Strony

środa, 29 maja 2019

Szaty premiera

Jest prawie jak Donald Trump. Za jednym i drugim ciągną się dziwne interesy. Obu oplata rosyjska sieć. Obaj oparli kariery na schedzie ojców. Obaj od lat wymyślają sobie legendy. Różnią ich miliardy samodzielność, charyzma i władza. Trump je ma.

Trzy ważne tomy negliżują premiera rządu PiS Mateusza Morawieckiego. Pierwszy (chrono­logicznie) wydał Tomasz Piątek. Opisał w nim ubeckie i rosyjskie powiązania Solidarności Walczącej, Kornela Morawieckiego i same­go premiera. Drugi napisał Piotr Gajdziński (wraz z synem Jakubem), były rzecznik BZ WBK w okresie, gdy młody Morawiecki był początku­jącym prezesem należącego do Irlandczyków, a potem do Hisz­panów banku. Trzeci tom, zainicjowany przez Jacka Harłukowicza, z dnia na dzień w odcinkach drukuje „Gazeta Wyborcza”, opisując kolejne odsłony afery majątkowej, której osią stała się sprawa działki okazyjnie kupionej od Kościoła i sprytnie ukrytej za zasłoną rozłączności majątkowej państwa Morawieckich.
   Książka Piątka już jest bestsellerem. Książka Gajdzińskich oku­puje księgarskie witryny i niebawem nim będzie. Za śledztwem „Gazety” idzie większość mediów. Premier znalazł się na widelcu opinii publicznej. Mniemany delfin Kaczyńskiego, dotychczas radośnie brykający sobie w ciepłych falach pisowskiego bajania, wylądował nagle na słonecznej plaży - coraz bardziej nagi wśród dociekliwych badaczy i ciekawskich gapiów.

Te trzy tomy różni niemal wszystko poza osobą samego bo­hatera. Piątek, jak to on (podobnie jak w książkach o Macierewi­czu) , przegryza się niemal do jądra Ziemi przez pokłady wszelkich możliwych źródeł z pozostałościami ubeckich archiwów na czele. Ale nie omija też rozległej literatury i nie rezygnuje z pomocy informatorów. Czytelnik towarzyszy mu w tych poszukiwaniach i bierze udział w fascynującym śledztwie, erudycyjnie łączącym pozornie odległe wątki. Piątek nie pisze pointy. Czytelnik sam musi to zrobić. Ale kierunek jest dość oczywisty. Do radykalne­go, ostentacyjnego antykomunizmu i nacjonalistycznego hurrapatriotyzmu Solidarności Walczącej, Kornela Morawieckiego i samego premiera nijak nie pasują fakty wskazujące na bliskie i życzliwe relacje najpierw z supertajnymi służbami PRL, a potem z ludźmi mającymi tajemnicze powiązania na Wschodzie.
   Książka Gajdzińskich to klasyczna insajderska biografia z po­pularnego gatunku książek pisanych przez rozczarowanych by­łych bliskich współpracowników różnych znanych osób. Zgodnie z prawami gatunku podstawą są anegdoty dotyczące osobistych relacji autora z bohaterem, uzupełnione o świadectwa innych by­łych współpracowników obecnego premiera oraz opinie eksper­tów i własne rozważania. Wielkiego śledztwa ani dużych sensacji tu nie ma, ale Morawiecki wygląda w tej książce jak królowa, któ­rej wiatr całkiem podwiał spódnicę. Czytelnik z zakłopotaniem patrzy na brzydkiego człowieka, hipokrytę, mitomana i kariero­wicza kierującego najpierw wielkim bankiem, a teraz - przynaj­mniej jako wykonawca politycznej woli PiS - całym państwem i dotąd dość skutecznie ukrywającego się za dostojnymi szatami.
   Serial „Gazety”, rozpoczęty tekstem Harłukowicza, układa się stopniowo w dość typową historię dorobkiewicza z czasów wiel­kiej transformacji, gdy na przełomie systemów działanie na styku biznes-państwo-Kościół-polityka pozwalało stosunkowo łatwo i prawie legalnie budować rodzinne fortuny. Takich Mateuszów są we wschodniej Europie tysiące. Nieszczęście premiera Mora­wieckiego zdaje się polegać przede wszystkim na tym, że z takim transformacyjnym bagażem gwałtownie wskoczył na sam szczyt politycznej drabiny. Gdy inni po cichu luksusowo konsumują owoce swojego cwaniactwa, bohater Piątka, Gajdzińskich i Harłuko­wicza ląduje w świetle ostrych reflektorów i zgodnie z dzisiejszym standardem politycznym musi się tłumaczyć z dość typowych dla poprzedniej epoki postępków. Adam Michnik mawia, że jak małpa wlezie na wysoką palmę, to jej d... widać. To zwykle nie jest budu­jący widok. I taki jest ten przypadek.

Fenomen tych trzech opowieści tkwi w tym, że nieocze­kiwanie dobrze się ze sobą zazębiają, a dzięki temu uzu­pełniają i wzmacniają nawzajem. Osobno każda z nich da się na różne sposoby zakwestionować. Razem tworzą portret o trudnym do odrzucenia ciężarze gatunkowym.
   Co z tego, na przykład, że Mateusz Morawiecki załatwił swojej niepracującej żonie duży kredyt w banku, którym kierował? Ele­gancko by było brać kredyt gdzie indziej, ale prawa nie złamał. Tylko że to był kredyt we frankach szwajcarskich, a premier nas przecież publicznie zapewniał, że jego bank takich kredytów nie dawał. Czyli okłamał nas absolutnie świadomie. Bo nie mógł za­pomnieć, że musiał prosić radę nadzorczą, by jego żona ten kre­dyt dostała. W dodatku okłamał nas lekko. Bo przecież nie musiał.
   Można więc uznać, że prawda nie ma dla Morawieckiego zna­czenia, czyli że jest kłamcą. Można też jednak pomyśleć, że każdy może się kiedyś zapędzić. Zgoda. Raz czy drugi w ferworze pu­blicznej debaty może się komuś zdarzyć. Ale „Gazeta” odkryła, że premier lub jego żona kłamali też, zeznając przed prokuratorem o tym, skąd dowiedzieli się o kościelnej działce, którą „okazyjnie” kupili. On mówił, że się dowiedział od kard. Gulbinowicza, a ona, że dowiedziała się od znajomego. Tu już nie może być mowy o zapędzeniu się w ogniu debaty. Sprawa jest poważna, bo jedno z małżonków prawdopodobnie złożyło fałszywe zeznania. A może oboje? Skoro jedno uznało, że trzeba tę informację ukryć, to może drugie też? Tylko co chcieli ukryć?
   Książki Gajdzińskich i Piątka też się nawzajem wspierają, kiedy dotykają tych samych spraw z życia Morawieckiego. Na przy­kład słynne porwanie i wywiezienie kilkunastoletniego Mateusza przez SB do lasu, gdzie - jak opowiada-kazano mu kopać grób.
   To ma być fundament legendy nieustraszonego polskiego patrio­ty. Ale żaden z autorów nie zdołał znaleźć potwierdzenia, że tak istotnie było. Świadkowie i badacze epoki o niczym takim nie słyszeli. A opozycja z całych sił nagłaśniała podobne zdarzenia, bo inaczej nie mogła się przed nimi bronić. Prawdopodobnie więc albo niczego takiego nie było, albo Morawieccy zawarli po­tem jakiś pakt z SB i dlatego przez lata w tej sprawie milczeli.
To, że legenda o porwaniu pojawia się dopiero po wielu latach, może wynikać z politycznej potrzeby zbudowania mitu Mora­wieckiego. Ale może też być dorobionym ex post usprawiedli­wieniem groteskowej akcji spalenia przez Solidarność Walczącą domku letniskowego ważnego wrocławskiego esbeka. W 1986 r. jedynym realnym skutkiem takiej akcji mogło być wzmocnienie związanego z Moskwą komunistycznego betonu i osłabienie par­tyjnych gołębi szukających ugody z opozycją. Bo kiedy opozycja sięga po terroryzm, to - nawet gdy jest on śmieszny-tajna policja nabiera znaczenia.
   Być może więc legenda o podpaleniu jako zemście za niezna­ne wcześniej porwanie nie pojawiła się całkiem przypadkiem i powstała po to, by osłabić myśl, że podpalenie było przysługą dla promoskiewskiego betonu. Kiedy Morawiecki uznaje, że czas wejść już do polityki, musi się przecież spodziewać, że on i jego mocno infiltrowane przez SB środowisko staną się przedmiotem bardziej wnikliwych analiz. Takich na przykład jak dokonane przez Tomasza Piątka.

W świetle informacji zebranych przez Piątka obecny pre­mier pilnie potrzebuje świadectwa patriotycznej odwagi.
Bo nie ma wątpliwości, że środowisko Solidarności Walczącej było pod szczególną opieką podczepionego bezpośrednio pod Moskwę Biura Studiów SB - tego samego, które „opiekowało” się środowiskiem Macierewicza. A sam Mateusz Morawiecki został w 1987 r. przez to biuro zarejestrowany jako „Osoba Zabezpieczona”, co mogło mieć różne znaczenie, ale mogło m.in. oznaczać agenta wpływu, który jest zbyt ważny, by go rejestrować.
   Na zdrowy rozum trudno jest przypuszczać, że z komunistycz­nymi, zależnymi od Kremla, służbami mógł się wiązać człowiek prezentujący się jako superpatriota, który ku czci powstania war­szawskiego na służbowy samochód kupuje rejestrację W2AK44 (II wojna światowa Armia Krajowa 1944) i równie ostentacyjnie nie bierze do ust alkoholu od rocznicy wybuchu do rocznicy upad­ku powstania. Ale ta ostentacja nie musi być szczera. Ta wątpli­wość wynika nie tylko z książki Piątka ujawniającej powiązania obu Morawieckich.
   Potwierdza to opisana przez Gajdzińskich historyjka z bankowe­go okresu obecnego premiera. Kiedy Mateusz Morawiecki był tylko członkiem zarządu, irlandzki właściciel zaproponował produkt, na którym akcjonariusze i klienci banku mogli zarobić kosztem budżetu państwa. Wszyscy polscy członkowie zarządu, łącznie z ówczesnym prezesem, ze względów patriotycznych głosowali przeciw. Tylko Morawiecki był za wnioskiem Irlandczyków, bo - jak tłumaczył - oni są właścicielami. I to on został następnym preze­sem, choć w zarządzie był człowiekiem „od szczotek i sprzątaczek”, a nie od poważnych decyzji.
   Tego rodzaju stosunek do gry podatników z budżetem rzuca też światło na opisany przez Harłukowicza „okazyjny” zakup działki we Wrocławiu. Skoro taki antypodatkowy produkt był dla Morawieckiego jako bankowca w porządku, to może podobnie w porządku była dla niego peerelowska, ale popularna jeszcze we wczesnej III RP praktyka wpisywania do umowy tylko części ceny i płacenia reszty pod stołem. To by tłumaczyło różnicę mię­dzy zadeklarowaną ceną a wyceną rynkową. Ten trop potwierdza kolejna informacja „Gazety”, że zaniżenie deklarowanej ceny po­zwoliło uniknąć obowiązku zwracania się do Watykanu o zgodę na jej przeprowadzenie.
   W normalnej sytuacji dla osoby robiącej karierę bankową byłoby to raczej nazbyt ryzykowne, bo urzędy skarbowe tropiły takie trans­akcje. Ale Morawiecki kupował od Kościoła. A w młodej III RP trud­no sobie było wyobrazić urzędnika skarbówki, który by się odważył niepokoić biskupa. Może też dlatego jako źródło informacji o dział­ce Morawiecki podał prokuratorom właśnie kardynała; niepokoje­nie hierarchy przez prokuraturę było najmniej prawdopodobne.
   Ważnym faktem jest tu też opisywana w prasie afera ze wspar­ciem kontrolowanej przez Mateusza Morawieckiego bankowej fundacji dla fundacji kościelnej, która w zamian za to miała wspo­móc działalność Kornela Morawieckiego. Jak na managera dyspo­nującego kasą fundacji prywatnego banku było to dość cwane. Jak na premiera, którym interesują się najlepsi dziennikarze śledczy, jednak zbyt prymitywne.

Jeżeli wszystkie te tropy doda się do rozłączności mająt­kowej z żoną, której dość oczywistym celem było ukrycie posiadanego majątku, to uzyskuje się obraz człowieka ma­jącego dość cwaniacki, egoistyczny, cyniczny i interesowny sto­sunek do państwa i współobywateli. A przy tym człowieka, który nie przywiązuje kryterium prawdy do słów, które wypowiada. Gajdziński opisuje, jak Morawiecki uwiódł irlandzkich właścicieli banku, by zostać prezesem. Była to ta sama metoda, którą pró­bował uwieść społeczeństwo swoim planem zrównoważonego rozwoju. Seria atrakcyjnych slajdów w PowerPoincie zawierająca wspaniałe obietnice oraz wizje bez żadnego pokrycia i szans na re­alizację. Nikt przywiązujący wagę do odpowiedzialności za słowo by ich nie zaprezentował. Dotychczas to mu wystarczało, by wspi­nać się po szczeblach kariery, bo ludzie na ogół mają przeświad­czenie, że jeśli ktoś coś publicznie mówi, to ma na to pokrycie. Istnieje bezlik przesłanek, by sądzić, że Morawiecki nie czuje się taką zasadą związany. Nie trzeba więc nawet wiedzieć, co skrywa majątek pani Morawieckiej ani jakim sposobem był on pomna­żany, by dzięki faktom ujawnionym przez Piątka, Gajdzińskich i Harłukowicza zobaczyć dysonans między hurrapatriotycznym oficjalnym wizerunkiem premiera propagowanym np. przez ha- giograficzną książkę Igora Jankego, którą sam Morawiecki promo­wał, a cwanym gapowiczem , którym Mateusz Morawiecki wyda­je się być w realu. Odkrycie tego dysonansu otwiera czytelnikom oczy na klucz do Morawieckiego. Uwalnia od myślenia, dlaczego on coś mówi, i pozwala koncentrować się na pytaniu: po co?
   W tym świetle łatwiejsza jest do przyjęcia wynikająca z badań Tomasza Piątka hipoteza o rosyjskim lub wręcz putinowskim uwikłaniu rodziny Morawieckich. Żaden dziennikarz nie może oczywiście bezdyskusyjnie dowieść takiej tezy. Ale poza faktami z lat 80. Piątek prezentuje też wiele zupełnie współczesnych prze­słanek. Radykalnie proputinowskie wypowiedzi Kornela Mora­wieckiego i bliskie Kremlowi źródła finansowania jego działalności. Otaczanie się przez premiera osobami mającymi proputinowskie sympatie lub powiązania z takimi - jak Adam Andruszkiewicz (nowy wiceminister cyfryzacji), Michał Dworczyk (szef Kance­larii Premiera), Tomasz Misiak (biznesmen i były polityk bliski aferze kelnerów) czy Ryszard Czarnecki. Jeśli personalia kogoś nie zaniepokoją, to może za bardziej znaczące uzna polityczne wybory premiera - na przykład zbliżenie z Łukaszenką, odsuwa­nie Polski od Ukrainy, uzależnianie Polski od rosyjskiego węgla czy wspieranie Marka Falenty (skazanego za podsłuchy kelnerów) przez firmy należące do banku, którym Morawiecki kierował.
   To wszystko sprawia, że w świetle faktów opisanych przez Piąt­ka, Gajdzińskich i Harłukowicza Mateusz Morawiecki wydaje się obiecującym tematem nie tylko dla skarbówki, ale też dla polskiego kontrwywiad u, gdyby znów kiedyś realnie zaistniał. Przede wszyst­kim jest to jednak ciekawy i ważny temat dla kolegów z PiS oraz dla bliskich mu mediów. Nawet bardzo chłodny czytelnik zosta­je jednak z wrażeniem, że ujawniane teraz tajemnice premiera są ważne dla nas wszystkich i że nie powinniśmy lekko rezygnować z badania nawet najbardziej radykalnych hipotez, które się nasu­wają. Bo nie ma wątpliwości, że z wyrzuconym na plażę pisowskim delfinem coś musi być nie tak. Jego badanie dopiero się zaczęło. Ale musi trwać. Ciąg dalszy nastąpi, gdy zmieni się władza. A może nawet wcześniej?
Jacek Żakowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz