Vox Populi
W niedzielę 2 czerwca minie 40 lat od dnia,
gdy na placu, wtedy Zwycięstwa, Jan Paweł II mówił: „Niech zstąpi duch Twój i
odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. Biorąc pod uwagę cud, jakim były narodziny
Solidarności, a potem demokracji, taka interwencja może rzeczywiście nastąpiła.
Ale teraz Polacy powinni się obejść bez Ducha Świętego. Kościół mogą zmienić
tylko wierni. Polskę - tylko obywatele, wśród nich wierni.
Film braci
Sekielskich jest jak tsunami. Ale akurat to tsunami żadnym zaskoczeniem być nie
powinno. Wszyscy wiedzieli, że nadchodzi. Widzieli, jakie efekty wywołuje od
Bostonu po Melbourne i od Santiago de Chile po Monachium. Z biskupich tronów
Rzeczypospolitej powinno być widać nawet lepiej, jednak biskupi nie zrobili
nic. Nie wykazali empatii ani instynktu samozachowawczego. Zwyciężyło w
Kościele przekonanie, że nasza chata z kra- ja, że u nas coś takiego jak za
granicą zdarzyć się nie może.
Sobota 11 maja,
dzień premiery filmu, pokazała coś jeszcze. Kościelne młyny mielą wciąż
powoli, ale w dzisiejszej epoce powoli to zdecydowanie za wolno. Bombę odpalił
dziennikarz. Nie miał żadnego wsparcia żadnych, mediów. Miał za to datki tysięcy
ludzi. I internet. A gdy nacisnął enter, nic nie mogli już zrobić ani
episkopat, ani PiS, ani Kaczyński. To znak dla wiernych, ile mogliby sami
zrobić, gdyby tylko spróbowali.
Być może,
paradoksalnie, film braci Sekielskich, pięć lat temu takiego efektu by nie
wywołał. Bo siła uderzeniowa wynika nie tylko z porażającej mocy dramatów ofiar
pedofilii, które widzimy. Wzmacniają to wszystko, co Polacy widzą w Kościele i
wokół niego w ostatnich latach, szczególnie po zdobyciu całej władzy przez
PiS. A widzą narcystyczne upojenie władzą i ostentacyjną arogancję Kościoła
zblatowanego z rządzącymi.
* * *
Proces degrengolady moralnej Kościoła być może był nieunikniony.
Żadna instytucja nie wychodziła z przełomu ’89 roku tak silna. A szybko stała
się wszechmocna. Papież Jan Paweł II dawał jej prestiż i autorytet, a postawa
w czasie stanu wojennego i przy Okrągłym Stole - zaufanie. I władzy, i
wiernych. Nadszedł więc czas konsumpcji owoców triumfu. Lekcje religii w
szkołach - proszę bardzo, konkordat - proszę bardzo, fundusz kościelny - proszę
bardzo, coś jeszcze chcecie - do usług. Nikt poważny tych prezentów dla
Kościoła nawet nie kwestionował. Zdawały się po prostu częścią wyroku historii
i formą nagrody za zasługi.
Władza była wobec
Kościoła w III RP uległa i więcej niż życzliwa. Jedni z wdzięczności. Drudzy z
nadziei na polityczne zyski. Trzeci z kompleksu pochodzenia z politycznie
nieprawego łoża. Jeszcze inni ze strachu, że pójście na starcie albo
przynajmniej weto w jakiejkolwiek sprawie spowoduje, iż partia proboszczów
zamorduje politycznie kandydatów partii; osłabi samą. Trudno, by jakakolwiek
instytucja nie uległa moralnej korupcji, gdy na tacy, bez proszenia, dają jej
absolutnie wszystko. A tu mówimy o instytucji, która miała rys niemal
boskości, na której czele stał niemieszkający
wprawdzie w Polsce, ale w Polsce panujący absolutnie, jej niekoronowany król,
najbardziej znany Polak w historii.
Usłużność państwa
wobec Kościoła dzisiejszej młodzieży może się wydawać jakąś skrajną aberracją,
ale wszyscy, którzy mają przynajmniej 50 lat, doskonale pamiętają i rozumieją
kontekst. A był on taki, że w czasach PRL, także w późnym PRL, a w dużej części
nawet do śmierci papieża, Kościół budził najserdeczniejsze myśli w sercach i
umysłach nie tylko wierzących Polaków. Miliony na papieskich pielgrzymkach.
Elita kraju, także artystyczna, uznająca Kościół za miejsce schronienia i azyl.
Zaufanie było realne. Wdzięczność prawdziwa.
Ale tak jak
absolutna władza korumpuje absolutnie, tak nieograniczona moc deprawuje. Padają
bezpieczniki. Wysiadają hamulce. Na końcu, kilka lat temu, Kościół poczuł się
tak pewny siebie, że w praktyce wypowiedział lojalność konstytucji i
demokratycznemu, praworządnemu państwu, którego był największym beneficjentem.
Uznał, że zbędne są wszelkie bariery, że miła Kościołowi władza może zrobić,
co chce, i powiedzieć to, na co ma ochotę. Kościół poczuł, że ma dany z nieba i
Nowogrodzkiej immunitet i już niczym nie musi się mitygować. Mógł więc
powiedzieć „wara” albo „sio” wszystkim wątpiącym i zgłaszającym jakieś uwagi.
Nawet swego zwierzchnika w Watykanie mógł uznać za niepoprawnego dziwaka i
obrócić się do niego tyłem, uznając, że dłużej polskiego klasztora niż
watykańskiego przeora.
* * *
Jarosław Kaczyński powiedział prawie 30 lat temu, że najkrótsza
droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN. ZChN jednak od dawna nie
istnieje. Na drogę dechrystianizacji Polskę wprowadził sam Kaczyński. W praktyce
nawet wytyczył jej kurs. A polscy biskupi klaskali, nawet nie widząc, że
wpadają w pułapkę. I gdy premier Morawiecki opowiadał bajki, jak to będziemy
rechrystianizować Europę, PiS pomagało episkopatowi w dechrystianizacji Polski,
odzierając polski katolicyzm z rzymskiego i chrześcijańskiego charakteru.
Nieświęte przymierze zostało zawarte i pobłogosławione.
Jarosław Kaczyński
potraktował Kościół absolutnie instrumentalnie, dokładnie tak jak Władimir
Putin traktuje Cerkiew moskiewską. Uczynił z Kościoła przybudówkę władzy, co
dziś słyszymy w wypowiedziach polityków PiS i widzimy na ogrodzeniach
kościołów, na których wiszą wyborcze banery polityków PiS. Kościół nie tylko
się nie opierał. Sam chętnie stracił cnotę.
Romans PiS z Kościołem
zaczął się jednak długo przed triumfem partii Kaczyńskiego cztery lata temu.
Ważnym aktem w budowaniu tych więzi była dyskusja wokół Jedwabnego i jej
kolejne, wykraczające daleko poza Jedwabne rozdziały. Kościół na własne oczy
zobaczył wtedy, że historia może być groźna szczególnie groźne mogą być te jej fragmenty,
które niszczą mit bezwinnego narodu i uderzają w ideę Kościoła ludowego. Nagle
lud przestaje być naturalnym nosicielem autentycznego dobra, a Kościół
występuje jako niemy świadek, a czasem nawet akuszer zła, w każdym razie
atmosfery, w której zło może eksplodować. PiS, jako strażnik promowanej przez
IPN wizji historii, było dla Kościoła sojusznikiem bezcennym.
A potem pojawił się
Smoleńsk, który został wykorzystany i przez PiS, i przez Kościół. PiS
potrzebowało argumentów do aktu oskarżenia przeciw Tuskowi i Platformie.
Kościół dostał nowy epizod w dziejach dość prymitywnie pojmowanego, ale
skutecznie wykorzystywanego narodowego mistycyzmu. Gdy racjonalizm wyjaśnia
przyczyny katastrofy, mistycyzm podsuwa mit, a przede wszystkim niepojętą tajemnicę.
Bóg nadawał bezsensowi sens, przy okazji jednocząc „prawdziwych” katolików w
wierze, że musi być coś metafizycznego, wykraczającego poza mgłę i banalne, ale
śmiertelne w skutkach błędy. Przy okazji liberalną Polskę można było oskarżyć o
lekceważenie ofiary, kwestionowanie wyroków boskich, a więc o to, że jeśli nie
jest antypolska, to przynajmniej gorzej polska.
Było to wciąż w pierwszych latach po wejściu Polski do Unii
Europejskiej. Ale już wtedy wyraźnie było widać, jak bardzo zachowawczy,
archaiczny w swej niezdolności do przystosowania się do nowych czasów
instytucjonalny Kościół rozjeżdża się z błyskawicznie okcydentalizującą się częścią
społeczeństwa. A tu pojawiły się jakieś pomysły na małżeństwa gejów i jakiś
gender, jakieś parady równości i kolejne znaki zepsucia. Któż bardziej niż PiS
nadawał się na sojusznika Kościoła w walce z nowym złem. Były więc wspólna
ideologia, wspólne uczucia, wspólna sfastrygowana odpowiednio metafizyka. Był
wspólny interes. Pozostawało zawrzeć układ.
PiS i Kościół to
dwie prawdziwe wieże wszechwładzy Jarosława Kaczyńskiego, pozwalające mu
panować nad państwem i wystarczającą częścią suwerena - ludzi wiernych Kościołowi
i PiS. Tu nie trzeba było prosić o zgody i WZ-etki. Kaczyński był pomysłodawcą,
budowniczym, architektem i gospodarzem oraz ochroniarzem.
Kościół sprawiał
wrażenie, że nawet nie dostrzega swojej degrengolady. Kiedyś jego
najważniejszymi postaciami byli Prymas Tysiąclecia i Wielki Papież. Teraz
zostali nimi ojciec biznesmen i arcybiskupi którzy nawet u wielu wiernych w
ich diecezjach - krakowskiej czy gdańskiej - budzili zażenowanie. A wiele
rzeczy w Kościele i w kościołach budziło zgorszenie.
Dziś PiS broni
wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Wczoraj nie protestował, gdy wały jasnogórskie
zdobywały hordy młodych polskich faszystów, ryczących „Raz sierpem, raz
młotem”. Nikt nie pomyślał nawet wtedy, że tak plugawi się świętość.
W minionych 30
latach państwu zabrakło wyobraźni, a Kościołowi pokory. Niepoddana żadnym
ograniczeniom, niedemokratyczna z natury instytucja, nagle zmuszona do
funkcjonowania w demokratycznym świecie, ale demokracji nielubiąca i jej
nieczująca, musiała się deprawować, deprawując jednocześnie państwo, na który
miała wielki wpływ. Miliony Polaków były petentami Kościoła od kołyski do
pogrzebu. Teraz jednak klientem, a często petentem Kościoła zostało całe
państwo. Czasem miało to wpływ zbawienny, choćby przy referendum unijnym. Ale najczęściej
i finalnie - zgubny Także dla Kościoła, uwiedzionego wizją katolickiego
państwa narodu polskiego.
* * *
Groźną, ale i trochę groteskową puentę procesowi trwającemu
dziesięciolecia nadawały ostatnie tygodnie. Właściciel i lider państwa uznał,
że najlepiej zmobilizuje elektorat, wywołując coś na kształt świętej wojny
religijnej i walcząc z „seksualizacją” dzieci; Dwugodzinny film wyświetlany w
Internecie, którego właściciel państwa kompletnie nie rozumie, bo Internet mu
się „drukuje”, kompletnie tę narrację ośmieszył, lokując seksualizację dzieci
zupełnie gdzie indziej niż chciał lider PiS, i uderzając z impetem w hierarchiczny
Kościół. I nikt nie wie, czy ten film na końcu nie będzie miał mocy
podkopującej, a może i niszczącej całe nieświęte przymierze.
Usłyszeliśmy jakiś
czas temu od Jarosława Kaczyńskiego, że „ręka podniesiona na Kościół to ręka
podniesiona na Polskę”. Gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, to po
nerwowych reakcjach polityków PiS na film braci Sekielskich jest już
oczywiste, że Kaczyński miał na myśli coś zupełnie innego - „kto podnosi rękę
na Kościół, podnosi rękę na PiS i na moją wszechwładzę”.
I oto całkiem
niespodziewanie głównym tematem na finiszu europejskiej kampanii wyborczej
stały się pedofilia, Kościół i relacje między władzą świecką a kościelną. Myli
się jednak bardzo ten, kto sądzi, że są to problemy do tej kampanii i do
tegorocznych wyborów niepasujące. Wręcz przeciwne. Ta dyskusja dotyczy kwestii
fundamentalnych i absolutnie europejskich. Jakiej chcemy cywilizacji? Jakie
wartości respektujemy i promujemy? Jak chronimy słabszych? Jakie cechy ma mieć
dobre państwo? Jakie mają być jego relacje z najsilniejszymi i najsłabszymi?
Jakiego chcemy panującego w kraju ducha, ducha praw i nie tylko? Jakiej
chcemy wspólnoty, wspólnoty wiernych, wspólnoty Polaków i wspólnoty
Europejczyków?
Właściwie wszystko
już wiemy. My wierni. My obywatele. My wyborcy. Znamy fakty, karty są na
stole. Mamy obserwacje, doświadczenia i wnioski. Kościół w Polsce mogą zmienić
wyłącznie wierni. Władzę i atmosferę w Polsce mogą zmienić wyłącznie obywatele.
W tym wierni. Czas po prostu zrobić porządki, przy okazji odnawiając święte
przymierze państwa i wolnych obywateli z demokracją, konstytucją, prawdą i
przyzwoitością. Tylko powiedzcie o tym wszystkim!
Tomasz Lis
Ocieplenie
Ponieważ wszyscy wypowiedzieli się już na
temat filmu braci Sekielskich, dołączając do wstrząśniętych odbiorców, dodam
jeszcze, że film ten jest również moim kandydatem do wielu nagród na poważnych
festiwalach i jestem pewien, że będzie brany bardzo poważnie pod uwagę, jeżeli
chodzi o przyszłorocznego Oscara.
A teraz gwałtownie
zmieniając temat, chciałem bardzo podziękować Jarosławowi Kaczyńskiemu za to,
że się ocieplił. To, co od dawna mnie z nim łączyło, czyli miłość do zwierząt
(przy czym ja wolę psy), nie było dla mnie specjalnym zaskoczeniem. Dowiedziałem
się jednak nowych rzeczy o pani Julii Przyłębskiej i to właśnie jest dla mnie
ogromną nowością. Jak można skrzywdzić człowieka, sugerując się opiniami
wszystkich, którzy zazdroszczą pani Julii stanowiska, pensji, męża dyplomaty i
tytułu Człowieka Wolności. Pamiętam opinię sędziów recenzujących pracę pani
Julii w sadownictwie, z których wynikało, że jest niezbyt kompetentna, a na
dodatek leniwa, Myślałem też, że została wybrana niekonstytucyjnie na swoje
stanowisko, że wspólnie z panem prezydentem ominęli konstytucję i że zrobiła z
Trybunału własny folwark, na który nikogo nie wpuszcza.
Tymczasem chyba z
kimś takim pan Jarosław nie spotykałby się towarzysko. W jego opinii pani Julia
to osoba bardzo gościnna, a skoro dodatkowo wiemy, że prezes lubi sobie
podjeść, to pani Julia, odrzucając swoje domniemane lenistwo, świetnie mu też
gotuje i smaży.
Przepraszam, że o
pani tak źle myślałem i bardzo chciałbym zobaczyć panią w jakimś telewizyjnym
śniadaniu przyrządzającą np. sałatkę „wolności”. Autor pomysłów ocieplających,
pan Joachim Brudziński, posiadacz najnowszego black hawka, po
wędkarsko-ogniskowej wyprawie stał się postrachem wszystkich piłkarzy. Uważam,
że prezes Zbigniew Moniek powinien wziąć pod uwagę nieskoordynowane loty black
hawkiem ministra Brudzińskiego, który może wylądować i przerwać mecz Polska -
Izrael, a wiemy, że stosunki z tym państwem mamy napięte
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Kołtun
Z zazdrością patrzę na trawę rosnącą w
cieniu za moim płotem. Ona nawet nie wie, że jest PiS, Koalicja Europejska i
wybory. Jakiż to komfort, jaka wolność! Nie żebym miał kłopot, na kogo
głosować. W ciągu ostatnich czterech lat wiele się wyjaśniło.
Nareszcie mamy
pewność, kto obalił komunizm i dał wolność kilkunastu krajom Europy. Na 100
proc. wiemy, że podczas obrad Okrągłego Stołu PZPR podzieliła się władzą z
własnymi agentami. Jedynym, który patrzył śmiało w oczy bolszewickim zaprzańcom
i do dziś zachowuje się uczciwie, okazał się Stanisław Piotrowicz. Po piętach
depcze mu Ryszard Legutko, najwyższy autorytet moralny ul. Nowogrodzkiej. To
ulica bardzo silna w gębie. Mówi ona: Niektórzy na zachód od polskich granic
winni są nam dziesiątki, setki miliardów euro czy dolarów, może nawet więcej
niż bilion, i to od 80 lat. Te pieniądze nam się po prostu należą. No właśnie,
a propos. Beata Szydło ogłosiła niedawno, że polska gospodarka (586 mld dol.
PKB) po raz pierwszy w historii jest większa od szwedzkiej (551). Półwyspowi
Skandynawskiemu ze strachu fiordy zjeżyły się na grzbiecie. Szybko okazało się,
że niepotrzebnie. Nasza wybitna ekspertka zapomniała, że Polskę na co dzień
depcze 38 mln par butów, a Szwecję 10. Na głowę mieszkańca przypada tam więc 53
tys. dol., zaś u nas cztery razy mniej. Rozwój jest dla PiS najważniejszy -
podsumowała swoje wyliczenia. Ja bym raczej powiedział, że zwój, a właściwie
zwoje. Mózgowe.
Ale gdy się komuś
zwoje splączą, robi się kołtun. I oto mamy prezesa Kaczyńskiego - na tydzień
przed wyborami, ze strachu, że przerżnie, próbuje przekupić tych, którymi
jeszcze niedawno demonstracyjnie pogardzał. Wszyscy przecież pamiętamy protest
opiekunów niepełnosprawnych dorosłych w Sejmie: straż marszałkowska odgradzała
ich dyktą i kocami, nie dopuszczała do toalet, a nawet szarpaniną wymuszała
tzw. porządek. Dziś prezes zapowiada finansowe wsparcie dla tej grupy. Za kilka
miesięcy, gdy premier Morawiecki sobie policzy, ile ma pieniędzy. Oczywiście
nie tych prywatnych, z wrocławskich działek wytargowanych od Kościoła, o czym
napisała poniedziałkowa „Gazeta Wyborcza”.
Prawo i Sprawiedliwość to jedyna partia,
która gwarantuje wszystkim wolność i równość. Jeśli nie chcesz stref szariatu
w Polsce, głosuj na PiS - krzyczał prezes na ostatniej (na szczęście)
wyborczej konwencji partyjnej w Krakowie. Ciekawe, czy miałby pomysł na
jeszcze jedną. W tym samym czasie wysoki urzędnik państwowy, wojewoda lubelski,
przyznawał medale i dyplomy samorządowcom walczącym z „destrukcyjną ideologią
LGBT, która masowo wkracza już do przedszkoli”. Demagogiczne chwyty poniżej
pasa posypały się niczym konfetti w Augustowie.
Sojusz PiS z
Kościołem miał się okazać zbawienny dla obu stron. Ale jak grom z jasnego nieba
ponad 20 mln internetowych odsłon filmu Marka i Tomasza Sekielskich „Tylko nie
mów nikomu” pokrzyżowało te plany. Gdy Kaczyński ochłonął z pierwszego szoku,
sięgnął po swoją niezawodną dotąd broń: To brudny atak na Kościół.
Błyskawicznie poparł go Jacek Saryusz-Wolski, cztery lata temu zwerbowany przez
PiS jako kontrkandydat dla Donalda Tuska w wyborach na szefa Rady Europejskiej
(pamiętne 1:27). Pedofilia w Kościele? To temat zastępczy, wymyślony, żeby
jątrzyć przed 26 maja. Zwykła wrzutka, by nie rozmawiać o rzeczywistych
problemach w UE - szarżował. Tym razem już mało kto w to uwierzył. Ucho musi
się kiedyś urwać.
Stanisław Tym
W berecie i rajstopach
Czy
z arytmetycznej przewagi partii prokonstytucyjnych wyniknie jesienią coś
pozytywnego?
Niewielki odstęp czasowy między wyborami
europejskimi a krajowymi sprawił, że wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego
traktowany jest jako zapowiedź rezultatu wyborów jesiennych do Sejmu.
Oczywiście jakiś związek tu jest, ale bez przesady. Rozdygotane wypowiedzi w
stylu: „Koalicja Europejska musi wygrać choćby o pół procenta, inaczej wszystko
stracone” - to klasyczny strzał w stopę. Pompowanie balonu może skończyć się
fatalnie, bo jeśli KE przegra o jeden czy dwa procent, to nie pozostanie nic
innego, jak zakończyć tę przygodę i rozejść się do domów w atmosferze
wewnętrznych kłótni i wzajemnych oskarżeń. Pisałem w poprzednim felietonie
(POLITYKA 16), że w każdej partii tkwi pierwiastek samobójczy - i on się tu
właśnie objawił. Jesteśmy już na finiszu kampanii, w najbliższy poniedziałek
zaczną się spory o ocenę wyników wyborów, warto więc przypomnieć kilka liczb i
faktów.
Najpierw pytanie: co jest dzisiaj główną
linią podziałów politycznych? Podatki? Wydatki socjalne? Podział na lewicę,
prawicę i liberałów? Otóż nie - ten podział dziś to z jednej strony antykonstytucyjny,
eurosceptyczny i autorytarny PiS, a z drugiej broniące konstytucji i demokracji
proeuropejskie partie: PO, PSL, SLD, Nowoczesna oraz Wiosna i Razem. A jaki
jest układ sił między tymi obozami? W wyborach w 2015 r. PiS uzyskał 37,6 proc.
głosów, natomiast wymienieni przeciwnicy (bez nieistniejącej wtedy Wiosny) - 47
proc. Dziś te proporcje są podobne. Prawo i Sprawiedliwość, dzięki dobrej
koniunkturze w gospodarce i szczodrym wydatkom budżetowym, utrzymało swoje
poparcie, opozycja również. Przewaga KE, Wiosny i Razem nad PiS (średnia z
trzech ostatnich sondaży, po odrzuceniu skrajnych) wynosi 7 pkt proc. I jest
tylko jedna, ale ważna różnica - powstała partia Biedronia, która w niewielkim
tylko stopniu sięgnęła po nowych wyborców, głównie zaś odebrała głosy Koalicji
Europejskiej. A że poparcie dla Wiosny oscyluje w granicach 7-9 proc., jasne
się staje, że pozbawiona tych głosów KE może przegrać w niedzielę z PiS - i nie
będzie to niczyją winą ani tragedią! Nie przesądzi także wyniku wyborów
jesiennych - również wtedy, gdyby (co bardzo by mnie ucieszyło) Koalicja
wyprzedziła PiS o cały jeden procent.
Zasadnicze pytanie jest zupełnie inne, a
mianowicie: czy z tej arytmetycznej przewagi partii prokonstytucyjnych wyniknie
coś pozytywnego w wyborach parlamentarnych? Są tu dwa znaki zapytania: po
pierwsze, czy koalicja się nie rozpadnie, i po drugie, czy jest szansa na
porozumienie z Wiosną. W kwestii pierwszej chodzi oczywiście o postawę PSL,
który wprawdzie zdecydowanie wstąpił do koalicji, ale równie zdecydowanie może
z niej wystąpić. Rozumowanie Marka Sawickiego - głównego (wraz z Waldemarem
Pawlakiem) przeciwnika udziału PSL w Koalicji - jest bowiem następujące:
gdybyśmy wystartowali osobno i uzyskali choćby 5,5 proc. głosów, to trzy
mandaty byłyby pewne, jeśli natomiast w ramach Koalicji nie uzyskamy tych trzech
mandatów, to trzeba się z niej wycofać i na jesieni startować pod własnym
szyldem.
Rozumowanie z
egoistycznego punktu widzenia jest poprawne, jest w nim tylko jedna pułapka: a
co by było, gdyby teraz i za parę miesięcy PSL, idąc osobno, dostał - co jest
całkiem możliwe - nie 5,5 proc., ale 4,95 proc. głosów, w konsekwencji nie miał
żadnych posłów ani w Europie, ani w kraju, i utorował w ten sposób PiS-owi
drogę do kolejnej kadencji? Oczywiście nie wiem, która opcja przeważy w PSL,
jeśli tych trzech mandatów nie będzie, lepiej więc, żeby były. Wszystko zależy
od wyborców. Dlatego nieśmiało proponuję, aby wyborcy zdecydowani głosować na
Koalicję Europejską, ale mający problem, przy jakim nazwisku postawić krzyżyk,
postawili go przy nazwisku kandydata PSL.
Drugi znak zapytania to droga, jaką pójdzie
Biedroń. Jeśli sondażowe poparcie dla Wiosny się utrzyma, to bez Biedronia nie
uda się uzyskać większości parlamentarnej w przyszłym Sejmie. Dlatego już w
najbliższy poniedziałek partie Koalicji Europejskiej powinny zaprosić Wiosnę do
rozmów i ustalić, które punkty ich programów są zbieżne, więc po wyborach
mogłyby być wspólnie i szybko realizowane. Do znudzenia powtarzam, że takim
obszarem, na którym odnajduje się cała opozycja prokonstytucyjna, są kwestie
ustrojowe, czyli przywrócenie w Polsce podstawowych zasad i wartości demokratycznych.
Niestety, lata mijają, a żadna z partii opozycyjnych nie powiedziała, jak chce
naprawić Trybunał Konstytucyjny, sądy, prokuraturę, służby specjalne, media
publiczne, służbę cywilną, zarządzanie spółkami Skarbu Państwa itp. Brak
takiego programu nie tylko osłabi opozycję przed wyborami („oni chcą, żeby
było, jak było”), ale w przypadku zdobycia większości spowoduje spory i chaos
legislacyjny, co zwiększy szanse Andrzeja Dudy na ponowny wybór. To już ostatni
dzwonek, aby tego scenariusza uniknąć.
W nieustającym konkursie „Za co kochamy
ministra Brudzińskiego” wyraźną przewagę zdobywa niebanalny język, jakim pan
minister porozumiewa się z narodem. „Potrzebne nam to było, jak świni siodło” -
to po wybuchu afery z płacami w NBP. Plastyczny obraz osiodłanej świni działał
na wyobraźnię i naród od razu domyślił się, że minister wypowiada się
krytycznie, może nie o samych praktykach stosowanych przez prezesa NBP, ale na
pewno o ich ujawnieniu. Nie minęło kilka tygodni, a spragnieni nowych podniet
leksykalnych obywatele otrzymali trudniejsze zadanie. Ostro krytykowany za
wylądowanie helikoptera, którym leciał, na boisku piłkarskim i przerwanie meczu
młodych piłkarzy w Choszcznie, pan minister podwyższył poprzeczkę. Stwierdził,
że nic o meczu nie wiedział, i dodał: „Nie mam tak zrytego beretu, żeby przerywać
mecz młodzieży”. Fakt, że beret Joachima Brudzińskiego nie jest zryty, musi
cieszyć, pytanie tylko, czy ta wysoka samoocena jest prawdziwa? Gdy za
domalowanie Matce Boskiej tęczy policja o 7 rano wkroczyła do mieszkania
Elżbiety Podleśnej, chciała ją zatrzymać na 24 godziny, zabrała jej biustonosz
i próbowała wejść w posiadanie jej rajstop, pochwalić funkcjonariuszy za te
działania mógł tylko ktoś z nieźle zrytym beretem. Czy właścicielem tego beretu
był pan minister Brudziński? Wiem, ale nie powiem, bo nie lubię być budzony o 7
rano. Na wszelki wypadek przygotowałem jednak biustonosz i parę rajstop, które
niedoinwestowanej policji oddam bez zbędnej szarpaniny.
Marek Borowski
Luka
Wracałem ze Śląska do domu krętymi objazdami,
gdy zrównał się ze mną radiowóz z czerwonym lizakiem w oknie. Zjechałem na
pobocze. Uprzejmy policjant zapytał, czy wiem, dlaczego mnie zatrzymał. Nie
wiedziałem, „Esemesował pan” - odparł i wskazał zamontowany na szybie smartfon.
Chwilę wcześniej stukałem palcem w wyświetlacz, korzystałem z GPS, nagle
wyskoczył na ekranie komunikat MSWiA o zbliżającej się burzy gradowej. Przesłonił
mapę, musiałem stuknąć, by znikł. Policjant pokiwał głową, oddał mi dokumenty,
życzył szerokiej drogi i pouczył: „Niech pan pamięta, że nie wolno stukać w
smartfona podczas jazdy”. „OK”. Pojechałem dalej.
Następnego dnia
jechałem taksówką do centrum miasta. Przed kierowcą identyczny smartfon na
szybie z GPS, obok tablet korporacji z wyskakującymi na ekranie zleceniami.
Kierowca zerkał w jego kierunku, polując na kolejny kurs i co jakiś czas stukał
palcem w ekran, ale nie miał szczęścia. Ktoś był szybszy i kradł mu adres. Polowanie
trwało. Towarzyszyło nam radio, donoszące takie wiadomości, że pan taksówkarz
warknął w pewnej chwili: „To skurwysyny jedne... słyszał pan, co zrobili?”.
Dzisiejsze czasy wymagają podzielności uwagi.
Minister Ziobro ma
innych ludzi za debili. Z wypiekami na twarzy wyglądał, jakby uprawiał seks,
gdy poniewierał Sejmem, ironicznie apelując do posłów opozycji, by skorzystali
z mózgów. Referował zmiany w kodeksie karnym, które inni prawnicy wyśmiali.
Ani słowa o pedofilii w Kościele. W to miejsce rzucał o ścianę Polańskim,
Trynkiewiczem, dowodząc, że nic nie skumał z filmu braci Sekielskich. Krzyczał,
że on by skazanych na odsiadkę ludzi nigdy nie wypuścił z pierdla. Obłęd, Mnie
jednak przeszły ciarki z innego powodu.
Kiedy w 1973 r.
rządzący w ZSRR komuniści postanowili rozprawić się z pisarzem noblistą
Aleksandrem Sołżenicynem, wydano dekret pozbawiający go obywatelstwa kraju „za
działalność na szkodę państwa”, skuto w kajdanki i wsadzono do samolotu.
Wylądował w Niemczech bez prawa powrotu. Zgodnie z prawem (dokładnie tego
samego obawiał się Lech Wałęsa i nie poleciał po odbiór Nagrody Nobla). Kiedy
Władimir Bukowski protestował przeciwko sowieckiemu systemowi represji,
skorzystano z prawa o przymusowym leczeniu, uznano go za wariata i zamknięto w
psychiatryku. Tam faszerowano go lekami, niczym Jacka Nicholsona w „Locie nad
kukułczym gniazdem”. Gdy w PRL minister kultury ogłosił w zarządzeniu, kto może
występować na estradzie (tzw. weryfikacje), oficjalnie miało to podnieść
poziom występów, ale de facto władze mogły te uprawnienia odebrać, jak
zespołowi Plastic People of Universe w Czechosłowacji (dostali tym sposobem zakaz
występowania).
Za każdym razem
korzystano z istniejącego przepisu stworzonego w innym celu. W PRL dali się na
takie „luki” nabrać najwięksi myśliciele opozycji, gdy negocjowali z
komunistami ustawę o cenzurze. Zapewniono w niej całkowitą wolność słowa,
jedynie dodano niewinny zapis o „zakazie publikowania treści mogących wywołać
niepokoje społeczne”. W sumie zrozumiałe, ale to wystarczyło. W oparciu o tę
niewinną „lukę” nawet niektóre nekrologi nie mogły być wydrukowane, nie mówiąc
o książkach, piosenkach Ewy Demarczyk czy artykułach w prasie. Cenzura szalała
jak nigdy.
Prawo zakazujące
komunikowania się za pomocą smartfona podczas jazdy autem - co uważam za sensowne
- dopuszcza posługiwanie się tabletem przez taksówkarzy. Hm. Ja to naprawdę
rozumiem. To ich narzędzie pracy. Ciekawi mnie jedynie, czy jest na to zgoda w
przepisach, czy może jest to luka, z której korzystają. Polskie ustawy tworzą
w 24 godziny dyletanci, a potem siedem razy poprawiają jeden dokument. Ale też
często tworzą je cynicy i kłamcy. Zostawiają luki dla kumpli, by się obłowili
(słynne „lub czasopisma” Jakubowskiej), albo pod pozorem korzyści obywatelskich
zastawiają pułapki na przeciwników politycznych (Kuchciński, który odbiera
posłom prawo zadawania pytań, horrendum).
Od jednego z
posłów wiem, że w nowym kodeksie karnym pojawił się zapis nakazujący
niezwłoczne powiadomienie prokuratury, jeśli się coś wie o przestępstwie.
Inaczej grozi więzienie.
I to mnie dźgnęło.
Jeśli tak to brzmi - Sekielski nie nakręci kolejnego filmu (o SKOK-ach). On już
coś wie. Natychmiast powinien iść z tym do prokuratury (obym się mylił).
Wszystko, co wychodzi spod ręki Ziobry, należy prześwietlić tomografem. Jestem
pewien, że wnikliwy prawnik przerazi się ilością zła, j akie tam zostało
ukryte.
Zbigniew Hołdys
Czego bardziej chcemy
Już za chwilę poznamy wyniki - drugich, z
czterech kolejnych - wyborów. Prognozy są sprzeczne, więc i emocje będą duże.
Nie zamierzamy Państwa ani specjalnie przekonywać do udziału w głosowaniu, ani
namawiać do poparcia proeuropejskich formacji - akurat wobec czytelników
POLITYKI byłoby to, jak mniemam, nietaktem. Ale generalnie eurowybory są
wyjątkowo trudne; dotąd (głosujemy czwarty raz) frekwencja nie przekroczyła 25
proc., co tylko potwierdza, że wyborcy je lekceważą. Nawet można zrozumieć
dlaczego: kompetencje Parlamentu Europejskiego są raczej mało rozpoznane;
gorzej zorientowani uważają, że to po prostu tłuste synekury dla polityków; z
kolei bardziej zaznajomieni wiedzą, że w Unii wciąż kluczowe decyzje i tak
podejmują rządy, a nie europosłowie. Wreszcie, my w Polsce wyłaniamy ledwo
51-osobową delegację do 751-osobowej Izby, z czego i tak duża część, czyli
europosłowie tzw. prawicy, sami się tam zmarginalizują w jakichś mniejszościowych,
eurosceptycznych klubach. To paradoks, że realnie waga tych wyborów nie jest oszałamiająca
- i tu intuicja nie myli - ale politycznie i symbolicznie na odwrót - ogromna.
W wymiarze europejskim wynik polskiego
głosowania będzie bardzo ważnym sygnałem dla większości państw Unii, czy wciąż
warto czekać na powrót „Polski Buzka i Tuska”, czy już raczej godzić się z Polską
Kaczyńskiego. Praktycznie może to oznaczać, w przypadku przegranej PiS, np.
odłożenie nominacji dla nowego polskiego komisarza w UE, tak aby kandydaturę
zatwierdzono już po październikowych sejmowych wyborach. Chadecy i socjaldemokraci
- a dziś nie ma wątpliwości, że wciąż będą w PE stanowić większość - mogą też
„czekać na Polskę” z ostatecznymi decyzjami w sprawie budżetu na następne lata,
powiązania wypłat z oceną stanu praworządności w Polsce, wstrzymywać się (gdyby
perspektywa zmiany władzy w Polsce nabrała prawdopodobieństwa) z uzgodnieniami
różnych polityk sektorowych. Więc wybory 26 maja, traktowane dosłownie jako europejskie,
mają znaczenie. Ale oczywiście ważniejszy jest ich wymiar wewnętrzny.
Głosowanie majowe słusznie uważa się za „suport”
przed jesiennym starciem. W tym sensie teraz nie chodzi o PE, ale o KE. Po
wyborach zadecyduje się zapewne przyszłość Koalicji Europejskiej, możliwość jej
poszerzenia lub rozpadu, także polityczne losy obecnych przywódców opozycji, a
więc i szanse zwycięstwa nad PiS jesienią. (Od razu polecam w tym numerze tekst
Janickiego i Władyki, którzy prezentują autorską matrycę ułatwiającą
odczytanie ostatecznego werdyktu elektoratu). Także dla partii władzy wynik
wyborów to nie tylko kwestia prestiżu, lecz przede wszystkim krajowej
rywalizacji z odbierającą jej głosy Konfederacją. Nie dziwi więc, że PiS rzucił
już na te wybory prawie wszystko, co miał. Na początku kampanii spodziewano się
raczej sporów wokół tzw. polexitu, sądownictwa, suwerenności, może uchodźców,
ale nie tego, że już w tej części sezonu politycznego władza obieca wyborcom
kilkadziesiąt miliardów złotych do ręki. I że sięgnie po zestaw argumentów z
piekła rodem.
Podczas ostatnich konwencji Jarosław
Kaczyński już przechodził sam siebie, zbierając w garść wszystkie wypuszczane
wcześniej, w tygodniowych dawkach, straszydła. Że (jeśli PiS nie wygra)
opozycja odbierze wszystkie hojne świadczenia, dzieci już od przedszkola będą
poddawane seksualizacji, propagowana będzie pornografia, dopuszczone
homoadopcje, ograniczona wolność w internecie, wprowadzona waluta euro (która
ludziom przyniesie wzrost cen, a krajowi gospodarczą klęskę), będziemy płacić
za niemieckie zbrodnie wojenne i oddawać Żydom majątki, zostaniemy zmuszeni do
przyjęcia islamskich imigrantów, w polskich miastach powstaną wyjęte spod
polskiego prawa „strefy szarłatu” itd. Prezes PiS naprawdę to, i jeszcze wiele
podobnych bredni, publicznie wygłaszał. I będzie je głosił do ostatniego dnia
przed ciszą wyborczą. Opozycja przez całą kampanię miała problem, co z tym
robić. Ignorować? Polemizować? Pewnie najlepiej było obracać w żart (jak zrobił
to Tusk, który wolę zaprowadzenia „szarłatu” aluzyjnie przypisał
ajatollahom-prezesom), ale z drugiej strony taka metoda zmieniłaby, skądinąd
poważne, wybory w kabaret, dodatkowo zniechęcając do brania w nich udziału.
Dopiero w ostatnich dniach za sprawą filmu
Sekielskich opozycja znalazła swoje poważne, autentyczne racje i emocje.
Polityczny sojusz PiS z Kościołem - o czym pisaliśmy i do czego wracamy w tym
numerze - nagle stał się dla partii rządzącej obciążeniem, a pospieszne próby
przykrycia afery, choćby poprzez absurdalne zaostrzanie całego Kodeksu karnego,
tylko pogłębiały wrażenie nerwowości, nawet paniki. Nieoczekiwana zapowiedź
wprowadzenia zasiłków dla dorosłych niepełnosprawnych, co PiS wcześniej
brutalnie odrzucał, sugeruje także, że zaczęły się sypać sondaże. Oczywiście,
że dyskusje o pedofilii w Kościele katolickim, które zdominowały końcówkę kampanii,
trudno uznać za klasyczny temat europejski. Ale tym razem, mam wrażenie,
Polacy intuicyjnie wyczuli, iż tu gdzieś leży istota sporu między PiS i
opozycją, że wreszcie w tej kampanii rozmawiamy o naszym rzeczywistym miejscu w
Unii i współczesnym świecie. Że jest co i po co wybierać.
Znany polsko-niemiecki publicysta Klaus
Bachmann, poproszony przez nas, aby popatrzył na polski spór polityczny z
perspektywy europejskiej, pisze, że daje się on sprowadzić do kulturowego
starcia miasto - wieś, gdzie istotnym wyróżnikiem jest właśnie stosunek do
religii, Kościoła, tradycji, społecznej hierarchii. Od lat szukamy kolejnych
nazw i pojęć opisujących polityczny i mentalny podział Polski i zawsze układa
się to według podobnej linii: świeckość - klerykalizm, progresywizm (jak mówi
Biedroń) kontra konserwatyzm, pluralizm - jedność narodowa, samorządność -
centralizm, rządy prawa - rządy autorytetu, wolność vs. „porządek”; a bardziej
złośliwie i stronniczo: „Zachód” kontra „zastój”, otwartość kontra swojskość. Dyskusja
o wzajemnym stosunku państwa i Kościoła znakomicie te spory ogniskuje.
Powtórzmy: 26 maja
nie będziemy wybierali tylko europosłów; przybliżymy się do odpowiedzi na
pytanie, jakiego społecznego porządku, jakiego kraju, chcemy dla siebie
bardziej.
Jerzy Baczyński
Kasowo i klasowo
Różowa okładka, erotyczna ilustracja,
nazwisko autorki - Joanna Jędrusik oraz renoma wydawnictwa Krytyka Polityczna spowodowały, że
sięgnąłem po książkę „50 twarzy Tindera”. Kto to może być ten Tinder? Nigdy o
kimś takim nie słyszałem. „50 twarzy” podobno nawiązuje do niejakiego Greya,
ale i o nim niewiele wiem. Okładka zachęca: „Fascynujący autobiograficzny
reportaż o poszukiwaniu bliskości seksu i sensu, poradnik randkowania i obsługa
relacji damsko-męskich”. Pierwsza młoda osoba w redakcji wyjaśniła mi, o co
chodzi. - Tinder to „apka”, „portal Radkowy”. „Apka”? Co to jest ta „apka”?
Może „papka”? (Słuch mam już nietęgi). A Jędrusik? Jeśli to pseudonim, to
dobrze dobrany, gdyż znana aktorka Kalina Jędrusik miała najbardziej pociągający
dekolt w Polsce Ludowej. Zaglądam do „Wikci”, nazwisko autorki jest faktyczne,
tematyka również, trzymam więc w ręku debiut literacki. „Szukasz sensu na jedną
noc? A może seksu na całe życie? Polizwiązku z kilkoma fajnymi osobami?” -
zachęca okładka.
Ostatnia powieść
erotyczna, jaką czytałem, to „Raz w roku w Skiroławkach” Zbigniewa Nienackiego,
i było to w 1983 r., 35 lat temu, w ciemną noc stanu wojennego. Nienacki był
popularny wśród dzieci i młodzieży jako producent Pana Samochodzika, ale pisał
także książki dla dorosłych. „Skiroławki” były bestsellerem, władza nie
szczędziła papieru, bo lepiej, żeby naród czytał o dupie (pardon, ale to
dopiero początek, nie jest to felieton dla dzieci) niż podziemne „Mazowsze”. Ja
uznałem dziełko Nienackiego za grafomanię i erotomanię. Ściągnęło to na mnie
ogromny gniew wielbicieli Pana Samochodzika, Nienackiego, i wszystkiego, co
jego jest. Ślady tamtej awantury można znaleźć w POLITYCE z 1983 r.
Następnie przeżyłem
35 lat (czyli o pięć lat więcej od tego, ile teraz miałoby grozić za pedofilię)
na odwyku od literatury, powiedzmy, „zmysłowej”. Aż tu nagle otwieram „50
twarzy..” i czytam, że jest to opis przygód młodej kobiety na portalu randkowym,
z którego korzystała jeszcze u schyłku swojego nieudanego małżeństwa.
(„Użyłam sobie jak pies w studni” - mówi o małżeństwie). Wpłynęło to chyba
niekorzystnie na opinię bohaterki o monogamii w ogóle: „W końcu ta monogamia to
jednak chujnia” - stwierdza. (Ostrzegałem, że felieton jest dla dorosłych, a to
dopiero gra wstępna). „Pierdolę tę całą monogamię, bo tylko robi nieporządek w
chaosie i wcale nie jest taka atrakcyjna. Po kilku latach łykania popkultury,
dziewiętnastowiecznych powieści i smutnego męczenia dupy a la Kieślowski człowiekowi
wydaje się, że celem życia jest znalezienie partnera, bratniej duszy.
Pokrewieństwo dusz to wielka ściema. Można sobie mieć wiele pokrewnych duszy,
w dodatku z częścią sypiać, a z częścią nie”.
Nazwisko znanego
reżysera pojawia się nieprzypadkowo. Od czasu do czasu bohaterka wysyła
sygnały, że należy do szeroko pojętej inteligencji, wrzuca jakieś nazwiska,
„nieodżałowanego” Janusza Głowackiego czy Levi-Straussa, który jednak nie jest
nieodżałowany.
Prawdziwą
namiętnością narratorki jest seks. Próbuje zaspokoić się we własnym zakresie,
po kilku dniach rozmów, wymiany zdjęć, nawet filmików na Tinderze, „po prostu
strasznie potrzebuję seksu, a zabawy wibratorem przestają wystarczać”, wchodzi
więc na Tindera. Kiedy facet, którego wybrała w serwisie randkowym, jej się
podoba, „w ciągu godziny ląduje w moim łóżku”. Następnego dnia „seks też jest
ekstra, może nawet lepszy. Sebastian opowiada mi o lekach, o wizytach w
psychiatryku. Przytulam go do nagiej piersi i robię mu laskę z prawdziwym
zaangażowaniem”.
Jej filozofia jest
prosta, „właściwie nie chcę być z nikim w związku, tylko się bawić. Potem
powiem mu o dwóch facetach, z którymi będę się częściej lub rzadziej widywać”.
Czasownik „widywać” niekoniecznie oznacza to samo dla każdego. W tym przypadku
jest niedopowiedzeniem. Dzięki pewnemu Grzegorzowi poznaje Polskę prowincjonalną.
„Pierwszy raz spotykam kogoś, kto nie czyta Levi-Straussa, nie był nigdy w
Paryżu i nie chodził do opery. Kurwa, zaczynam sobie zdawać sprawę, że przez
wiele lat żyłam w jakiejś bańce”. Odkrywa poczucie wstydu. Miała „za łatwo, za
dobrze”. Wrażliwa społecznie, wstydzi się tego. Ale teraz korzysta z Tindera i
jest git. Wydaje pieniądze na sukienki, buty, kosmetyki. „A zwłaszcza bieliznę.
Potrafię kupić komplet ciemnozielonej tylko po to, żeby włożyć dla chłopaka,
który jest fanem Legii”. (Teraz, kiedy Legia straciła mistrzostwo, trzeba
będzie kupić bieliznę w kolorach Piasta Gliwice).
„Czasami - przyznaje - ma nawet zbyt dużo energii
w sytuacjach jeden na jeden i zdarza się, że zapomina, iż po dwóch razach ktoś
może nie mieć siły i trzeba iść spać..”. Nie potrafi zrozumieć, jak można się
za bardzo zmęczyć w łóżku i nie mieć siły na seks. Wiele razy zdarzało się jej
uprawiać seks od północy do ósmej rano. Może to jedyna forma sportu, jaką
toleruje. Po intensywnym sporcie następnego dnia śpi 12 godzin, ledwo się
porusza, wszystko ją boli, jest „trochę tkliwe”, czasem poobcierane, podrapane,
posiniaczone. „Okej, z tą różnicą, że po sporcie nie ma się nigdy śladów zębów.
Jak opisać zakwasy, których dostaje się po tym, jak poprzedniej nocy robiło się
wiele razy laskę? Zakwasy ust?”. Nawet głębokie gardło to nic trudnego, i teraz
już wie, jak to jest mieć „poobcierany przełyk”.
Wspominaliśmy o tym, że bohaterka jest
wrażliwa intelektualnie i społecznie. Cierpi, kiedy randkuje z chłopakiem,
który ma kłopoty psychiatryczne. Dostrzega, że ludzie znajdujący się przez
Tindera są jak produkty. Dobierają się kasowo i klasowo. „Biuro mamy w centrum.
Wychowujemy gówniaka bezstresowo, uczymy go o gender, i o tym, że ludzie mogą
być różnych kolorów”. Dobierają sobie partnerów w ramach tej samej klasy.
„Kapitał musi się zgadzać. Hajs musi się zgadzać. Wybieramy się nawzajem jak
produkty na sklepowych półkach i sami stajemy się produktami”. Ciekawe, na kogo
głosuje bohaterka. Elektorat wielkomiejski, dobrze sytuowany i wyzwolony.
Lektura w sam raz na ciszę wyborczą.
Daniel Passent
Bardzo fajny wpis. Będę zaglądać częściej.
OdpowiedzUsuń