Diaboliczny
Raskolnikow i idealistyczny Don Kichot. Są jak awers i rewers polskiej prawicy.
Zamiast celebrytów - eksperci. Tak
reklamował Jarosław Kaczyński listę wyborczą PiS do Parlamentu Europejskiego.
Do krakowskiego filozofa Ryszarda Legutki, który już drugi raz stanie do
wyborów, dołączą kolejne postacie ze wspierającego partię grona
intelektualistów. Warszawską listę otwiera Zdzisław Krasnodębski. Z dwójki w
Toruniu wystartuje zaś Andrzej Zybertowicz.
Obu debiutantów znacznie więcej
jednak dzieli, niż łączy.
Od marksizmu...
Część środowiska socjologicznego
ma Zybertowicza za szarlatana. Niektórzy wręcz widzą w nim szaleńca. Ale to
nieprawda. Bo Zybertowicz nie popadł w szaleństwo. On swoje „szaleństwo”
precyzyjnie skonstruował, jak na wyrafinowanego badacza przystało.
Najpierw byl jednak chaos. Pod
koniec lat 70. elity intelektualne w Polsce zaczytywały się Kołakowskim,
dokonującym ostatecznego rozliczenia z heglowskim ukąszeniem. Nie bardzo więc
wiadomo, dlaczego grono młodych socjologów z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w
Toruniu, krytycznych wobec realnego socjalizmu, postanowiło uporządkować chaos
schyłku gierkowskiej dekady akurat za pomocą teorii marksistowskiej.
Liderem grupy był Andrzej
Zybertowicz. Solidarność okazała się spełnieniem marzeń jego pokolenia. Lecz
zarazem nie tak łatwo było rozstać się z dogmatem, że to partia wyraża wolę
klasy robotniczej. Kolega z UMK Lech Witkowski akurat organizuje w PZPR tak
zwane struktury poziome, buntujące się przeciwko narzucaniu jednomyślności
przez Biuro Polityczne. Walczy o oddolną demokratyzację partii. Zybertowicz,
choć bezpartyjny, wraz z Romanem Backerem, też kolegą z uniwersytetu, publikuje
teksty programowe dla „poziomek”. Piszą, że Solidarność jest wartością, ale jej
rola powinna sprowadzać się tylko do „korygowania złych rozwiązań”. Od
tworzenia programów jest zaś partia robotnicza. A zatem wymogiem czasu jest
odnowa PZPR.
Historia potoczyła się jednak
inaczej. Z rana 13 grudnia 1981 roku Zybertowicz biegnie do siedziby
toruńskiej Solidarności. Zomowcy byli tam wcześniej. Wszystko zdewastowane,
liderzy internowani. Młody socjolog rzuca się w wir działalności podziemnej.
Pół roku później skończy się wpadką po donosie agenta, paromiesięczną
odsiadką i amnestią.
Połowa lat 80. Zybertowicz
fascynuje się poznańską szkołą metodologiczną, reprezentowaną przez profesorów
Leszka Nowaka, Jerzego Kmitę i Jerzego Topolskiego. Interpretują marksistowską
doktrynę w duchu humanistycznym, sięgają po dorobek myśli zachodniej lewicy. W
niektórych demoludach uważani są za rewizjonistów, ale w PRL cieszą się swobodą
badawczą. Zybertowicz pisze u Topolskiego pracę doktorską o materializmie
historycznym. Posługując się hermetycznym marksistowskim językiem, podważa
główne założenia ideologiczne systemu. Twierdzi, że „rewolucyjne dążności ludu
wcale nie wynikają z jego postępowej natury”, lecz są efektem jego położenia
ekonomicznego oraz „treści świadomościowych”. A te mogą pochodzić z rozmaitych
źródeł, choćby narodowości, języka czy religii.
Czy to jeszcze rewizja marksizmu,
czy już jego negacja? Tego dziś nie wie nawet sam Zybertowicz. Zapewnia: -
Interesowało mnie teoretyzowanie, a marksizm był jedynym dostępnym mi stylem
myślenia. Traktowałem go jednak jak maszynkę intelektualną, a nie pozycję
ideologiczną.
I tak rodzi się paradoks. Oto w
chylącym się ku upadkowi PRL marksizujący socjologowie organizują projekt
badawczy o genezie kapitalizmu. W przeczuciu, że nadciąga rewolucja, która
położy kres marksistowskiemu dogmatowi o nieuchronności postępu społecznego.
Zybertowicz wspólnie z Adamem Czarnotą wątpią w „marksistowski kamień filozoficzny,
który wystarczy odnaleźć, by stać się posiadaczem prawdy”.
Kilka lat później, gdy wielka
zmiana już się dokona i marksizm ostatecznie wyląduje na śmietniku historii,
Zybertowicz rozszerzy problem i postawi pytanie, czy w ogóle istnieje
jakakolwiek prawda.
... do IV RP
Ale wcześniej trzeba będzie
znaleźć odpowiednią metodę. Inspiracji dostarczy Zybertowiczowi tzw. teoria
wiedzy poza źródłowej, sformułowana wiele lat wcześniej przez jego promotora,
marksistę Jerzego Topolskiego. Poznański profesor uważał, że w badaniach nad
historią twarda wiedza naukowa nie wystarcza. Równie istotna jest wiedza
potoczna, czyli zdroworozsądkowe przeświadczenia, powszechnie podzielane
intuicje. Wszystko to, czym akademicki światek zwyczajowo pogardzał.
4 czerwca 1992 roku do Sejmu
trafia lista Macierewicza. Gabinet Olszewskiego upada. W jedną noc powstaje
mit rządu obalonego w wyniku spisku agentów.
Andrzej Zybertowicz doznaje
iluminacji. „Nie jest łatwo przyjąć prawdę bardzo oddaloną od tego obrazu
świata, z którym nasze umysły są oswojone” - to motto jego wydanej rok później
książki „W uścisku tajnych służb”.
Współpracownicy z UMK nawet dziś
nie chcą komentować tego dziełka, bo nienaukowe, bo nie czytali. Znajdujemy tam
zręby opisu nowej metody Zybertowicza: „To próba znalezienia sensownego wzoru
w chaosie zdarzeń, ułożenia mozaiki z wielu kamyków rozrzuconych w rozmaitych
miejscach i dotąd - jak się wydaje - przez nikogo w sposób całościowy nie
poukładanych. Innymi słowy jest to przedsięwzięcie z zakresu
białego wywiadu: na podstawie ujawnionych wcześniej faktów staram się
uchwycić kryjące się za nimi podskórne prądy, niejawne siły, zamysły i sojusze.
(...) Kojarzę fakty i wysuwam przypuszczenia”.
I tak oto trafiamy do mrocznego
labiryntu, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje. Oficjalne wersje
zdarzeń są tu tylko pozorem. Ich prawdziwy sens możemy jedynie odkryć, wnikając
za kulisy. „Badacz przed tym wymiarem życia społecznego musi w zasadzie
skapitulować. W sposób naukowo uzasadniony nie da się na ten temat wiele
powiedzieć” - zaznacza Zybertowicz.
Trzeba więc tradycyjny warsztat
badacza wzbogacić o elementy nienaukowe. Zawierzyć rozumowi i intuicji, dać
się ponieść twórczej swobodzie w kojarzeniu faktów i konstruowaniu domysłów.
Tylko tak można wybrnąć z chaosu niepełnych i często sprzecznych danych.
Olśnienie nocy teczek podpowiedziało
profesorowi, że polska demokracja jest fasadą, która skrywa tajemniczy świat
agentów i ich mocodawców ze służb, lobbystów oraz mafiosów. Zaś umysł badacza
wprawiony w budowaniu logicznych ciągów myślowych bez trudu dostarczył
uzasadnień.
Metoda, kształtowana jeszcze po
omacku, znalazła naukowy opis w wydanej w 1995 roku pracy habilitacyjnej Zybertowicza
„Przemoc i poznanie”. Pisze w niej:
„Przeciwstawiam się stanowisku realistycznemu głoszącemu, że twierdzenia
teorii naukowych są prawdziwe lub fałszywe na mocy tego, jaki jest świat”. Nie
ma bowiem obiektywnego opisu świata, a więc nie ma prawdy jako takiej. To tylko
oświeceniowe złudzenie, które jest formą przemocy. W istocie panuje chaos
sprzecznych informacji i jedyne, co możemy zrobić, to „w tym chaosie wytworzyć
własną konstrukcję”.
Jak przebić się z własną
konstrukcją do umysłów ludzi? Nie ma wyjścia, skoro oświeceniowy fałsz o
obiektywnej prawdzie przemocą zawładnął naszą epoką, odpowiedzieć trzeba tak
samo - przemocą. „Gotowość do jej użycia we
właściwym czasie stanowi warunek niezbędny do tego, aby przestrzeń dialogu
mogła być zachowana” - dowodzi autor. Wzdychając w finale: „Ale jak uzyskać
wyczucie właściwego czasu...”.
Uzyskał dopiero po dekadzie, gdy
na fali IV RP do głównego nurtu - nie bez użycia politycznej przemocy - wdarła
się PiS-owska wizja wielkiego układu. Teraz już Zybertowiczowska metoda
konstruowania opisu świata z okruchów rzeczywistości, przecieków od tajnych
służb, swobodnych dywagacji mogła w pełni zawładnąć prawą stroną sceny
politycznej. A sam Zybertowicz stał się jej głównym obok Macierewicza heroldem.
Czyż można się zatem dziwić, że
toruński socjolog nie oparł się pokusie aktywnego zaangażowania? Nawet jeśli
jego przeświadczenie, że świat jest płynny i nieuporządkowany, paradoksalnie
służy dziś tym, którzy głoszą konieczność uporządkowania i przywrócenia jednej
prawdy.
Z peryferii do PiS
Czyli między innymi Zdzisławowi
Krasnodębskiemu, socjologowi i historykowi idei z uniwersytetu w Bremie,
koledze po fachu, niemal rówieśnikowi Zybertowicza.
Pod koniec lat 70., gdy Andrzej
Zybertowicz z braku innych atrakcyjnych ofert zajął się Marksem, przed Krasnodębskim
- asystentem na Wydziale Filozofii i Socjologii UW - otwierały się właśnie
wielkie możliwości. Pierwszy wyjazd na zagraniczną konferencję do Dubrownika i
od razu poznaje samego Jurgena Habermasa. W kolejnych latach wywodzący się ze szkoły frankfurckiej
piewca nowego europejskiego racjonalizmu będzie lascy no wał grono marksizujących
socjologów z Torunia. Ale z Krasnodębskim jest inaczej. Poznaje Europę -
najpierw studia w Bochum, potem współpraca z wiedeńskim Instytutem Nauk o
Człowieku - i nabiera wątpliwości, czy ów mityczny z perspektywy PRL Zachód
naprawdę jest ziemią obiecaną.
W 1991 roku ukazuje się w Polsce
jego praca habilitacyjna o wiele mówiącym tytule „Upadek idei postępu” -
przesiąknięta sceptycyzmem wobec Zachodu, który po upadku komunizmu zachłysnął
się obietnicą końca historii. Oświecenie zniszczyło religię - pisze Krasnodębski
- lecz oferowana w zamian świecka etyka nie zasypała próżni. „Dlatego musimy
raczej pytać o to, czego Oświecenie nas pozbawiło, a nie o to, co nam dało”.
Dało bowiem niewiele. „Prowizoryczną, ironiczną moralność, wiarę z przymrużeniem
oka, pogoń za przyjemnościami”. A tak żyć się nie da, więc Krasnodębski
przestrzegał, że doprowadzi to clo „ponurego wariantu alternatywnego
w postaci państwa ideokratycznego, moralistycznego”.
Jak odpowiedzieć na upadek idei postępu?
Skoro nie mamy nic lepszego, to trzymajmy się „tradycyjnej moralności,
obyczajowości i wiary”. Nawet jeśli nasza tożsamość jest przypadkowa („nie ma
żadnych racjonalnych powodów, dla których urodziliśmy się Polakami”), to nie
możemy przecież „do końca wyzbyć się samych siebie”.
To pragnienie powrotu do
wspólnoty, na razie bardziej z braku alternatyw niż z wyraźnej potrzeby
duchowej, u progu transformacji padło na grunt jałowy. W polskim
mainstreamie, w którym Krasnodębski spokojnie się jeszcze mieścił, dominował
zachwyt nad europejskimi wartościami. Książka nie spotkała się z odzewem,
którego spodziewał się autor. Do rozczarowania Europą doszło więc pierwsze
rozczarowanie nową Polską.
W wydanym pięć lat później zbiorze
esejów „Postmodernistyczne rozterki kultury” stężenie goryczy rośnie. Polskie
elity nie przyjęły ostrzeżeń Krasnodębskiego i ślepo imitują Zachód. Profesor
ciągle ma nadzieję, że zejdą z tej drogi. Przecież wschodnioeuropejska
inteligencja, nawet zanurzona w nowoczesności, nie
może zaakceptować faktu, że „Czarna Madonna z Częstochowy znajduje silną
konkurencję z blond Madonną z Ameryki”. Czciła zachodnie wartości, a nie
zachodnią szmirę. Tymczasem „zamiast egzystencjalizmu i szkoły frankfurckiej
dominują teraz lalki Barbie i filmy sensacyjne”.
Może więc jeszcze się opamięta?
Może wróci do tego, co swojskie, co lokalne?
Nie posłuchaliście, to macie za
swoje. To wasz koniec - zdaje się obwieszczać Krasnodębski w „Demokracji
peryferii” z 2003 roku. Teraz już dominuje gniew, przełamany na koniec nutą triumfu.
Po złożonej Adamowi Michnikowi wizycie Lwa Rywina intelektualny monopol
liberalnych elit raz na zawsze upadł. Bezkrytycznie naśladowały bowiem Zachód,
koślawiły polską kulturę, starając się zniszczyć wielkie narodowe tradycje
- sarmacką, romantyczną i solidarnościowy.
Przeszarżowały, więc za karę tym głębszy czeka je upadek.
Wejście do Unii Europejskiej zmieni
wszystko. Krasnodębski wieszczył: „Wkrótce rzeczywiste procesy gospodarcze i
polityczne podważą naiwne utopie Europy - utopie absolutnej otwartości i
powszechnej harmonii. (...) Polacy uświadomią sobie swoje prawdziwe położenie,
peryferyjność Polski, ale można mieć nadzieję, iż ta świadomość wzmocni także
dążenie do wyrwania się z peryferii, i to nie przez fałszywie rozumiane
imitacje, lecz przez nowoczesne ugruntowanie politycznej i kulturowej
suwerenności”.
Czym była IV Rzeczpospolita?
Odzyskaniem suwerenności czy wcieleniem dawnej przestrogi przed „ponurym
wariantem alternatywnym w postaci państwa ideokratycznego, moralistycznego”?
Zdzisław Krasnodębski nie miał wątpliwości. Zwłaszcza że wyobcowanego wśród
elit III RP intelektualistę czekało miejsce w salonie IV RP. Zarzucił więc
pisanie erudycyjnych książek i ruszył w ogień publicystycznych sporów.
Dziś przyznaje, że to koszt politycznego
zaangażowania. Choć zapewnia, że warto było go ponieść. Kandydowanie do Parlamentu
Europejskiego to zatem logiczny ciąg dalszy.
Dekoracje
emblematyczne
„Wyobraźmy sobie - rok temu
proponował Andrzej Zybertowicz przeprowadzającej z nią wywiad Joannie
Lichockiej - że jeśli Polska wygra, jeśli polskie państwo się podniesie, to
taką rozmowę, jaką tutaj prowadzimy, kiedyś przeprowadzi Donald Tusk na
przykład z gen. Markiem Dukaczewskim, byłym szefem WSI. Marek Dukaczewski
będzie spisywał i porządkował jego wspomnienia. A obaj - tak działa moja
wyobraźnia - będą w jednej celi więziennej”.
Krasnodębski - poza emocjonalnym
„Gardzę wami!” pod adresem liberalnych elit tuż po Smoleńsku - unika swobodnych
popisów retorycznych.
Pierwszy - wyjęty z powieści
Dostojewskiego. Z precyzją naukowca zbudował własny świat, w którym rozum
idzie pod rękę z paranoją, wzajemnie się legitymizując. Drugi to polski Don
Kichot, samotnik zmagający się z wiatrakami źle pojętej europejskości, który w
prezesie Kaczyńskim odnajduje w końcu swą Dulcyneę.
Nawet jeśli w wyborach odniosą
sukces, w realnej polityce wielkich ról raczej nie odegrają. Stanowią tylko
intelektualną dekorację na dworze Jarosława Kaczyńskiego, wypełnionym
wiernymi dworakami. Lecz w wymiarze symbolicznym są dla polskiej prawicy
emblematyczni. Reprezentują dwa nurty myślenia - pierwszy tropi układ, drugi
idealizuje polską wspólnotę - których splot
określa charakter PiS i sprawia, że formacja Kaczyńskiego jeszcze długo nie
odda prymatu na prawicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz