polityk bliski aferze kelnerów) czy
Ryszard Czarnecki. Jeśli personalia kogoś nie zaniepokoją, to może za bardziej
znaczące uzna polityczne wybory premiera - na przykład zbliżenie z Łukaszenką,
odsuwanie Polski od Ukrainy, uzależnianie Polski od rosyjskiego węgla czy
wspieranie Marka Falenty (skazanego za podsłuchy kelnerów) przez firmy należące
do banku, którym Morawiecki kierował.
To wszystko sprawia, że w świetle faktów opisanych przez Piątka,
Gajdzińskich i Harłukowicza Mateusz Morawiecki wydaje się obiecującym tematem
nie tylko dla skarbówki, ale też dla polskiego kontrwywiad u, gdyby znów kiedyś
realnie zaistniał. Przede wszystkim jest to jednak ciekawy i ważny temat dla
kolegów z PiS oraz dla bliskich mu mediów. Nawet bardzo chłodny czytelnik zostaje
jednak z wrażeniem, że ujawniane teraz tajemnice premiera są ważne dla nas
wszystkich i że nie powinniśmy lekko rezygnować z badania nawet najbardziej
radykalnych hipotez, które się nasuwają. Bo nie ma wątpliwości, że z
wyrzuconym na plażę pisowskim delfinem coś musi być nie tak. Jego badanie
dopiero się zaczęło. Ale musi trwać. Ciąg dalszy nastąpi, gdy zmieni się
władza. A może nawet wcześniej?
Jacek Żakowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz