Strony

sobota, 25 maja 2019

Vox Populi,Ocieplenie,Kołtun,W berecie i rajstopach,Luka,Czego bardziej chcemy i Kasowo i klasowo



Vox Populi

W niedzielę 2 czerwca minie 40 lat od dnia, gdy na placu, wtedy Zwycięstwa, Jan Paweł II mówił: „Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze zie­mi, tej ziemi”. Biorąc pod uwagę cud, jakim były narodziny Solidarności, a potem demokracji, taka interwencja może rzeczywiście nastąpiła. Ale teraz Polacy powinni się obejść bez Ducha Świętego. Kościół mogą zmienić tylko wierni. Polskę - tylko obywatele, wśród nich wierni.
   Film braci Sekielskich jest jak tsunami. Ale akurat to tsunami żadnym zaskoczeniem być nie powinno. Wszy­scy wiedzieli, że nadchodzi. Widzieli, jakie efekty wywo­łuje od Bostonu po Melbourne i od Santiago de Chile po Monachium. Z biskupich tronów Rzeczypospolitej powin­no być widać nawet lepiej, jednak biskupi nie zrobili nic. Nie wykazali empatii ani instynktu samozachowawczego. Zwyciężyło w Kościele przekonanie, że nasza chata z kra- ja, że u nas coś takiego jak za granicą zdarzyć się nie może.
   Sobota 11 maja, dzień premiery filmu, pokazała coś jesz­cze. Kościelne młyny mielą wciąż powoli, ale w dzisiejszej epoce powoli to zdecydowanie za wolno. Bombę odpalił dziennikarz. Nie miał żadnego wsparcia żadnych, mediów. Miał za to datki tysięcy ludzi. I internet. A gdy nacisnął enter, nic nie mogli już zrobić ani episkopat, ani PiS, ani Kaczyński. To znak dla wiernych, ile mogliby sami zrobić, gdyby tylko spróbowali.
   Być może, paradoksalnie, film braci Sekielskich, pięć lat temu takiego efektu by nie wywołał. Bo siła uderzeniowa wynika nie tylko z porażającej mocy dramatów ofiar pe­dofilii, które widzimy. Wzmacniają to wszystko, co Polacy widzą w Kościele i wokół niego w ostatnich latach, szcze­gólnie po zdobyciu całej władzy przez PiS. A widzą narcy­styczne upojenie władzą i ostentacyjną arogancję Kościoła zblatowanego z rządzącymi.

* * *
Proces degrengolady moralnej Kościoła być może był nie­unikniony. Żadna instytucja nie wychodziła z przełomu ’89 roku tak silna. A szybko stała się wszechmocna. Pa­pież Jan Paweł II dawał jej prestiż i autorytet, a postawa w czasie stanu wojennego i przy Okrągłym Stole - zaufa­nie. I władzy, i wiernych. Nadszedł więc czas konsumpcji owoców triumfu. Lekcje religii w szkołach - proszę bar­dzo, konkordat - proszę bardzo, fundusz kościelny - pro­szę bardzo, coś jeszcze chcecie - do usług. Nikt poważny tych prezentów dla Kościoła nawet nie kwestionował. Zda­wały się po prostu częścią wyroku historii i formą nagrody za zasługi.
   Władza była wobec Kościoła w III RP uległa i więcej niż życzliwa. Jedni z wdzięczności. Drudzy z nadziei na poli­tyczne zyski. Trzeci z kompleksu pochodzenia z politycz­nie nieprawego łoża. Jeszcze inni ze strachu, że pójście na starcie albo przynajmniej weto w jakiejkolwiek sprawie spowoduje, iż partia proboszczów zamorduje politycznie kandydatów partii; osłabi samą. Trudno, by jakakol­wiek instytucja nie uległa moralnej korupcji, gdy na tacy, bez proszenia, dają jej absolutnie wszystko. A tu mówi­my o instytucji, która miała rys niemal boskości, na której czele stał niemieszkający wprawdzie w Polsce, ale w Pol­sce panujący absolutnie, jej niekoronowany król, najbar­dziej znany Polak w historii.
   Usłużność państwa wobec Kościoła dzisiejszej młodzieży może się wydawać jakąś skrajną aberracją, ale wszyscy, którzy mają przynajmniej 50 lat, doskonale pamiętają i ro­zumieją kontekst. A był on taki, że w czasach PRL, także w późnym PRL, a w dużej części nawet do śmierci papieża, Kościół budził najserdeczniejsze myśli w sercach i umy­słach nie tylko wierzących Polaków. Miliony na papieskich pielgrzymkach. Elita kraju, także artystyczna, uznająca Kościół za miejsce schronienia i azyl. Zaufanie było real­ne. Wdzięczność prawdziwa.
   Ale tak jak absolutna władza korumpuje absolutnie, tak nieograniczona moc deprawuje. Padają bezpieczniki. Wysia­dają hamulce. Na końcu, kilka lat temu, Kościół poczuł się tak pewny siebie, że w praktyce wypowiedział lojalność konsty­tucji i demokratycznemu, praworządnemu państwu, którego był największym beneficjentem. Uznał, że zbędne są wszel­kie bariery, że miła Kościołowi władza może zrobić, co chce, i powiedzieć to, na co ma ochotę. Kościół poczuł, że ma dany z nieba i Nowogrodzkiej immunitet i już niczym nie musi się mitygować. Mógł więc powiedzieć „wara” albo „sio” wszyst­kim wątpiącym i zgłaszającym jakieś uwagi. Nawet swego zwierzchnika w Watykanie mógł uznać za niepoprawnego dziwaka i obrócić się do niego tyłem, uznając, że dłużej polskiego klasztora niż watykańskiego przeora.

* * *
Jarosław Kaczyński powiedział prawie 30 lat temu, że najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN. ZChN jednak od dawna nie istnieje. Na drogę dechrystianizacji Polskę wprowadził sam Kaczyński. W praktyce nawet wytyczył jej kurs. A polscy biskupi klaskali, nawet nie widząc, że wpadają w pułapkę. I gdy premier Morawiecki opowiadał bajki, jak to będziemy rechrystianizować Europę, PiS pomagało episkopatowi w dechrystianizacji Polski, odzierając polski katolicyzm z rzymskiego i chrześcijańskiego charakteru. Nieświęte przymierze zostało za­warte i pobłogosławione.
   Jarosław Kaczyński potraktował Kościół ab­solutnie instrumentalnie, dokładnie tak jak Władimir Putin traktuje Cerkiew moskiew­ską. Uczynił z Kościoła przybudówkę wła­dzy, co dziś słyszymy w wypowiedziach polityków PiS i widzimy na ogro­dzeniach kościołów, na których wiszą wyborcze banery polityków PiS. Kościół nie tylko się nie opierał. Sam chętnie stracił cnotę.
   Romans PiS z Kościo­łem zaczął się jednak dłu­go przed triumfem partii Kaczyńskiego cztery lata temu. Ważnym aktem w budowaniu tych więzi była dysku­sja wokół Jedwabnego i jej kolejne, wykraczające daleko poza Jedwabne rozdziały. Kościół na własne oczy zobaczył wtedy, że historia może być groźna szczególnie groźne mogą być te jej fragmenty, które niszczą mit bezwinnego narodu i uderzają w ideę Kościoła ludowego. Nagle lud przestaje być naturalnym nosicielem autentycznego dobra, a Kościół występuje jako niemy świa­dek, a czasem nawet akuszer zła, w każdym razie atmosfery, w której zło może eksplodować. PiS, jako strażnik promowanej przez IPN wizji historii, było dla Kościoła sojusznikiem bezcennym.
   A potem pojawił się Smoleńsk, który został wykorzystany i przez PiS, i przez Kościół. PiS potrzebowało argumentów do aktu oskarżenia przeciw Tuskowi i Platformie. Kościół dostał nowy epizod w dziejach dość prymitywnie pojmo­wanego, ale skutecznie wykorzystywanego narodowego mi­stycyzmu. Gdy racjonalizm wyjaśnia przyczyny katastrofy, mistycyzm podsuwa mit, a przede wszystkim niepojętą ta­jemnicę. Bóg nadawał bezsensowi sens, przy okazji jedno­cząc „prawdziwych” katolików w wierze, że musi być coś metafizycznego, wykraczającego poza mgłę i banalne, ale śmiertelne w skutkach błędy. Przy okazji liberalną Polskę można było oskarżyć o lekceważenie ofiary, kwestionowa­nie wyroków boskich, a więc o to, że jeśli nie jest antypolska, to przynajmniej gorzej polska.
Było to wciąż w pierwszych latach po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Ale już wtedy wyraźnie było widać, jak bardzo zachowawczy, archaiczny w swej niezdolności do przystosowania się do nowych czasów instytucjonalny Kościół rozjeżdża się z błyskawicznie okcydentalizującą się częścią społeczeństwa. A tu pojawiły się jakieś pomysły na małżeństwa gejów i jakiś gender, jakieś parady równo­ści i kolejne znaki zepsucia. Któż bardziej niż PiS nadawał się na sojusznika Kościoła w walce z nowym złem. Były więc wspólna ideologia, wspólne uczucia, wspólna sfastrygowana odpowiednio metafizyka. Był wspólny interes. Po­zostawało zawrzeć układ.
   PiS i Kościół to dwie prawdziwe wieże wszechwładzy Ja­rosława Kaczyńskiego, pozwalające mu panować nad pań­stwem i wystarczającą częścią suwerena - ludzi wiernych Kościołowi i PiS. Tu nie trzeba było prosić o zgody i WZ-etki. Kaczyński był pomysłodawcą, budowniczym, architek­tem i gospodarzem oraz ochroniarzem.
   Kościół sprawiał wrażenie, że nawet nie dostrzega swo­jej degrengolady. Kiedyś jego najważniejszymi postaciami byli Prymas Tysiąclecia i Wielki Papież. Teraz zostali nimi ojciec biznesmen i arcybiskupi którzy nawet u wielu wier­nych w ich diecezjach - krakowskiej czy gdańskiej - budzi­li zażenowanie. A wiele rzeczy w Kościele i w kościołach budziło zgorszenie.
   Dziś PiS broni wizerunku Matki Boskiej Częstochow­skiej. Wczoraj nie protestował, gdy wały jasnogórskie zdo­bywały hordy młodych polskich faszystów, ryczących „Raz sierpem, raz młotem”. Nikt nie pomyślał nawet wtedy, że tak plugawi się świętość.
   W minionych 30 latach państwu zabrakło wyobraźni, a Kościołowi pokory. Niepoddana żadnym ograniczeniom, niedemokratyczna z natury instytucja, nagle zmuszona do funkcjonowania w demokratycznym świecie, ale demo­kracji nielubiąca i jej nieczująca, musiała się deprawować, deprawując jednocześnie państwo, na który miała wielki wpływ. Miliony Polaków były petentami Kościoła od ko­łyski do pogrzebu. Teraz jednak klientem, a często pe­tentem Kościoła zostało całe państwo. Czasem miało to wpływ zbawienny, choćby przy referendum unijnym. Ale najczęściej i finalnie - zgubny Także dla Kościoła, uwie­dzionego wizją katolickiego państwa narodu polskiego.

* * *
Groźną, ale i trochę groteskową puentę procesowi trwają­cemu dziesięciolecia nadawały ostatnie tygodnie. Właściciel i lider państwa uznał, że najlepiej zmobilizuje elektorat, wywołując coś na kształt świętej wojny religijnej i walcząc z „seksualizacją” dzieci; Dwugodzinny film wyświetlany w Internecie, którego właściciel państwa kompletnie nie rozumie, bo Internet mu się „drukuje”, kompletnie tę nar­rację ośmieszył, lokując seksualizację dzieci zupełnie gdzie indziej niż chciał lider PiS, i uderzając z impetem w hie­rarchiczny Kościół. I nikt nie wie, czy ten film na końcu nie będzie miał mocy podkopującej, a może i niszczącej całe nieświęte przymierze.
   Usłyszeliśmy jakiś czas temu od Jarosława Kaczyńskie­go, że „ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę”. Gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, to po nerwowych reakcjach polityków PiS na film braci Sekiel­skich jest już oczywiste, że Kaczyński miał na myśli coś zu­pełnie innego - „kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na PiS i na moją wszechwładzę”.
   I oto całkiem niespodziewanie głównym tematem na fi­niszu europejskiej kampanii wyborczej stały się pedofilia, Kościół i relacje między władzą świecką a kościelną. Myli się jednak bardzo ten, kto sądzi, że są to problemy do tej kampanii i do tegorocznych wyborów niepasujące. Wręcz przeciwne. Ta dyskusja dotyczy kwestii fundamentalnych i absolutnie europejskich. Jakiej chcemy cywilizacji? Jakie wartości respektujemy i promujemy? Jak chronimy słab­szych? Jakie cechy ma mieć dobre państwo? Jakie mają być jego relacje z najsilniejszymi i najsłabszymi? Jakiego chce­my panującego w kraju ducha, ducha praw i nie tylko? Ja­kiej chcemy wspólnoty, wspólnoty wiernych, wspólnoty Polaków i wspólnoty Europejczyków?
   Właściwie wszystko już wiemy. My wierni. My obywate­le. My wyborcy. Znamy fakty, karty są na stole. Mamy ob­serwacje, doświadczenia i wnioski. Kościół w Polsce mogą zmienić wyłącznie wierni. Władzę i atmosferę w Polsce mogą zmienić wyłącznie obywatele. W tym wierni. Czas po prostu zrobić porządki, przy okazji odnawiając świę­te przymierze państwa i wolnych obywateli z demokracją, konstytucją, prawdą i przyzwoitością. Tylko powiedzcie o tym wszystkim!
Tomasz Lis

Ocieplenie

Ponieważ wszyscy wypowiedzieli się już na temat filmu braci Sekielskich, dołączając do wstrząśniętych odbiorców, dodam jesz­cze, że film ten jest również moim kandydatem do wielu nagród na poważnych festiwalach i jestem pe­wien, że będzie brany bardzo poważnie pod uwagę, jeżeli chodzi o przyszłorocznego Oscara.
    A teraz gwałtownie zmieniając temat, chciałem bardzo podziękować Jarosławowi Kaczyńskiemu za to, że się ocieplił. To, co od dawna mnie z nim łączy­ło, czyli miłość do zwierząt (przy czym ja wolę psy), nie było dla mnie specjalnym zaskoczeniem. Dowie­działem się jednak nowych rzeczy o pani Julii Przyłębskiej i to właśnie jest dla mnie ogromną nowością. Jak można skrzywdzić człowieka, sugerując się opi­niami wszystkich, którzy zazdroszczą pani Julii sta­nowiska, pensji, męża dyplomaty i tytułu Człowieka Wolności. Pamiętam opinię sędziów recenzujących pracę pani Julii w sadownictwie, z których wynikało, że jest niezbyt kompetentna, a na dodatek leniwa, Myślałem też, że została wybrana niekonstytucyjnie na swoje stanowisko, że wspólnie z panem prezydentem ominęli konstytucję i że zrobiła z Trybunału własny folwark, na który nikogo nie wpuszcza.
    Tymczasem chyba z kimś takim pan Jarosław nie spotykałby się towarzysko. W jego opinii pani Julia to osoba bardzo gościnna, a skoro dodatkowo wiemy, że prezes lubi sobie podjeść, to pani Julia, odrzuca­jąc swoje domniemane lenistwo, świetnie mu też go­tuje i smaży.
    Przepraszam, że o pani tak źle myślałem i bardzo chciałbym zobaczyć panią w jakimś telewizyjnym śniadaniu przyrządzającą np. sałatkę „wolności”. Autor pomysłów ocieplających, pan Joachim Bru­dziński, posiadacz najnowszego black hawka, po wędkarsko-ogniskowej wyprawie stał się postra­chem wszystkich piłkarzy. Uważam, że prezes Zbigniew Moniek powinien wziąć pod uwagę nie­skoordynowane loty black hawkiem ministra Brudzińskiego, który może wylądować i przerwać mecz Polska - Izrael, a wiemy, że stosunki z tym pań­stwem mamy napięte
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Kołtun

Z zazdrością patrzę na trawę rosnącą w cieniu za moim płotem. Ona nawet nie wie, że jest PiS, Koalicja Europejska i wybory. Ja­kiż to komfort, jaka wolność! Nie żebym miał kłopot, na kogo głosować. W ciągu ostatnich czterech lat wiele się wyjaśniło.
   Nareszcie mamy pewność, kto obalił komunizm i dał wolność kilkunastu krajom Europy. Na 100 proc. wiemy, że podczas obrad Okrągłego Stołu PZPR podzieliła się wła­dzą z własnymi agentami. Jedynym, który patrzył śmiało w oczy bolszewickim zaprzańcom i do dziś zachowuje się uczciwie, okazał się Stanisław Piotrowicz. Po piętach depcze mu Ryszard Legutko, najwyższy autorytet moralny ul. Nowogrodzkiej. To ulica bardzo silna w gębie. Mówi ona: Niektórzy na zachód od polskich granic winni są nam dzie­siątki, setki miliardów euro czy dolarów, może nawet więcej niż bilion, i to od 80 lat. Te pieniądze nam się po prostu na­leżą. No właśnie, a propos. Beata Szydło ogłosiła niedawno, że polska gospodarka (586 mld dol. PKB) po raz pierwszy w historii jest większa od szwedzkiej (551). Półwyspowi Skandynawskiemu ze strachu fiordy zjeżyły się na grzbiecie. Szybko okazało się, że niepotrzebnie. Nasza wybitna ekspertka zapomniała, że Polskę na co dzień depcze 38 mln par butów, a Szwecję 10. Na głowę mieszkańca przypada tam więc 53 tys. dol., zaś u nas cztery razy mniej. Rozwój jest dla PiS najważniejszy - podsumowała swoje wyliczenia. Ja bym raczej powiedział, że zwój, a właściwie zwoje. Mózgowe.
   Ale gdy się komuś zwoje splączą, robi się kołtun. I oto mamy prezesa Kaczyńskiego - na tydzień przed wybo­rami, ze strachu, że przerżnie, próbuje przekupić tych, którymi jeszcze niedawno demonstracyjnie pogardzał. Wszyscy przecież pamiętamy protest opiekunów niepeł­nosprawnych dorosłych w Sejmie: straż marszałkowska odgradzała ich dyktą i kocami, nie dopuszczała do toalet, a nawet szarpaniną wymuszała tzw. porzą­dek. Dziś prezes zapowiada finan­sowe wsparcie dla tej grupy. Za kil­ka miesięcy, gdy premier Morawiecki sobie policzy, ile ma pieniędzy. Oczywiście nie tych prywatnych, z wro­cławskich działek wytargowanych od Kościoła, o czym napisała poniedziałkowa „Gazeta Wyborcza”.

Prawo i Sprawiedliwość to jedyna partia, która gwaran­tuje wszystkim wolność i równość. Jeśli nie chcesz stref szariatu w Polsce, głosuj na PiS - krzyczał prezes na ostat­niej (na szczęście) wyborczej konwencji partyjnej w Krako­wie. Ciekawe, czy miałby pomysł na jeszcze jedną. W tym samym czasie wysoki urzędnik państwowy, wojewoda lubelski, przyznawał medale i dyplomy samorządowcom walczącym z „destrukcyjną ideologią LGBT, która maso­wo wkracza już do przedszkoli”. Demagogiczne chwyty poniżej pasa posypały się niczym konfetti w Augustowie.
   Sojusz PiS z Kościołem miał się okazać zbawienny dla obu stron. Ale jak grom z jasnego nieba ponad 20 mln in­ternetowych odsłon filmu Marka i Tomasza Sekielskich „Tylko nie mów nikomu” pokrzyżowało te plany. Gdy Kaczyński ochłonął z pierwszego szoku, sięgnął po swo­ją niezawodną dotąd broń: To brudny atak na Kościół. Błyskawicznie poparł go Jacek Saryusz-Wolski, cztery lata temu zwerbowany przez PiS jako kontrkandydat dla Donalda Tuska w wyborach na szefa Rady Europejskiej (pamiętne 1:27). Pedofilia w Kościele? To temat zastępczy, wymyślony, żeby jątrzyć przed 26 maja. Zwykła wrzutka, by nie rozmawiać o rzeczywistych problemach w UE - szarżował. Tym razem już mało kto w to uwierzył. Ucho musi się kiedyś urwać.
Stanisław Tym

W berecie i rajstopach

Czy z arytmetycznej przewagi partii prokonstytucyjnych wyniknie jesienią coś pozytywnego?

Niewielki odstęp czasowy między wyborami europejskimi a krajowymi sprawił, że wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego traktowany jest jako zapowiedź rezultatu wyborów jesiennych do Sejmu. Oczywiście jakiś związek tu jest, ale bez prze­sady. Rozdygotane wypowiedzi w stylu: „Koalicja Europejska musi wygrać choćby o pół procenta, inaczej wszystko stracone” - to kla­syczny strzał w stopę. Pompowanie balonu może skończyć się fatalnie, bo jeśli KE przegra o jeden czy dwa procent, to nie pozo­stanie nic innego, jak zakończyć tę przygodę i rozejść się do domów w atmosferze wewnętrznych kłótni i wzajemnych oskarżeń. Pisałem w poprzednim felietonie (POLITYKA 16), że w każdej partii tkwi pier­wiastek samobójczy - i on się tu właśnie objawił. Jesteśmy już na fi­niszu kampanii, w najbliższy poniedziałek zaczną się spory o ocenę wyników wyborów, warto więc przypomnieć kilka liczb i faktów.

Najpierw pytanie: co jest dzisiaj główną linią podziałów politycz­nych? Podatki? Wydatki socjalne? Podział na lewicę, prawicę i liberałów? Otóż nie - ten podział dziś to z jednej strony antykon­stytucyjny, eurosceptyczny i autorytarny PiS, a z drugiej broniące konstytucji i demokracji proeuropejskie partie: PO, PSL, SLD, No­woczesna oraz Wiosna i Razem. A jaki jest układ sił między tymi obozami? W wyborach w 2015 r. PiS uzyskał 37,6 proc. głosów, na­tomiast wymienieni przeciwnicy (bez nieistniejącej wtedy Wiosny) - 47 proc. Dziś te proporcje są podobne. Prawo i Sprawiedliwość, dzięki dobrej koniunkturze w gospodarce i szczodrym wydatkom budżetowym, utrzymało swoje poparcie, opozycja również. Prze­waga KE, Wiosny i Razem nad PiS (średnia z trzech ostatnich sonda­ży, po odrzuceniu skrajnych) wynosi 7 pkt proc. I jest tylko jedna, ale ważna różnica - powstała partia Biedronia, która w niewielkim tylko stopniu sięgnęła po nowych wyborców, głównie zaś odebrała głosy Koalicji Europejskiej. A że poparcie dla Wiosny oscyluje w granicach 7-9 proc., jasne się staje, że pozbawiona tych głosów KE może przegrać w niedzielę z PiS - i nie będzie to niczyją winą ani tragedią! Nie przesądzi także wyniku wyborów jesiennych - również wtedy, gdyby (co bardzo by mnie ucieszyło) Koalicja wyprzedziła PiS o cały jeden procent.

Zasadnicze pytanie jest zupełnie inne, a mianowicie: czy z tej arytmetycznej przewagi partii prokonstytucyjnych wyniknie coś pozytywnego w wyborach parlamentarnych? Są tu dwa znaki za­pytania: po pierwsze, czy koalicja się nie rozpadnie, i po drugie, czy jest szansa na porozumienie z Wiosną. W kwestii pierwszej chodzi oczywiście o postawę PSL, który wprawdzie zdecydowanie wstąpił do koalicji, ale równie zdecydowanie może z niej wystąpić. Rozumo­wanie Marka Sawickiego - głównego (wraz z Waldemarem Pawla­kiem) przeciwnika udziału PSL w Koalicji - jest bowiem następujące: gdybyśmy wystartowali osobno i uzyskali choćby 5,5 proc. głosów, to trzy mandaty byłyby pewne, jeśli natomiast w ramach Koalicji nie uzyskamy tych trzech mandatów, to trzeba się z niej wycofać i na je­sieni startować pod własnym szyldem.
   Rozumowanie z egoistycznego punktu widzenia jest poprawne, jest w nim tylko jedna pułapka: a co by było, gdyby teraz i za parę miesięcy PSL, idąc osobno, dostał - co jest całkiem możliwe - nie 5,5 proc., ale 4,95 proc. głosów, w konsekwencji nie miał żadnych posłów ani w Europie, ani w kraju, i utorował w ten sposób PiS-owi drogę do kolejnej kadencji? Oczywiście nie wiem, która opcja prze­waży w PSL, jeśli tych trzech mandatów nie będzie, lepiej więc, żeby były. Wszystko zależy od wyborców. Dlatego nieśmiało proponuję, aby wyborcy zdecydowani głosować na Koalicję Europejską, ale mający problem, przy jakim nazwisku postawić krzyżyk, postawili go przy nazwisku kandydata PSL.

Drugi znak zapytania to droga, jaką pójdzie Biedroń. Jeśli sonda­żowe poparcie dla Wiosny się utrzyma, to bez Biedronia nie uda się uzyskać większości parlamentarnej w przyszłym Sejmie. Dlatego już w najbliższy poniedziałek partie Koalicji Europejskiej powinny zaprosić Wiosnę do rozmów i ustalić, które punkty ich programów są zbieżne, więc po wyborach mogłyby być wspólnie i szybko reali­zowane. Do znudzenia powtarzam, że takim obszarem, na którym odnajduje się cała opozycja prokonstytucyjna, są kwestie ustrojo­we, czyli przywrócenie w Polsce podstawowych zasad i wartości de­mokratycznych. Niestety, lata mijają, a żadna z partii opozycyjnych nie powiedziała, jak chce naprawić Trybunał Konstytucyjny, sądy, prokuraturę, służby specjalne, media publiczne, służbę cywilną, zarządzanie spółkami Skarbu Państwa itp. Brak takiego programu nie tylko osłabi opozycję przed wyborami („oni chcą, żeby było, jak było”), ale w przypadku zdobycia większości spowoduje spory i chaos legislacyjny, co zwiększy szanse Andrzeja Dudy na ponowny wybór. To już ostatni dzwonek, aby tego scenariusza uniknąć.

W nieustającym konkursie „Za co kochamy ministra Brudziń­skiego” wyraźną przewagę zdobywa niebanalny język, jakim pan minister porozumiewa się z narodem. „Potrzebne nam to było, jak świni siodło” - to po wybuchu afery z płacami w NBP. Plastyczny obraz osiodłanej świni działał na wyobraźnię i naród od razu domy­ślił się, że minister wypowiada się krytycznie, może nie o samych praktykach stosowanych przez prezesa NBP, ale na pewno o ich ujawnieniu. Nie minęło kilka tygodni, a spragnieni nowych pod­niet leksykalnych obywatele otrzymali trudniejsze zadanie. Ostro krytykowany za wylądowanie helikoptera, którym leciał, na boisku piłkarskim i przerwanie meczu młodych piłkarzy w Choszcznie, pan minister podwyższył poprzeczkę. Stwierdził, że nic o meczu nie wiedział, i dodał: „Nie mam tak zrytego beretu, żeby przery­wać mecz młodzieży”. Fakt, że beret Joachima Brudzińskiego nie jest zryty, musi cieszyć, pytanie tylko, czy ta wysoka samoocena jest prawdziwa? Gdy za domalowanie Matce Boskiej tęczy policja o 7 rano wkroczyła do mieszkania Elżbiety Podleśnej, chciała ją zatrzymać na 24 godziny, zabrała jej biustonosz i próbowała wejść w posiadanie jej rajstop, pochwalić funkcjonariuszy za te działania mógł tylko ktoś z nieźle zrytym beretem. Czy właścicielem tego beretu był pan minister Brudziński? Wiem, ale nie powiem, bo nie lubię być budzony o 7 rano. Na wszelki wypadek przygotowałem jednak biustonosz i parę rajstop, które niedoinwestowanej policji oddam bez zbędnej szarpaniny.
Marek Borowski

Luka

Wracałem ze Śląska do domu krętymi objazda­mi, gdy zrównał się ze mną radiowóz z czer­wonym lizakiem w oknie. Zjechałem na pobocze. Uprzejmy policjant zapytał, czy wiem, dla­czego mnie zatrzymał. Nie wiedziałem, „Esemesował pan” - odparł i wskazał zamontowany na szybie smartfon. Chwilę wcześniej stukałem palcem w wyświetlacz, korzystałem z GPS, nagle wyskoczył na ekranie komu­nikat MSWiA o zbliżającej się burzy gradowej. Przesło­nił mapę, musiałem stuknąć, by znikł. Policjant pokiwał głową, oddał mi dokumenty, życzył szerokiej drogi i po­uczył: „Niech pan pamięta, że nie wolno stukać w smartfona podczas jazdy”. „OK”. Pojechałem dalej.
    Następnego dnia jechałem taksówką do centrum miasta. Przed kierowcą identyczny smartfon na szybie z GPS, obok tablet korporacji z wyskakującymi na ekra­nie zleceniami. Kierowca zerkał w jego kierunku, polując na kolejny kurs i co jakiś czas stukał palcem w ekran, ale nie miał szczęścia. Ktoś był szybszy i kradł mu adres. Polowanie trwało. Towarzyszyło nam radio, donoszące takie wiadomości, że pan taksówkarz warknął w pewnej chwili: „To skurwysyny jedne... słyszał pan, co zrobili?”. Dzisiejsze czasy wymagają podzielności uwagi.
    Minister Ziobro ma innych ludzi za debili. Z wypieka­mi na twarzy wyglądał, jakby uprawiał seks, gdy ponie­wierał Sejmem, ironicznie apelując do posłów opozycji, by skorzystali z mózgów. Referował zmiany w kodek­sie karnym, które inni prawnicy wyśmiali. Ani słowa o pedofilii w Kościele. W to miejsce rzucał o ścianę Po­lańskim, Trynkiewiczem, dowodząc, że nic nie skumał z filmu braci Sekielskich. Krzyczał, że on by skazanych na odsiadkę ludzi nigdy nie wypuścił z pierdla. Obłęd, Mnie jednak przeszły ciarki z innego powodu.
    Kiedy w 1973 r. rządzący w ZSRR komuniści posta­nowili rozprawić się z pisarzem noblistą Aleksandrem Sołżenicynem, wydano dekret pozbawiający go oby­watelstwa kraju „za działalność na szkodę państwa”, skuto w kajdanki i wsadzono do samolotu. Wylądował w Niemczech bez prawa powrotu. Zgodnie z prawem (dokładnie tego samego obawiał się Lech Wałęsa i nie poleciał po odbiór Nagrody Nobla). Kiedy Władimir Bu­kowski protestował przeciwko sowieckiemu systemowi represji, skorzystano z prawa o przymusowym lecze­niu, uznano go za wariata i zamknięto w psychiatryku. Tam faszerowano go lekami, niczym Jacka Nicholsona w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Gdy w PRL minister kultury ogłosił w zarządzeniu, kto może występo­wać na estradzie (tzw. weryfikacje), oficjalnie miało to podnieść poziom występów, ale de facto władze mogły te uprawnienia odebrać, jak zespołowi Plastic People of Universe w Czechosłowacji (dostali tym sposobem za­kaz występowania).
    Za każdym razem korzystano z istniejącego przepi­su stworzonego w innym celu. W PRL dali się na takie „luki” nabrać najwięksi myśliciele opozycji, gdy nego­cjowali z komunistami ustawę o cenzurze. Zapewniono w niej całkowitą wolność słowa, jedynie dodano nie­winny zapis o „zakazie publikowania treści mogących wywołać niepokoje społeczne”. W sumie zrozumiałe, ale to wystarczyło. W oparciu o tę niewinną „lukę” na­wet niektóre nekrologi nie mogły być wydrukowane, nie mówiąc o książkach, piosenkach Ewy Demarczyk czy artykułach w prasie. Cenzura szalała jak nigdy.
    Prawo zakazujące komunikowania się za pomocą smartfona podczas jazdy autem - co uważam za sensow­ne - dopuszcza posługiwanie się tabletem przez taksów­karzy. Hm. Ja to naprawdę rozumiem. To ich narzędzie pracy. Ciekawi mnie jedynie, czy jest na to zgoda w prze­pisach, czy może jest to luka, z której korzystają. Polskie ustawy tworzą w 24 godziny dyletanci, a potem siedem razy poprawiają jeden dokument. Ale też często tworzą je cynicy i kłamcy. Zostawiają luki dla kumpli, by się ob­łowili (słynne „lub czasopisma” Jakubowskiej), albo pod pozorem korzyści obywatelskich zastawiają pułapki na przeciwników politycznych (Kuchciński, który odbiera posłom prawo zadawania pytań, horrendum).
    Od jednego z posłów wiem, że w nowym kodeksie karnym pojawił się zapis nakazujący niezwłoczne po­wiadomienie prokuratury, jeśli się coś wie o przestęp­stwie. Inaczej grozi więzienie.
    I to mnie dźgnęło. Jeśli tak to brzmi - Sekielski nie nakręci kolejnego filmu (o SKOK-ach). On już coś wie. Natychmiast powinien iść z tym do prokuratury (obym się mylił). Wszystko, co wychodzi spod ręki Ziobry, na­leży prześwietlić tomografem. Jestem pewien, że wni­kliwy prawnik przerazi się ilością zła, j akie tam zostało ukryte.
Zbigniew Hołdys

Czego bardziej chcemy

Już za chwilę poznamy wyniki - drugich, z czterech kolej­nych - wyborów. Prognozy są sprzeczne, więc i emocje będą duże. Nie zamierzamy Państwa ani specjalnie przekony­wać do udziału w głosowaniu, ani namawiać do poparcia proeuropejskich formacji - akurat wobec czytelników POLITYKI byłoby to, jak mniemam, nietaktem. Ale generalnie eurowybory są wyjątkowo trudne; dotąd (głosujemy czwarty raz) frekwencja nie przekroczyła 25 proc., co tylko potwierdza, że wyborcy je lekce­ważą. Nawet można zrozumieć dlaczego: kompetencje Parlamentu Europejskiego są raczej mało rozpoznane; gorzej zorientowani uważają, że to po prostu tłuste synekury dla polityków; z kolei bardziej zaznajomieni wiedzą, że w Unii wciąż kluczowe decyzje i tak podejmują rządy, a nie europosłowie. Wreszcie, my w Polsce wyłaniamy ledwo 51-osobową delegację do 751-osobowej Izby, z czego i tak duża część, czyli europosłowie tzw. prawicy, sami się tam zmarginalizują w jakichś mniejszościowych, eurosceptycznych klubach. To paradoks, że realnie waga tych wyborów nie jest oszałamiająca - i tu intuicja nie myli - ale politycznie i symbolicznie na odwrót - ogromna.

W wymiarze europejskim wynik polskiego głosowania będzie bardzo ważnym sygnałem dla większości państw Unii, czy wciąż warto czekać na powrót „Polski Buzka i Tuska”,  czy już raczej godzić się z Polską Kaczyńskiego. Praktycznie może to oznaczać, w przypadku przegranej PiS, np. odłożenie nominacji dla nowego polskiego komisarza w UE, tak aby kandydaturę zatwierdzono już po październikowych sejmowych wyborach. Chadecy i socjalde­mokraci - a dziś nie ma wątpliwości, że wciąż będą w PE stanowić większość - mogą też „czekać na Polskę” z ostatecznymi decyzjami w sprawie budżetu na następne lata, powiązania wypłat z oceną stanu praworządności w Polsce, wstrzymywać się (gdyby perspek­tywa zmiany władzy w Polsce nabrała prawdopodobieństwa) z uzgodnieniami różnych polityk sektorowych. Więc wybory 26 maja, traktowane dosłownie jako eu­ropejskie, mają znaczenie. Ale oczywiście ważniejszy jest ich wymiar wewnętrzny.

Głosowanie majowe słusznie uważa się za „suport” przed jesiennym starciem. W tym sensie teraz nie chodzi o PE, ale o KE. Po wyborach zadecyduje się zapewne przyszłość Koalicji Europejskiej, możliwość jej poszerzenia lub rozpadu, także polityczne losy obecnych przywód­ców opozycji, a więc i szanse zwycięstwa nad PiS jesienią. (Od razu polecam w tym numerze tekst Janickiego i Władyki, którzy prezentują autorską matrycę ułatwiają­cą odczytanie ostatecznego werdyktu elektoratu). Także dla partii władzy wynik wyborów to nie tylko kwestia prestiżu, lecz przede wszystkim krajowej rywalizacji z odbierającą jej głosy Konfederacją. Nie dziwi więc, że PiS rzucił już na te wybory prawie wszystko, co miał. Na początku kampanii spodziewano się raczej sporów wokół tzw. polexitu, sądownictwa, suwerenności, może uchodźców, ale nie tego, że już w tej części sezonu politycz­nego władza obieca wyborcom kilkadziesiąt miliardów złotych do ręki. I że sięgnie po zestaw argumentów z piekła rodem.

Podczas ostatnich konwencji Jarosław Kaczyński już przecho­dził sam siebie, zbierając w garść wszystkie wypuszczane wcześniej, w tygodniowych dawkach, straszydła. Że (jeśli PiS nie wygra) opozycja odbierze wszystkie hojne świadczenia, dzieci już od przedszkola będą poddawane seksualizacji, propagowana będzie pornografia, dopuszczone homoadopcje, ograniczona wol­ność w internecie, wprowadzona waluta euro (która ludziom przy­niesie wzrost cen, a krajowi gospodarczą klęskę), będziemy płacić za niemieckie zbrodnie wojenne i oddawać Żydom majątki, zosta­niemy zmuszeni do przyjęcia islamskich imigrantów, w polskich miastach powstaną wyjęte spod polskiego prawa „strefy szarłatu” itd. Prezes PiS naprawdę to, i jeszcze wiele podobnych bredni, pu­blicznie wygłaszał. I będzie je głosił do ostatniego dnia przed ciszą wyborczą. Opozycja przez całą kampanię miała problem, co z tym robić. Ignorować? Polemizować? Pewnie najlepiej było obracać w żart (jak zrobił to Tusk, który wolę zaprowadzenia „szarłatu” alu­zyjnie przypisał ajatollahom-prezesom), ale z drugiej strony taka metoda zmieniłaby, skądinąd poważne, wybory w kabaret, dodat­kowo zniechęcając do brania w nich udziału.

Dopiero w ostatnich dniach za sprawą filmu Sekielskich opo­zycja znalazła swoje poważne, autentyczne racje i emocje. Polityczny sojusz PiS z Kościołem - o czym pisaliśmy i do czego wracamy w tym numerze - nagle stał się dla partii rządzącej ob­ciążeniem, a pospieszne próby przykrycia afery, choćby poprzez absurdalne zaostrzanie całego Kodeksu karnego, tylko pogłębiały wrażenie nerwowości, nawet paniki. Nieoczekiwana zapowiedź wprowadzenia zasiłków dla dorosłych niepełnosprawnych, co PiS wcześniej brutalnie odrzucał, sugeruje także, że zaczęły się sypać sondaże. Oczywiście, że dyskusje o pedofilii w Kościele katolickim, które zdominowały końcówkę kampanii, trudno uznać za klasycz­ny temat europejski. Ale tym razem, mam wrażenie, Polacy intu­icyjnie wyczuli, iż tu gdzieś leży istota sporu między PiS i opozycją, że wreszcie w tej kampanii rozmawiamy o naszym rzeczywistym miejscu w Unii i współczesnym świecie. Że jest co i po co wybierać.

Znany polsko-niemiecki publicysta Klaus Bachmann, poproszo­ny przez nas, aby popatrzył na polski spór polityczny z perspek­tywy europejskiej, pisze, że daje się on sprowadzić do kulturowego starcia miasto - wieś, gdzie istotnym wyróż­nikiem jest właśnie stosunek do religii, Kościoła, tradycji, społecznej hierarchii. Od lat szukamy kolejnych nazw i pojęć opisujących polityczny i mentalny po­dział Polski i zawsze układa się to według podobnej linii: świeckość - klerykalizm, progresywizm (jak mówi Biedroń) kontra konserwatyzm, pluralizm - jedność naro­dowa, samorządność - centralizm, rządy prawa - rządy autorytetu, wolność vs. „porządek”; a bardziej złośliwie i stronni­czo: „Zachód” kontra „zastój”, otwartość kontra swojskość. Dyskusja o wzajemnym stosunku państwa i Kościoła znakomicie te spory ogniskuje.
   Powtórzmy: 26 maja nie będziemy wybierali tylko europosłów; przybliżymy się do odpowiedzi na pytanie, jakiego społecznego porządku, jakiego kraju, chcemy dla siebie bardziej.
Jerzy Baczyński

Kasowo i klasowo

Różowa okładka, erotycz­na ilustracja, nazwisko autorki - Joanna Jędrusik oraz renoma wydaw­nictwa Krytyka Politycz­na spowodowały, że sięgnąłem po książkę „50 twarzy Tindera”. Kto to może być ten Tinder? Nigdy o kimś takim nie słyszałem. „50 twarzy” podobno nawiązuje do niejakiego Greya, ale i o nim niewiele wiem. Okład­ka zachęca: „Fascynujący autobiograficzny reportaż o poszukiwaniu bliskości seksu i sensu, poradnik randkowania i obsługa relacji damsko-męskich”. Pierwsza młoda osoba w redakcji wyjaśniła mi, o co chodzi. - Tin­der to „apka”, „portal Radkowy”. „Apka”? Co to jest ta „apka”? Może „papka”? (Słuch mam już nietęgi). A Jędrusik? Jeśli to pseudonim, to dobrze dobrany, gdyż znana aktorka Kalina Jędrusik miała najbardziej pocią­gający dekolt w Polsce Ludowej. Zaglądam do „Wikci”, nazwisko autorki jest faktyczne, tematyka również, trzymam więc w ręku debiut literacki. „Szukasz sensu na jedną noc? A może seksu na całe życie? Polizwiązku z kilkoma fajnymi osobami?” - zachęca okładka.
   Ostatnia powieść erotyczna, jaką czytałem, to „Raz w roku w Skiroławkach” Zbigniewa Nienackiego, i było to w 1983 r., 35 lat temu, w ciemną noc stanu wojenne­go. Nienacki był popularny wśród dzieci i młodzieży jako producent Pana Samochodzika, ale pisał także książki dla dorosłych. „Skiroławki” były bestsellerem, władza nie szczędziła papieru, bo lepiej, żeby naród czytał o dupie (pardon, ale to dopiero początek, nie jest to felieton dla dzieci) niż podziemne „Mazowsze”. Ja uznałem dzieł­ko Nienackiego za grafomanię i erotomanię. Ściągnęło to na mnie ogromny gniew wielbicieli Pana Samochodzika, Nienackiego, i wszystkiego, co jego jest. Ślady tamtej awantury można znaleźć w POLITYCE z 1983 r.
   Następnie przeżyłem 35 lat (czyli o pięć lat więcej od tego, ile teraz miałoby grozić za pedofilię) na odwy­ku od literatury, powiedzmy, „zmysłowej”. Aż tu nagle otwieram „50 twarzy..” i czytam, że jest to opis przygód młodej kobiety na portalu randkowym, z którego korzy­stała jeszcze u schyłku swojego nieudanego małżeń­stwa. („Użyłam sobie jak pies w studni” - mówi o mał­żeństwie). Wpłynęło to chyba niekorzystnie na opinię bohaterki o monogamii w ogóle: „W końcu ta monogamia to jednak chujnia” - stwierdza. (Ostrzegałem, że felieton jest dla dorosłych, a to dopiero gra wstępna). „Pierdolę tę całą monogamię, bo tylko robi nieporzą­dek w chaosie i wcale nie jest taka atrakcyjna. Po kilku latach łykania popkultury, dziewiętnastowiecznych powieści i smutnego męczenia dupy a la Kieślowski człowiekowi wydaje się, że celem życia jest znalezienie partnera, bratniej duszy. Pokrewieństwo dusz to wiel­ka ściema. Można sobie mieć wiele pokrewnych duszy, w dodatku z częścią sypiać, a z częścią nie”.
   Nazwisko znanego reżysera pojawia się nieprzypad­kowo. Od czasu do czasu bohaterka wysyła sygnały, że należy do szeroko pojętej inteligencji, wrzuca jakieś nazwiska, „nieodżałowanego” Janusza Głowackiego czy Levi-Straussa, który jednak nie jest nieodżałowany.
   Prawdziwą namiętnością narratorki jest seks. Próbuje zaspokoić się we własnym zakresie, po kilku dniach rozmów, wymiany zdjęć, na­wet filmików na Tinderze, „po prostu strasznie potrzebuję seksu, a zabawy wibratorem przestają wystarczać”, wchodzi więc na Tindera. Kiedy facet, którego wybrała w serwisie randkowym, jej się podoba, „w ciągu godziny ląduje w moim łóżku”. Następnego dnia „seks też jest ekstra, może nawet lepszy. Sebastian opowiada mi o le­kach, o wizytach w psychiatryku. Przytulam go do nagiej piersi i robię mu laskę z prawdziwym zaangażowaniem”.
   Jej filozofia jest prosta, „właściwie nie chcę być z nikim w związku, tylko się bawić. Potem powiem mu o dwóch fa­cetach, z którymi będę się częściej lub rzadziej widywać”. Czasownik „widywać” niekoniecznie oznacza to samo dla każdego. W tym przypadku jest niedopowiedzeniem. Dzięki pewnemu Grzegorzowi poznaje Polskę prowincjo­nalną. „Pierwszy raz spotykam kogoś, kto nie czyta Levi-Straussa, nie był nigdy w Paryżu i nie chodził do opery. Kurwa, zaczynam sobie zdawać sprawę, że przez wiele lat żyłam w jakiejś bańce”. Odkrywa poczucie wstydu. Miała „za łatwo, za dobrze”. Wrażliwa społecznie, wstydzi się tego. Ale teraz korzysta z Tindera i jest git. Wydaje pienią­dze na sukienki, buty, kosmetyki. „A zwłaszcza bieliznę. Potrafię kupić komplet ciemnozielonej tylko po to, żeby włożyć dla chłopaka, który jest fanem Legii”. (Teraz, kiedy Legia straciła mistrzostwo, trzeba będzie kupić bieliznę w kolorach Piasta Gliwice).
    „Czasami - przyznaje - ma nawet zbyt dużo energii w sytuacjach jeden na jeden i zdarza się, że zapomina, iż po dwóch razach ktoś może nie mieć siły i trzeba iść spać..”. Nie potrafi zrozumieć, jak można się za bar­dzo zmęczyć w łóżku i nie mieć siły na seks. Wiele razy zdarzało się jej uprawiać seks od północy do ósmej rano. Może to jedyna forma sportu, jaką toleruje. Po inten­sywnym sporcie następnego dnia śpi 12 godzin, led­wo się porusza, wszystko ją boli, jest „trochę tkliwe”, czasem poobcierane, podrapane, posiniaczone. „Okej, z tą różnicą, że po sporcie nie ma się nigdy śladów zę­bów. Jak opisać zakwasy, których dostaje się po tym, jak poprzedniej nocy robiło się wiele razy laskę? Zakwasy ust?”. Nawet głębokie gardło to nic trudnego, i teraz już wie, jak to jest mieć „poobcierany przełyk”.

Wspominaliśmy o tym, że bohaterka jest wrażliwa intelektualnie i społecznie. Cierpi, kiedy randkuje z chłopakiem, który ma kłopoty psychiatryczne. Dostrze­ga, że ludzie znajdujący się przez Tindera są jak produkty. Dobierają się kasowo i klasowo. „Biuro mamy w centrum. Wychowujemy gówniaka bezstresowo, uczymy go o gen­der, i o tym, że ludzie mogą być różnych kolorów”. Dobie­rają sobie partnerów w ramach tej samej klasy. „Kapitał musi się zgadzać. Hajs musi się zgadzać. Wybieramy się nawzajem jak produkty na sklepowych półkach i sami stajemy się produktami”. Ciekawe, na kogo głosuje bo­haterka. Elektorat wielkomiejski, dobrze sytuowany i wy­zwolony. Lektura w sam raz na ciszę wyborczą.
Daniel Passent

1 komentarz: