Za chwilę wybory
Być może ważniejsze niż wynik wyborów jest
to, ile sił straciły poszczególne ugrupowania, by był on taki, jaki jest.
Największą
publicystyczną kalką ostatnich miesięcy jest twierdzenie, że wybory europejskie
są wstępem do parlamentarnych, a ten, kto wygra teraz, będzie miał zdecydowanie
większe szanse jesienią. Teza niby oczywista, ale być może bałamutna.
Przewidywanie, kto wygra maraton, na podstawie sytuacji na półmetku, bywa
wyjątkowo złudne. Czołówka biegnie wciąż razem, ale jedni mają, jak to się
mówi, świeże nogi, a drudzy coraz krótszy oddech.
Mam ten kłopot i tę
przewagę, że piszę ten komentarz dwa dni przed wyborami. Kłopot, bo część
prognoz może być unieważniona, przewagę, bo emocje po ogłoszeniu wyników często
pozbawiają dystansu. A na to, co zdarzy się jesienią, to, co działo się w
czasie kampanii, może mieć większy wpływ niż to, co zdarzyło się w dniu
wyborów.
Od razu nadmieniam,
że na potrzeby tych rozważań przyjmuję, iż poparcie dla Koalicji Europejskiej
i PiS jest podobne, które to założenie wydaje się i prawdopodobne, i
bezpieczne. Przyjmując je, stawiam tezę, że ten remis więcej kosztował PiS. W
każdym sensie. Partia Kaczyńskiego musiała bowiem sięgnąć do najgłębszych
rezerw i rzucić na stół niemal wszystkie karty, nie po to, by zagwarantować
sobie zdecydowane zwycięstwo, ale by uchronić się przed porażką. Wybitnie
szczodre obietnice, które miały być składane jesienią, musiały być złożone już
teraz. Nie oznacza to oczywiście, że zdesperowane PiS nie pójdzie po bandzie
do końca i nie obieca tyle, by na koszt wyborów zapożyczyły się dwa pokolenia
Polaków. Będzie to jednak pachniało desperacją i demonstrowało słabość, a nie
siłę.
Uderzające było to,
jak niewiele, poza prezentami na kredyt, miało w tej kampanii do zaoferowania
PiS. Smutny recykling strachów i obsesji - zabiorą wam pięćsetplusy, wprowadzą
euro, żebyście zbiednieli, Żydzi odbiorą wam majątek, a geje będą wam
seksualizować dzieci. Suma nonsensów wskazująca na kompletną bezradność i
intelektualną degrengoladę. Ale - co być może ważniejsze - w istotny sposób
zostały osłabione zasoby PiS.
Biskupi i księża,
udzielający tej partii bezceremonialnego wsparcia, mają teraz na głowie większe
kłopoty. Stawką jest los Kościoła, a nie los PiS. Owszem, są one ze sobą
złączone, ale nie absolutnie. Najbardziej osłabiona została pozycja premiera
Morawieckiego. Królówka na politycznej szachownicy błyskawicznie stała się
zagrożona. Problemy premiera zdominowały drugi kolejny finisz kampanii
wyborczej. Jest on teraz najsłabszym ogniwem łańcucha. Gdy ogniwo pęknie,
łańcuch może się posypać kompletnie.
PiS jest dziś
najsłabsze od czterech lat. Opozycja jest dziś najsilniejsza od momentu
ostatnich wyborów parlamentarnych. Ale władza i opozycja mają w sumie podobny
kłopot i bardzo trudno będzie im znaleźć i pobudzić dodatkowe zasoby.
PiS zapewne odwoła się do tego, co zna i lubi najbardziej socjalu i strachu.
Opozycja z kolei ma już tylko chwilę, by pokazać, że ma pomysł na Polskę, nie
tylko na skądinąd niezbędną depisizację, ale na nadanie państwu nowego
kształtu i nowego impetu. Powstanie Koalicji Europejskiej było wielkim
sukcesem, ale wciąż jest ona w swoistym przykurczu. Jakby nie wierzyła w
zwielokrotniony efekt pasji, entuzjazmu, rozmachu i odwagi, bez których
jesienią po prostu nie wygra.
Kluczem do tego, co
stanie się jesienią, mogą być wyniki potencjalnych koalicjantów albo
przeszkadzaczy Kaczyńskiego i Schetyny. Konfederacja i Wiosna mogą dać
zwycięstwo prawicy i opozycji. Mogą też doprowadzić do ich porażki, jeśli PiS
lub Koalicja będą musiały poświęcić wiele czasu i energii na walkę nie z
głównym oponentem, lecz z formacją potencjalnie sojuszniczą.
Co zdecyduje o
wyniku jesiennych wyborów? Ryzykuję tu tezę, że coś, o istnieniu czego dziś
jeszcze nie wiemy. Expect unexpected - oczekuj nieoczekiwanego, głosi stara
prawda wyborcza. Warto się też przygotować na październikowe niespodzianki.
Kampania pokaże, do czego są zdolni panowie Kaczyński, Ziobro i Kurski w
obronie swej władzy Hamulców może nie być.
Na dwie kolejne
kampanie wielki wpływ miały wolne media, które uderzając we władzę, dały tlen
opozycji. Uderzały nie dlatego, że są opozycyjne, ale dlatego, że są wolne.
Autorytarna władza chciała je zniszczyć, ale na szczęście nie umiała. Po
wyborach podejmie kolejną próbę. Chyba że wcześniej przegra. Z ich pomocą.
Gdy czytają Państwo ten tekst, wybory są już przeszłością.
Ale to tylko maty antrakt. Za chwilę wakacje, a tuż po nich 10 tygodni, które
zdecydują o losie Polski na dekadę albo dłużej. Strach o utratę władzy u
jednych zderzy się z nadzieją na normalność w Polsce u drugich, Do przerwy mamy
wynik w okolicach remisu. Ale na końcu żadnego remisu nie będzie. Będzie albo
triumf, albo klęska.
Tomasz Lis
Lekcja majowa
Miał być„remis ze wskazaniem na PiS” wyszło
zdecydowane zwycięstwo PiS. Siedmiopunktowa przewaga Zjednoczonej Prawicy nad
Koalicją Europejską jeszcze w noc wyborczą wydawała się nieprawdopodobna. Ale
fakty są nieubłagane: partia Jarosława Kaczyńskiego wygrała eurowybory; w
południowo-wschodnich okręgach uzyskała nadwyżkę niemal druzgocącą, kilku
kandydatów pobiło krajowe rekordy poparcia (500 tys. głosów na Beatę Szydło
robi wrażenie). Zważywszy że to głosowanie miało być dla opozycji
najłatwiejsze, a po przebiegu wyborów samorządowych spodziewano się nowej
antypisowskiej mobilizacji wielkich miast, w sumie dla Koalicji wyniki są
bardziej niż rozczarowujące, a nastroje zrozumiale podłe. Choć, formalnie,
klęski przecież nie ma: prawie 40 proc. głosów oddanych na KE jest rezultatem
przyzwoitym. Opozycyjni politycy powtarzają, że maj jeszcze nie przesądza o
wynikach października - ale co mają mówić? I tak niemal wszyscy wróżą dziś
łatwe, przygniatające zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych. Jeśli ta
prognoza ma się nie spełnić, opozycja (wiem, że łatwo tak radzić) musi się jak
najszybciej otrząsnąć z przygnębienia, nie zanurzać za głęboko w wewnętrzne
rozrachunki. Ale najważniejsze, to w miarę poprawnie odczytać, co się stało.
My w POLITYCE też
nad tym się zastanawiamy; za tydzień, mając już więcej danych, przygotujemy
kolejne porcje opinii i analiz. Tymczasem kilka najogólniejszych, pospiesznych
obserwacji. Po pierwsze, potwierdziła się głęboka polaryzacja polskiej polityki.
Mimo utyskiwań orędowników tzw. trzecich sił na „wyniszczający duopolu Popisu”
prawie 85 proc. głosujących postanowiło wziąć osobiście udział w starciu
PiS-KE, uznając, jak widać, jego sens i autentyczność.
Po drugie: ta dwubiegunowość oznaczą też, w praktyce,
dwudzielność, czyli że potencjały proPiS i antyPiS pozostają, wbrew pozorom,
wyrównane. KE wespół z Wiosną zgromadziła ok. 45 proc. głosów, czyli dokładnie
tyle samo, co antyPiS (w innym układzie partyjnym) w wyborach sejmikowych w
2018 r. i co Zjednoczona Prawica obecnie. Po trzecie, zaskoczyła frekwencja.
Pobite zostały wszystkie wcześniejsze rekordy. Jednak mobilizacja elektoratu
nie zadziałała na korzyść „opcji europejskiej” przeciwnie, zwiększyła skalę
zwycięstwa PiS. Okazało się, że miasta, poza największymi, były znacznie mniej
politycznie pobudzone niż otaczająca je tzw. prowincja. To poważne ostrzeżenie
dla Koalicji i wskazówka, żeby przeorientować kampanię.
Istotna, zwłaszcza w perspektywie
jesiennych wyborów, jest kolejna, pokrewna, obserwacja: kampania opozycji musi
być aktywniejsza. Oczywiście, że PiS dysponuje nieporównanie większymi
pieniędzmi i środkami perswazji niż przeciwnicy, a to, co wyprawiała
telewizja, którą wstyd nazywać publiczną, jest właściwie ewenementem w skali
światowej i faktycznie przypomina jakieś wzorce północnokoreańskie. PiS w tej
batalii użył zresztą wszystkich dział: obiecał wyborcom 40 mld zł do ręki,
wypłaty uruchomił tak, aby zaczęły trafiać„do portfeli Polaków'” w rytmie
wyborczym (portfele uznano za miarę wolności i europejskości); rzucił na wyborczą
szalę gejów, Żydów, Niemców, Matkę Boską, Kościół, euro i krowę plus. Jeśli do
tego dodać znakomitą ogólnie koniunkturę gospodarczą, minimalne bezrobocie i
wzrosty płac - 45-procentowe poparcie dla partii władzy nie oszałamia,
zwłaszcza że w domach tradycyjnie pozostała ponad połowa wyborców. Ale też
więź PiS z jego wyborcami okazała się na tyle silna, że żaden głośny skandal
nie spowodował odpływu elektoratu w stronę opozycji. Ba, wygląda na to, że nawet
film Sekielskich zmobilizował część tradycyjnego elektoratu, zwłaszcza z tzw.
pasa biblijnego, do „obrony Kościoła” i głosowania na PiS. Szansa dla opozycji
w tym, że PiS wystrzelał już mnóstwo najcięższej amunicji i trudniej mu będzie
stosować taktykę „więcej tego samego”.
Kolejna uwaga:
logika polaryzacji jest bezwzględna i byłoby niedorzecznością, gdyby po
majowych wyborach któryś z członków Koalicji próbował ten projekt porzucić (tu
najbardziej podatny na rozłam jest PSL), skazując się albo na polityczny
hazard, albo wchłonięcie przez PiS. Nie wydaje się jednak sensowne poszerzanie
KE poza granice rozsądku. Lewica, mimo słabego wyniku Wiosny i tradycyjnie
marginalnego Razem, ma szansę być realną trzecią siłą w przyszłych wyborach i
raczej zwiększa potencjał opozycji, niż go rozbija. Ale pytanie, czy skłócone,
egocentryczne środowiska lewicowe zdołają się jakoś organizacyjnie poucierać?
Majowy zimny prysznic powinien działać otrzeźwiająco, ale rozumiem tych,
którzy w to nie Wierzą.
Wyniki wyborów
zostawiły też miejsce na osobną inicjatywę polityczną po stronie opozycji, jaką
miał być ewentualny „ruch 4 czerwca”. Opozycja bardzo potrzebuje rozszerzenia
partyjnej formuły o sojusz z demokratycznymi środowiskami, zwłaszcza
samorządowym do tego planowane na 4 czerwca gdańskie Święto Wolności i
Solidarności dobrze się nadaje. Pomysł ewentualnej wspólnej „samorządowej”
listy do Senatu, pod patronatem lub tylko życzliwą protekcją Donalda Tuska,
jest wart podjęcia.
W ogóle jest wskazane, aby w Gdańsku, po opadnięciu powyborczych
negatywnych emocji, nastąpił restart decydującego i kampanii wyborczej - nawet
nie w sensie technicznym, ale ideowym.
Cała dzisiejsza demokratyczna opozycja
broniąca zasad konstytucji III RP, prozachodniego kursu, honoru twórców Wolnej
Polski, sukcesów transformacji - właśnie w rocznicy 4 czerwca może zaczepić
swoją narrację, broniąc się przed nieprawdziwą, zakłamaną, skarykaturyzowaną,
alternatywną historią III RP według Kaczyńskiego. Bez odzyskania własnej
historii dzisiejsza opozycja będzie tylko odbiciem, refleksem PiS, a wyborcy
będą ją popierać jako mniejsze zło. W obecnych warunkach politycznych opozycyjność
wobec PiS powinna zostać wbudowana w znacznie szerszy przekaz. Koalicja
potrzebuje własnej legendy, ale i agendy, podjęcia porzuconych czy pominiętych
w kampanii tematów: zmian klimatycznych, ochrony środowiska, służby zdrowia,
przyszłości edukacji, polityki społecznej czy senioralnej.
Opozycja wciąż może
wygrać jesienne wybory, wciąż ma rezerwę utraconych lub zobojętniałych
wyborców, lecz powinna im dać to, co Kaczyński daje swoim: ducha wspólnoty,
poczucie własnej - i własnych - wartości, spójny plan na przyszłość.
To dramatyczny wniosek z przegranych majowych wyborów.
Jerzy Baczyński
Julia i przyjaciele
Bez względu na wynik wyborów wyrazy uznania
i podziwu należą się niezależnym mediom, w tym „Gazecie Wyborczej”, TVN i
braciom Sekielskim. Bez nich wynik wyborów byłby trochę inny Od unijnej szmaty
i srebrnych interesów, po szmat ziemi (15 ha) kupionej od Kościoła przez premiera
Morawieckiego - „Gazeta” nie ustawała w odsłanianiu prawdy, dlatego ma tylu
wrogów.
Jednym z ostatnich
odkryć „Gazety” jest dyskretny klub towarzysko-polityczny Julia i Przyjaciele,
położony w samym centrum Warszawy. Lokalizacja wymarzona, dwa kroki od
Belwederu, Ministerstwa Obrony i od Kancelarii Premiera, o barani skok od
Trybunału Konstytucyjnego, za to daleko od Czerskiej. Design i stylizacja
zapewniają ciepłą, przytulną atmosferę, którą roztacza gospodyni lokalu mgr
Julia Przyłębska. Gospodarz lokalu przebywa dużo poza domem, co przyczynia się
do niekrępującej atmosfery, jaką potrafi stworzyć tylko kobieta.
W mieszkaniu Julii
Przyłębskiej na Szucha prezes Trybunału Konstytucyjnego spotyka niektóre z
najważniejszych osób z obozu władzy, na czele z jego prawdziwym władcą -
prezesem Kaczyńskim i przybocznym premierem Morawieckim. Media prorządowe
usiłują nam wmówić, że są to spotkania apolityczne, niemające nic wspólnego z
działalnością gospodyni ani gości, mowa jest głównie o Myszce Miki i o kotach.
Kto chce - niech wierzy. Kaczyński przyznał niedawno, że lubi bywać u pani
Przyłębskiej i nie powiedział, że prywatne kontakty szefa partii rządzącej z
szefową najwyższego Trybunału są niestosowne. Jednocześnie prawicowe media co
pewien czas międlą jedną i tę samą sensację, że kiedyś prezes Rzepliński
współpracował przy pisaniu jakiejś ustawy z Platformą. Kiedy prezes PiS
regularnie bywa u prezes Trybunału, to jest cacy, kiedy inny prezes Trybunału
spotkał się z politykami PO - to jest be.
Prototypem spotkań
w mieszkaniu na Szucha jest „gabinet kuchenny” izraelskiej premier Gołdy Meir w
latach 70. ubiegłego wieku. Premier Izraela miała w zwyczaju podejmować
najbliższych, zaufanych współpracowników w swojej niewielkiej kuchni. Była
osobą skromną; w Palestynie, jeszcze za czasów brytyjskich, najpierw mieszkała
w kibucu, a nigdy w eleganckim apartamentowcu. Przez cztery lata mieszkała w
skromnej rezydencji premiera.
Ubrana w fartuszek
(podobnie jak Indira Gandhi) premier Gołda w kuchni robiła wszystko sama, w
każdą sobotę była gefilte fish, rosół, szarlotka albo sernik własnej roboty i
koniecznie mocna kawa po turecku, których szefowa rządu wypijała około 20
dziennie. Do tego paliła jak smok. Powietrze w kuchni było ciężkie, ale każdy
chciał się w nim dusić, choć tylko nieliczni dostąpili zaszczytu. Stałym
gościem był gen. Moshe Dayan - minister obrony, jednooki potwór znany z
karykatur w PRL, Levi Eshkol - poprzednik Gołdy Meir na stanowisku premiera,
Yisrael Galili - wojskowy i polityk. Nadwyżki jedzenia zjadała rodzina, wnuk
uważał, że sernik babci jest najlepszy, ale Gołda twierdziła, że nie jest
obiektywny. Spotkania w wąskim gronie w kuchni miały charakter nieoficjalnych
obrad faktycznych decydentów, co wywoływało sprzeciwy jako sprzeczne z
konstytucją. Trójpodział władzy - twierdzili krytycy - dotyczy trzech pokoi, a
spotkania w kuchni są nielegalne. Kiedy generał Ariel Sharon został ministrem
finansów, zażądał dopuszczenia go do kuchni, na co David Levy - minister spraw
zagranicznych - demonstracyjnie kuchnię opuścił.
W 1972 r. lewicowa
partia Mapam zaczęła się otwarcie buntować przeciwko pichceniu polityki w
kuchni pani premier. „Żądamy udziału we wszystkich obradach rządu. Nie
uważamy, że kuchnia Gołdy Meir jest właściwym miejscem dla pichcenia stanowiska
koalicji” - głosiła Shulamit Aloni, działaczka na rzecz praw człowieka,
późniejsza minister w rządach Icchaka Rabina i Szimona Peresa. Z czasem premier
Netanjahu instytucję kuchni zlikwidował, spotykając się w gronie swojego
„gabinetu wewnętrznego” gdzie indziej.
Nie wiemy, jak prezes Przyłębska, ale Gołda
Meir miała bogate przygotowanie polityczne do swojego urzędu. Nie urodziła się
w niczyim salonie, tylko w Kijowie, potem w USA studiowała w drugorzędnym
koledżu - była m.in. działaczką syjonistyczną i socjalistyczną, wreszcie
ministrem pracy oraz pierwszą kobietą ministrem spraw zagranicznych w Izraelu.
Nie była feministką. W jej kuchni przebywali sami mężczyźni, być może dlatego,
że udział kobiet w polityce był wówczas ograniczony. Mówiono o niej, że wspina
się i zabiera drabinę za sobą. Była twarda. Premier Ben Gurion, jeden z twórców
państwa Izrael, mówił o niej, że jest najlepszym facetem w rządzie. Nazywano
ją matką pszczół. Mimo że dużo czasu spędzała w kuchni, odżywiała się skromnie.
- Karmi się polityką - mówiono.
W tym, że
Kaczyński, Przyłębska i Morawiecki wzorują się (być może nieświadomie) na
gabinecie kuchennym Gołdy Meir, nie ma nic zaskakującego. Izrael jest dla nich
wzorem, czego nie ukrywają. Mimo że PiS popsuło, jak mogło, stosunki z Izraelem
oraz z diasporą żydowską, jedno i drugie pozostaje dla nich niedościgłym
wzorem. Jest to państwo silne, samodzielne, mocarstwo regionalne, otoczone
przez żywioł arabski, państwo raczej okupacyjne niż okupowane, konserwatywne i
wyznaniowe (choć sama Gołda Meir była niewierząca), innowacyjne, jak mało który
kraj na świecie, umiejące bronić swoich interesów, potęga
naukowo-technologiczna, eksporter najnowocześniejszej broni. W dodatku
tamtejszy premier Netanjahu ma cały czas na karku prokuratora, który ściga go
za rozmaite geszefty. No i wreszcie Izrael to oczko w głowie USA.
Diaspora żydowska
wspiera swój kraj jak żadna inna - jest znakomicie zorganizowana, zamożna,
wykształcona, wpływowa, szczodra i czego jeszcze można wymagać? Nacisk, jaki
rządy PiS kładą na stosunki z Polonią, potwierdza, że Izrael jest dla nich
wzorem. Żydzi zbudowali to, o czym marzą Polacy. Pierwszy warunek - gorsze
stosunki z sąsiadami - już osiągnęliśmy. Drugi (bliski sojusz z USA) usiłujemy
spełnić. Trzeci - przerabianie Holokaustu na Polokaust - jest w toku.
Daniel Passent
Melduję, że skończyłem
Parę dni temu z uwagą wysłuchałem wykładu
mistrzowskiego ojca Ludwika Wiśniewskiego. Dominikanin, erudyta,
opozycjonista, ideowiec, po wstrząsającym wystąpieniu w czasie pogrzebu
prezydenta Pawła Adamowicza w swoim wykładzie zajął się analizą stanu polskiej
polityki i polskiego społeczeństwa. Ubolewał nad naszymi podziałami
społecznymi, analizował ich przyczyny i znalazł je w sferze intelektualnej,
osobowościowej i mentalnej polskich polityków. Ojciec Ludwik składa się z
samej prawdy i uczciwości. Nie mieści mu się w głowie, że politycy dla
doraźnych celów z ogromną dozą cynizmu potrafią oszukiwać społeczeństwo. Nie
mieści mu się w głowie również to, że tak duża część społeczeństwa jest podatna
na te kłamstwa, a z drugiej strony tak mało zainteresowana wpływem decyzji
polityków na swoje życie, Drżącym głosem mówił o politykach, którzy jego, ale
nie tylko jego zdaniem powinni przejść badania psychiatryczne. Był niesłychanie
przejęty tą analizą i nie znalazł odpowiedzi na pytanie, czym kierują się
ludzie, którzy tak bardzo pragną zdobyć i utrzymać władzę. Z wielkim żalem
mówił o dystansie, jaki świat obecnej polityki dzieli od rządu Tadeusza
Mazowieckiego, rządu uczciwych ideowców i intelektualistów. Wykładu słuchali w
większości ludzie młodzi. Nie jestem pewien, czy doszło do nich, że ta
porażająca diagnoza związana jest z ich przyszłością, o której, mam nadzieję,
będą decydowali w najbliższych i kolejnych wyborach. Obserwując to, co dzieje
się dzisiaj w przededniu wyborów europejskich, jestem zdania, że najlepiej by
było, gdyby w naszym kraju cały czas trwała powódź. Powódź w okresie
przedwyborczym jest okazją do włożenia rządowych gumiaków i pokazania, jak
bardzo politycy łączą się z poszkodowanymi. W sztabie kryzysowym pewien
pułkownik powiedział: „Melduję, że skierowałem do zagrożonego miejsca 61
żołnierzy Melduję, że to koniec meldunku”. A ja melduję, że to koniec
felietonu.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Kiepski bar demokracja
Bardzo lubię czytać Roberta Krasowskiego.
Pochłaniałem kolejne tomy jego trylogii o historii III RP, gdy tylko się
ukazywały: „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”,
„Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD”, „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako
wieczny konflikt”.
Podoba mi się jego
absolutnie cyniczny stosunek do świata polityki. Nie, żebym go podzielał, bo ja
ciągle wierzę w możliwość choćby trochę lepszych rządów, w to, że kilku
polityków na sto zechce kierować się nie tylko interesem własnym i swojej
partii. Więc tak, nie porzuciłem wszystkich złudzeń, ale z rozkoszą nurzam się
w opisowym nihilizmie Krasowskiego.
Teraz dostałem i
oczywiście połknąłem na raz rodzaj podsumowania myśli o polityce autora pod
tytułem „O demokracji w Polsce”. Mój ulubiony Machiavelli nie zawodzi. Rzecz
jest konkretna, 250 stron, napisana jak zawsze klarownie, ładnie, chwytliwie,
jest pełna anegdot i wiedzy zakulisowej. Efektowne paradoksy gonią ładne
grepsy: „Masy tracą serce do demokracji, gdy tracą dochody, elity, gdy tracą
marzenia”, „Premierzy urodzili się w Polsce, ale pracowali w partii. Więc
myśleli o Polsce jak wszyscy Polacy. Po pracy”, „Patrząc na łąkę, człowiek
widzi kwiaty, bocian widzi żaby. Politycy biją się o władzę, obywatele biją
się o wartości”, „Tusk odwoływał się do tego, co było miękkie, leniwe,
bezmyślne. Kaczyński do tego, co gniewne, złośliwe, pamiętliwe”.
Krasowski:
„Cyniczne partie ogłupiały demos, żałosny parlament, fanatyczne media. Tak
wygląda demokracja nad Wisłą. Nie tylko dziś. Tak wyglądała każdego roku.
Kiedy w 1989 r. Polacy sięgnęli po demokrację, wierzyli, że dostali do ręki
zaczarowaną różdżkę. Dziś wiemy, że to było złudzenie. Nie dlatego, że Polacy
owo cudo popsuli, ale ponieważ różdżki nie było. Demokracja nie pociąga za
sobą lepszej polityki. Ani w Polsce, ani gdzie indziej. (...) Polityka nie
stała się narzędziem w rękach demokracji, to demokracja jest kolejnym
narzędziem w rękach polityki”.
A polityka zajęta jest
sama sobą i nie ma żadnego znaczenia dla życia obywateli, społeczeństwa,
państwa, wybory są kostiumem, nikogo się tak naprawdę nie wybiera, co najwyżej
odsuwa od władzy. Słuchając kolejnych argumentów Krasowskiego, kiwałem
grzecznie i akceptująco główką, ale gdy zamknąłem książkę, zacząłem się zastanawiać,
czy ja w zasadzie istnieję. Może śnię i tylko mi się wydaje, że siedzę w
susharni przy Waryńskiego i piszę ten felieton? A może jestem tylko bohaterem
czyjegoś snu i moje 51 lat życia to tak naprawdę zabawa neuronów między
chrapnięciami jakiegoś kolesia?
Tak się
zastanawiam, bo według Krasowskiego polityka nie ma znaczenia, „rządzenie” jest
mitem, wszystko dzieje się samo. „Kto zatem zbudował w Polsce kapitalizm? Kto
wydał rozkazy, kto podjął decyzje? Nikt. Kapitalizm był samosiejką. Gdy
przestał być zakazany, sam wyrósł”. Mógłbym się zastanowić, kto zdecydował o
przestaniu zakazywania, ale bez czepialstwa. „Skoro rządzenie jest iluzją,
którą roztacza przed nami wyobraźnia, co robili politycy za zasłoną iluzji?
Czym była polska polityka w rzeczywistości odczarowanej z mitów? Czym się
zajmowała? Otóż zajmowała się sobą. Była skupiona na sobie. Na osobistych
ambicjach polityków, na ich karierach, na ich interesach”.
Gdyby poważnie
potraktować wnioski Krasowskiego, to należałoby uznać, że działalność
opozycyjna za komuny nie miała żadnego sensu, tak jak żadnego sensu nie mają
dzisiejsze wybory. Nie ma znaczenia, że w Warszawie wygrał Trzaskowski, nie
Jaki, co tam Warszawa, żadnego znaczenia nie będzie miał wynik jesiennych
wyborów. PiS, PO, nieważne, Biedroń czy Konfederacja, nieistotne, o wszystkim
i tak decydują procesy społeczne i kapitał, na które politycy i polityka nie
mają żadnego wpływu, więcej, nie chcą mieć wpływu. Krasowski jest tak
demonicznie cyniczny, że aż w swym cynizmie wydaje mi się jakoś romantyczny.
Tak bardzo demitologizuje mity, że z przytupem tworzy nowe, własne, nie kryję,
bardzo chwytliwe i atrakcyjne.
Więc jeżeli lubicie
przesłanie spopularyzowane przez Elektryczne Gitary, czyli „wszystko chuj”, a
przy okazji choć trochę interesujecie się polityką, to jest lektura wprost
stworzona dla Was. Bawiłem się świetnie, czytając, zwłaszcza gdy autor chlastał
media i inteligencję, bo poczuwam się do przynależności do obydwu zbiorów i
uwielbiam taki masochizm. Ale kiedy stwierdziłem, że jednak nie jestem snem i
istnieję, w kolejnym kroku uznałem, że polityka ma znaczenie i dlatego - bardzo
Cię, Robert, przepraszam - idę na wybory i nawet zabiorę dzieci, by dać im
przykład na przyszłość.
Marcin Meller
Cisza wyborcza
Przyglądałem się tej
kampanii z pewnego dystansu. Zero ludzkiego języka, banialuki i bajki,
wszystko podszyte kitem najwyższego sortu. Dla przybysza z Marsa musielibyśmy
dość cudacznie wyglądać, grając w grę „nie ma kasy - czary mary - jest kasa -
a co!”. Nic mnie nie chwyciło za serce, jedynie wkurw od czasu do czasu, że
dzieją się rzeczy podłe w majestacie prawa. W kampanii kłamstwo jest dozwolone.
„Różne rzeczy się obiecuje, których się potem nie realizuje, na tym polega
kampania” - mówi jeden bez śladu rumieńca na policzkach. Drugi, co wyłudził
ważne stanowisko, mówi, że dziś „ojczyzny dojnej” by nie rzucił, bo to była
nieprawda.
Ziobro
zapowiedział, Morawiecki uruchomił komisję do badania pedofilii wszędzie, nie
tylko w Kościele. A więc i w Kalifornii, gdzie Polański miał swój przypadek -
tam pojedzie Ziobro, sędzia Laurence J. Rittenband nie żyje od 25 lat, ale dla
niego zmartwychwstanie i zezna, jak było. Coś im podpowiem: artysta Marilyn
Manson występował w sutannie, łapać go, bo to wstrętna insynuacja. Grany do
dziś na dyskotekach Gary Glitter siedzi za pedofilię w pierdlu w Wietnamie,
ale ileż to roboty zbadać, czy poprzez muzykę nie uwodził polskich dzieci, na
przykład mnie.
Gdyby zsumować
obietnice i zapowiedzi partyjne, wydamy rocznie dwa budżety, zwiążemy się z
Rosją, z Niemcami nigdy, polecimy w kosmos, wygnamy z Polski Żydów, będziemy
mieli milion świetnych fur elektrycznych i lotniskowiec. Pognamy tych typków,
co udają kobiety i organizują pedaliady. W Lubelskiem będą pełzać kanałami
nielegalnie, bo są wynaturzeniem. Leki będą za darmo (głosuję! 2 tysie co dwa
miesiące!), pracę będzie miał każdy (jaką zechce, zgodnie z marzeniami, płatną
3 tysie euro miesięcznie), za to podatki będą niższe (ale będą wyższe).
Będziemy palić węglem nawet wtedy, gdy lody arktyczne i antarktyczne stopnieją
całkiem, a uwolniony spod nich metan wybuchnie, bo polscy górnicy potrzebują
węgla jak tlenu, najwyżej misie wyginą. Wtedy każdy dostanie aparat tlenowy do
nurkowania, bo Polska wyląduje pod wodą, ale co tam. I tak już będziemy na
Marsie.
Na tle tego bełkotu
jedno zjawisko przykuło moją uwagę: niszczenie ludzi i to na serio, po całości.
Nagonki stały się specjalnością naszego gatunku. Dorwanego na czymkolwiek,
choćby na brukowej intrydze, należy wglebować obcasami tak, by się nie ruszał,
nie oddychał, był cienki jak żyletka, by zamknął swój hardy dziób na amen,
skompromitować go, by znikł, przepadł, nigdy nosa z dziury nie wystawił. W
samosądzie jesteśmy arcymistrzami. W kilka dni z Joanny Scheuring-Wielgus
zrobiono „matkę Madzi”, która masowo morduje zwierzęta wyrzucane z domów.
Kłamczuchę, która udaje alergiczkę. I hipokrytkę, co wcześniej broniła
zwierząt. Suka, zwyrolka, więc won z nią: „Nie chcemy jej widzieć”; „Jest
nikim”. W podobnej sytuacji, gdy jechano po Niesiołowskim, Tusk stanął w jego
obronie w brawurowej przemowie - i uciął sprawie łeb. Biedroń w obronie Joanny
wielkiej mowy nie walnął, nie pokazał z dumą, kim ta kobieta jest i ile dobra
dla kraju robi - nie narzucił jej nałęczki na głowę. To, co zrobiono z Joanną
Scheuring-Wielgus, jest okrutne, ale i typowe. Ja jestem przekorny, Joannę
lubię i cenię bardzo, zawsze staję w obronie ofiary nagonki, hejt po mnie
ścieka jak deszcz po gołębiu.
Do dziś pamiętam
nazwiska osób, które w podobnym stylu niszczyły Dorotę Nieznalską,
doprowadzając ją na skraj upadku, pozbawiając ją środków do życia i możliwości
wystawiania prac. A gdy po ośmiu latach sąd ją uniewinnił - żaden nie
powiedział „przepraszam”. Teraz patrzę na moją ulubioną dziennikarkę
telewizyjną, która zadaje pytania rodem ze szmatławca, powiela pomówienia,
urządza projekcję zła, jakie się w Joannie rzekomo czai. Nie zadaje pytania:
„Czy naprawdę w pani domu eksplodował gaz, cudem pani przeżyła, mieszkać się
nie dało, pieniędzy na odbudowę nie było, sąd nie przyznał odszkodowania i
musiała się pani przeprowadzić?”. Scheuring jest pyskata, protestuje z ludem,
wpada na utajnione posiedzenia Komisji Weneckiej, ratuje sądy, wspiera ruchy
uliczne, niepełnosprawnych, jej męża spotykają szykany, tam, gdzie podejmie się
pracy, zjawiają się kontrole, firmy są nękane, póki nie odejdzie, więc
rezygnuje z pracy, przenoszą się do mieszkania w kamienicy, z kasą krucho,
muszą oddać psy, które mieli od 10 lat. Tego dnia pewna kobieta zamknęła psa w
skrytce dworcowej i zapomniała kodu. Wydano wyrok śmierci na 179 krów, bo ktoś
o nie niedbał. Cisza. Zniszczenie dobrego człowieka jest smaczniejsze.
Zbigniew Hołdys
Komisje na pedofilię
Fundacja Nie lękajcie
się, PO oraz rząd zapowiadają powołanie komisji, które rozliczą pedofilię.
Która propozycja jest najsensowniejsza?
Projekt PiS sprowadza się do powołania
państwowej komisji badania pedofilii we wszystkich środowiskach zawodowych
mających do czynienia z dziećmi. Krytykuje się ją za to, że w istocie zmierza
do rozmycia problemu pedofilii wśród księży. I taki jest zapewne zamiar PiS,
które tak się przykleiło do Kościoła, że teraz musi go bronić, bo inaczej na
partię spadnie odium współwiny. Jednak sam pomysł badania zjawiska
wykorzystywania dzieci we wszystkich instytucjach wychowawczych, także leczniczych,
wydaje się zaczerpnięty ze - stawianej za wzór także przez Fundację Nie
lękajcie się - australijskiej Królewskiej Komisji ds. Odpowiedzi Instytucji na
Wykorzystywanie Seksualne Dzieci. (W ogłoszonym dwa lata temu raporcie końcowym
z jej prac stwierdzono, że blisko 70 proc. sprawców wywodzi się właśnie z
instytucji wyznaniowych, głównie z Kościoła katolickiego). Australijską komisję
powołał rząd, a jej członkami byli prawnicy - sędziowie i prokuratorzy w stanie
spoczynku, zatem osoby niezależne od nikogo. Mieli duży budżet, więc mogli
swobodnie powoływać ekspertów z różnych dziedzin. Przesłuchania przedstawicieli
instytucji były publiczne, transmitowane w internecie. Przesłuchania ofiar -
niejawne. Czteroletnie prace doprowadziły do ujawnienia skali i mechanizmów
zjawiska, do zebrania materiałów dla organów ścigania - ostatnio na ich podstawie
skazano kard. George'a Pella.
Strona rządowa nie
przedstawiła jednak szczegółów swojego pomysłu. Premier zapowiedział tylko, że
komisja będzie „tak skonstruował, żeby była jak najbardziej wiarygodna”, przez
co rozumie udział w niej przedstawicieli opozycji. Ma mieć „odpowiednie
prerogatywy do działania, również do pozyskiwania materiałów, które do tej pory
były zastrzeżone tylko do działań śledczych”. Zanosi się na powtórkę z komisji
ds. Amber Gold lub komisji weryfikacyjnej - czyli na polityczną przepychankę.
Nie można wykluczyć, że PiS powoła szybko swoją komisję po to, aby zablokować
powstanie innej.
Fundacja Nie lękajcie się chce zbierać
podpisy pod projektem obywatelskim, zatem proponowanej Komisji Prawdy i
Pojednania nie należy się spodziewać w tej kadencji parlamentu. Według założeń
członków komisji powoływałby Sejm spośród kandydatów rekomendowanych przez
środowiska prawnicze, lekarskie, psychologiczne i pozarządowe. Przedstawicieli
mieliby prezydent i premier. Komisja miałaby uprawnienia śledcze, mogłaby - za
pośrednictwem prokuratury - egzekwować udostępnienie dokumentów, wzywać
świadków. Badałaby także działanie organów państwa. Oprócz zbierania
materiałów, które posłużyłyby do sformułowania rekomendacji do procesów karnych
i odszkodowawczych,
działałaby też w imieniu ofiar w postępowaniach karnych oraz
cywilnych. I miała uprawnienia strony. Tak szeroko zakrojone zadania mogłyby
jednak sprawić, że komisja latami nie zdołałaby zakończyć prac.
Wspólne dla obu
propozycji jest to, że w komisjach nie przewiduje się udziału Kościoła. I
dobrze, bo jest on stroną.
A odpowiedzialność kościelną musi egzekwować sam. Natomiast
według pomysłu PO w Komisji Prawdy, oprócz trzech sędziów i trzech prokuratorów
w stanie spoczynku, powinni też zasiadać przedstawiciele ofiar (również trzech)
- co oznacza złamanie zasady bezstronności komisji. Platforma chce też „współpracy”
z Kościołem w udostępnianiu komisji archiwów. Czyli stawia na dobrą wolę tej
instytucji. Ale nie jest ona konieczna, ponieważ Kościół można zobowiązać do
tego specjalną ustawą. Albo zwrócić się do prokuratury, która może zażądać
dokumentów, a w razie nieudostępnienia - nawet je zarekwirować. Nie obejmuje
ich żadna tajemnica, bo nie dotyczą spowiedzi. Oczywiście pozostaje problem,
czy podporządkowana politycznie prokuratura zechce wykonywać swoje obowiązki.
Ewa Siedlecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz