Żadnej rewolucji
Deklerykalizacja Polski wydaje się
nieuchronna. Będzie w miarę szybka i skuteczna, pod warunkiem że miliony
wierzących będą miały przekonanie, iż za deklerykalizacją państwa nie kryje
się pragnienie dechrystianizacji Polaków.
Niezliczone już
sondaże wskazują, że Polacy mają coraz bardziej krytyczny stosunek do pozycji,
roli i działań hierarchicznego Kościoła. Ta emocja występuje w różnych grupach
z różną siłą, ale jest bardzo mocna także wśród wierzących. Jest jednak ważne
pytanie o charakter deklerykalizacji. Coraz głośniejsi są ci, którzy chcą, by
miała ona oblicze radykalne. W Kościół trzeba według nich uderzyć frontalnie i
połamać mu kręgosłup definitywnie. Ta grupa sprawia wrażenie najbardziej
wrogiej wobec Kościoła. W praktyce politycznej, bo tylko w domenie politycznej
zmiana instytucjonalna w relacjach państwo - Kościół może się odbyć, ci
radykałowie są największymi sojusznikami kościelnych hierarchów. I wzajemnie.
Kościół
hierarchiczny, który ma w Polsce wielki problem z odnalezieniem się w porządku
liberalnej demokracji, ucieka od tego wyzwania w konsolidację. Stosuje tu tę
samą metodę, którą PiS wykorzystuje wobec swego elektoratu - emocjonalny
szantaż i wzmacnianie syndromu oblężonej twierdzy: „Chcą nas zniszczyć. Gardzą
nami i naszą wiarą. Gardzą naszą tradycją. Gardzą tym, co jest bliskie naszym
sercom, tak jak bliskie było sercom naszych dziadów i pradziadów”.
Konsolidacja
znajduje uzewnętrznienie w ostrych wypowiedziach. Hierarchowie i politycy PiS
zarzucają oponentom chęć doprowadzenia do religijnej wojny. Tyle że to właśnie
oni sami odwołują się do jej instrumentarium. Z kolei, im bardziej radykalne
przesłanie biskupów, tym bardziej wyostrzony przekaz dyżurnych antyklerykałów.
Jedni i drudzy są bowiem w symbiozie. Potrzebują siebie. Dają sobie tlen. Wzajemnie
uzasadniają swe istnienie i ostre stanowisko.
Jest bardzo
charakterystyczne, że najgłośniej swą troskę o to, co się dzieje w kościołach,
wyrażają ci, którzy do nich w ogóle nie chodzą. Kościoła z kolei najgorliwiej
bronią ci, którzy traktują go najbardziej instrumentalnie, wykorzystując do
wzmocnienia swej pozycji i kontroli nad umysłami i zachowaniami, także
wyborczymi, części Polaków.
Gdzieś pomiędzy są
miliony wiernych. Tych, którzy kilka miesięcy temu poszli do kin na film
„Kler”, a w tych dniach oglądają dokument Tomasza Sekielskiego o pedofilii w
Kościele. I tak zarówno film, jak i dokument traktują jako świadectwo
realnego problemu i prawdziwej choroby. Chcą oni, by w kościołach było mniej
polityki, a w państwie mniej Kościoła. Ale jednocześnie nie mają apetytu na
brutalną antyklerykalną rewolucję. Widzą doskonale, że tron musi być w Polsce
oddzielony od ołtarza, ale nie chcą tańca na ołtarzach. Nawet jeśli tego nie
werbalizują, to czują, że ostatnią rzeczą potrzebną krajowi i narodowi, w
którym jest dziś tak potężny antagonizm między ludźmi, jest religijna wojna.
Domyślają się, że wyłącznymi jej beneficjentami mogą być broniący swej pozycji,
często niechętnie odnoszący się do papieża Franciszka hierarchowie i
antyklerykalni radykałowie.
Prymitywny antyklerykalizm
jest dziś w Polsce domeną tych, którzy cynicznie chcą na nim zbudować swoją
polityczną pozycję. Tak jak oskarżenia pod adresem tych, którzy krytykują
Kościół, są desperacką próbą odwrócenia uwagi od pedofilskich skandali w
Kościele.
Na prostacki
antyklerykalizm Polacy mają nieomylny radar. Nie jest przypadkiem, że w
ostatnich dziesięcioleciach żadna partia, która chciała go wciągnąć na
sztandary, nie przekroczyła dziesięciu procent poparcia. W każdym przypadku
miliony miały bowiem poczucie, że radykałom nie idzie o zamach na Kościół, ale
na wiarę i tradycję. A skuteczną deklerykalizację można przeprowadzić
wyłącznie pod warunkiem, że te uczucia i odczucia będą przez rządzących brane
poważnie. Bo tylko wtedy zmiany nie będą generowały silnego odruchu obronnego,
który je spowolni albo zastopuje. Tym bardziej że w konkurencji pod tytułem brutalizacja
nikt naszej tak zwanej prawicy nie pokona. Gdy więc jedni zredukują oponentów ad
świniorum, drudzy odwołają się do jeszcze mocniejszego ad Hitlerum.
Podstawą wszelkiej
zmiany powinna być nie hałaśliwa pyskówka, ale racjonalna debata. A jej
fundamentem musi być szacunek dla wiernych i ich uczuć. Nie deklarowany, by
ukryć prawdziwe intencje, ale realny. Poza wszystkim tylko w takich warunkach
zmiany będą w ogóle możliwe, bo będą miały realne społeczne poparcie. A więc
prawdziwy szacunek do wszystkich wierzących, w tym konserwatystów, doskonale
rozumiejących, że taki hierarchiczny Kościół i taka władza jak obecnie są
konserwatyzmu wrogami.
Ręka podniesiona na
Kościół nie jest ręką podniesioną na Polskę. Ale ręka podniesiona na wiernych,
owszem.
Tomasz Lis
Świadectwo
Zdanie - „Każda ręka podniesiona na Kościół
to ręka podniesiona na Polskę” - będzie się za Jarosławem Kaczyńskim ciągnęło.
I może mu przynieść pecha. Kaczyński, człowiek uformowany w PRL, sięgając po
tę frazę, musiał mieć świadomość, że przywołuje mocno osadzony w polskiej
historii cytat, któremu starsze pokolenia bez trudu dopisują dalszy ciąg. W
czerwcu 1956 r. ówczesny premier Józef Cyrankiewicz użył wobec zrewoltowanych
poznańskich robotników otwartej pogróżki; ,,każdy, który odważy się podnieść
rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie”.
To nie jest fraza warta, w jakiejkolwiek formie, przywracania polskiej
polityce, nawet dla potrzeb kampanii wyborczej. „Ręka podniesiona na Polskę” zawsze
będzie brzmiała jak oskarżenie o zdradę, a jeśli tak mówi faktyczny szef
państwa, mamy do czynienia z niedopuszczalną w demokratycznym państwie groźbą
wobec oponentów.
Srożenie się PiS na
razie przybrało groteskową formę policyjnych szykan wobec autorki obrazka
,,Matki Boskiej Tęczochowskiej” ale sens przekazu był jasny: zrównując krytykę
instytucji z atakiem na Polskę, Kaczyński zaoferował ludziom Kościoła opiekę i
ochronę ze strony aparatu państwa, ustawiając się w roli ich protektora i
obrońcy przed atakami „wrogów naszej wiary”.
Z nadzieją, rzecz jasna, na propagandowy, kampanijny rewanż
ze strony biskupów i proboszczów.
Wciągnięcie do kampanii wyborczej, w jej
ostatniej fazie, „uczuć religijnych” zdało się kolejnym genialnym posunięciem
prezesa PiS; choć nie wiadomo, czy taki był plan piarowców PiS, czy, tak jak ze
sprawą „karty LGBT”, PiS wykorzystał jedynie dogodny pretekst, ,,piłkę
wystawioną przez przeciwników”.
Tym pretekstem było silnie antyklerykalne wystąpienie
redaktora Leszka Jażdżewskiego przed uniwersyteckim wykładem Donalda Tuska.
Rozpoczęta nazajutrz operacja „rozjeżdżania Jażdżewskiego” z użyciem wszelkich
medialnych instrumentów PiS, niosła rządzącej partii ewidentne korzyści:
ułatwiała zmarginalizowanie obecności i przekazu Donalda Tuska; „odbierała
tlen” konkurentom z prawej strony - rosnącej w siłę skrajnej,
fundamentalistycznej religijnie Konfederacji. Ułatwiała też mobilizację wiejskiego,
konserwatywnego elektoratu, najbardziej podatnego na hasła zagrożenia dla wiary
i rodziny; dodawała wojennej temperatury stygnącej nieco, coraz bardziej
wymęczonej kampanii wyborczej PiS. Koalicja Europejska, która właśnie próbowała
budować swoją własną agendę wyborczą, eksponując problemy oświaty i służby
zdrowia, znów znalazła się w defensywie, zmuszana do niewygodnego opowiadania
się za czy przeciw ,,Kościołowi, czyli Polsce”.
I nagle pojawił się na YouTube film braci Sekielskich „Tylko
nie mów nikomu” i kompletnie poprzestawiał fronty w tak dobrze rokującej dla
PiS „wojnie religijnej”.
Sam film, jego
produkcja i odbiór społeczny już są historycznym fenomenem. Co najmniej 7
milionów widzów w pierwszy weekend to, dla tego typu niezależnej produkcji,
rekord Polski, a może i świata. Temat pedofilii w Kościele, wydawało się znany,
opowiedziany wielokrotnie, zamulony już w procedurach i oświadczeniach, dostał,
dzięki filmowi, twarze i emocje, ból, łzy, strach, wstyd. Siła obrazu i
zarejestrowanych słów, nawet milczenia, jest nieporównywalna z jakąkolwiek
teoretyczną, medialną wiedzą. Ten film po prostu wybuchł. I nagle słowa Kaczyńskiego
„Każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę” czy jego
opowieści o rzekomym „seksualizowaniu dzieci w szkołach” zabrzmiały
obrzydliwie. Jakby powtarzały, domyślnie, filmowe samousprawiedliwienia
sprawców, uzasadniały postawę zwierzchników, ukrywających skandale, które
mogłyby zszargać reputację księży, biskupów - a więc i samego„Kościoła, czyli
Polski”. Emocjonalna siła filmu okazała się tak duża, że nawet czołowi
przedstawiciele episkopatu (poza oczywiście abp. Głódziem), wprawieni w
pomniejszaniu wagi oskarżeń, tym razem nie tylko nie potępili twórców filmu,
ale zdobyli się na publiczne (choć wątpliwe, czy szczere) podziękowania.
Jarosław
Kaczyński, głoszący wciąż tezę o bezprzykładnym ataku opozycji na wiarę i
Kościół, po tym ruchu episkopatu został na spalonym. Nieoczekiwanie stanął na
przekór rosnącej z każdym milionem widzów społecznej emocji - oburzenia,
potępienia, zgrozy. Stąd gwałtowne, desperackie próby prezesa wywikłania się z
niewygodnej roli „obrońcy Kościoła” która mogła być teraz odczytana jako
wsparcie dla procederu zacierania prawdy o przypadkach i skali pedofilii w
Kościele. Kaczyński bronił się w swoim starym stylu: rzucając oskarżenia na
poprzedników i zapowiadając straszliwe zaostrzenie kar czy absurdalne
podwyższanie dopuszczalnego wieku aktywności seksualnej - środki całkowicie
bezskuteczne wobec istoty problemu: pokazanej w filmie korporacyjnej, na poły
mafijnej „zmowy milczenia”.
Film Sekielskich po
raz pierwszy od dawna wprowadził rozdźwięk w stanowiskach episkopatu i PiS. Czy
to tylko incydent, czy może początek trwałego procesu? Dziś nikt nie powie.
Kościół powinien mieć jednak świadomość i być może - późno, bo późno - jej
nabiera, że oferta ochrony jego „doczesnych” wpływów i interesów przez PiS jest
pokusą diabelską, cyrografem na duszę. Nie chcę popadać w egzaltację red.
Jażdżewskiego, ale wojna, powiedzmy wojenka, religijna w Polsce, do której
dąży PiS, będzie dla Kościoła zgubna. Przecież 2/3 Polaków, a więc i tyluż
nominalnych katolików, nie popiera politycznie PiS, więc wiązanie się z jedną
partią to prosta droga do antyklerykalizmu, i dalej - sekularyzacji. Wielu
wierzących (z coraz mniejszą zresztą nadzieją) wciąż tęskni za Kościołem
otwartym, tolerancyjnym, wolnym od tępego nacjonalizmu. Kościołem, który
mógłby, jak tyle razy w polskiej historii, odgrywać rolę mediatora w
konfliktach społecznych, a w każdym razie siły tonującej. Zapewne, aby taki
scenariusz przybliżyć, część polskich biskupów powinna odejść ze stanowisk.
Afera pedofilska, której nowego wymiaru (także rozgłosu, słyszanego zapewne we
Franciszkowym Watykanie) nadał film Sekielskich, może być, paradoksalnie,
początkiem takiej odnowy. Chciałoby się powiedzieć: Amen.
Jerzy Baczyński
Na jedno kopyto
Przypuśćmy, że nie było jeszcze premiery
filmu Tomasza i Marka Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”.
I co wtedy mamy 10 dni przed wyborami? Dalej słyszelibyśmy
abp. Jędraszewskiego, który poucza, jaki Polska ma przyjąć „wymiar ideowy i
moralny” w ramach Unii Europejskiej, by nie promować „zboczeń, dewiacji i
wynaturzeń” (wojewoda lubelski Czarnek). I ks. prof. Pawła Bortkiewicza:
„Zastanawiam się, czy pan Tusk potrafi odróżnić krzyż od hakenkreuza, bo te
znaki mu się mieszają” (ciekawe, czy ks. prof, potrafi odróżnić Stwórcę od
prezesa z Nowogrodzkiej). I oczywiście samego Jarosława Kaczyńskiego: „Kto
podnosi rękę na Kościół, chce go zniszczyć, podnosi rękę na Polskę”.
Oglądalibyśmy też zwycięskie akcje batalionów Joachima Brudzińskiego
zatrzymujących kolejnych obywateli za posiadanie obrazu Matki Boskiej na tle
tęczy, czyli kolorów obrażających uczucia religijne. Krótko mówiąc - nic by się
nie zmieniło. Ale premiera „Tylko nie mów nikomu” się odbyła i nagle zaszumiało
straszliwą prawdą - dokumentu nie do podważenia. Ręka podniesiona na Kościół
okazała się jego własną ręką, a mówiąc dosadniej - kosmatą nogą z kopytem.
Abp Głódź o filmie
powiedział lekceważąco: Nie oglądam byle czego, po czym dostojnie oddalił się
odprawić mszę i wygłosić homilię. Mówił w niej, że w Polsce słyszy się
hałaśliwe i buńczuczne „nie” wobec Boga i Kościoła, zaprzecza normom
chrześcijańskiej moralności, promuje agresywny ateizm i nihilizm, na który on,
człowiek wiary, nie wyraża zgody Jeszcze parę dni temu można by to uznać za
dęte frazesy, ale teraz - gdy za obronę moralności bierze się hierarcha
oskarżony w filmie o tuszowanie pedofilii ks. Franciszka Cybuli, spowiednika
Lecha Wałęsy - jego słowa brzęczą jak 30 srebrników.
Nie pierwsze już obłudne
przeprosiny dla ofiar skrzywdzonych przez księży po premierze dokumentu
Sekielskich wygłosili prymas Wojciech Polak i przewodniczący Konferencji
Episkopatu Stanisław Gądecki. Po prostu kolejny raz odfajkowali sprawę. Winni
ukrywania i chronienia przestępców do dziś nie zostali przecież rozliczeni.
Skazani księża dalej prowadzą rekolekcje dla dzieci, przenosi się ich z parafii
do parafii, zaciera za nimi ślady.
Obsesyjnie prawy i
sprawiedliwy Jarosław Kaczyński grzmi o braku tolerancji dla patologii i
podwyższeniu kar za pedofilię - nawet do 30 lat więzienia. Ale całość podsumował
na konwencji PiS po swojemu: Spójrzmy na ten nieuczciwy atak na Kościół, partię
rządzącą i katolików, wszczęty „z powodu pewnego rodzaju wydarzeń, które miały
miejsce w Kościele”. Pewnego rodzaju wydarzeń? Głupiej chyba tych ludzkich
tragedii nie można było nazwać.
Na usuwanie Boga i wartości
chrześcijańskich z Unii Europejskiej poskarżył się marszałek Senatu Stanisław
Karczewski. Według niego UE chce zbudować superpaństwo, w którym narody zostaną
pozbawione tożsamości. Wszyscy będą obcokrajowcami wypranymi z uczuć
patriotycznych i duchowych korzeni. Więcej, na wiarę ojcowi piosenki ludowe
będziemy głusi jak pień. Tylko gałęzie zostaną. Na szczęście nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło i dlatego Polska Rejtanem się położy, a do
superpaństwa nie dopuści.
Będziemy budować
prawdziwą wspólnotę w duchu chrześcijańskim, bo taką mamy misję - zapewnia marszałek.
Przedmurze rozbudujemy tak, aż się stanie betonową ścianą dzielącą nas od
Europy? Choć jestem ateistą, wierzę, że Pan Bóg do tego nie dopuści.
Stanisław Tym
Pedofilia na finiszu kampanii. Jaki wpływ wywrze film
Sekielskich na wynik wyborów?
PiS postawił na
sojusz z konserwatywną hierarchią katolicką. Po filmie Sekielskich wychodzi mu
to bokiem.
Końcówka kampanii wyborczej została zdominowana przez sprawy
związane z Kościołem. Jako pierwszy temat wrzucił PiS, bo myślał, że na tym
zyska. Dlatego zaatakował publicystę Leszka Jażdżewskiego za ostrą krytykę
Kościoła. Jażdżewski przemawiał tuż przed przewodniczącym Rady Europejskiej
Donaldem Tuskiem, więc atakując publicystę, PiS chciał wepchnąć Tuska oraz
Koalicję Europejską w konflikt z Kościołem i wyborcami centroprawicowymi.
Szczególnie wśród głosujących na PSL są katolicy, którym totalna wojna z
Kościołem się nie podoba. Dlatego PiS przekierował reflektory z koncyliacyjnego
przemówienia Tuska na konfrontacyjny występ Jażdżewskiego.
Jednak chwilowy triumf PiS niespodziewane zamienił się w
serię klęsk.
PiS potknął się o
tęczową aureolę
Najpierw szef MSWiA Joachim Brudziński pochwalił się na
Twitterze zatrzymaniem przez policję aktywistki antyrządowej Elżbiety
Podleśnej, która miała rozwieszać wizerunki Matki Boskiej w tęczowej aureoli.
Nawet część katolików, którym przeróbka obrazu się nie podobała, uznała, że
potraktowanie kobiety wykracza poza standardy państwa prawa. Co więcej,
Brudziński mówił, że aktywistka rozklejała wizerunek Madonny na toaletach i śmietnikach.
Ona sama mówi, że to kłamstwo. Jeśli okaże się, że Brudziński nie ma dowodów na
swoje oskarżenia, będzie to oznaczało jego dotkliwą porażkę.
Akcja ministra sprawa wewnętrznych, który ogłosił, że czas
skończyć z „bajaniem o wolności i tolerancji”, pokazała mentalność polityków
rządzących, tęskniących za państwem wyznaniowym. Nieoczekiwanie hasło Jarosława
Kaczyńskiego: „Ręka podniesiona na Kościół jest ręką podniesioną na Polskę”,
wypowiedziane po wystąpieniu Jażdżewskiego, przybrało wymiar całkiem praktyczny
i groźny.
Dylemat TVP: Jak
przemilczeć ten film?
A już po sobotniej premierze filmu braci Sekielskich to
zdanie prezesa PiS stało się wręcz obciążeniem dla jego obozu. Bo obciążeniem
jest dziś bezkrytyczny sojusz z Kościołem hierarchicznym, na którym ciążą
poważne oskarżenia.
Ewidentnie PiS wystraszył się tego dokumentu. Po premierze
politycy PiS pochowali się i udawali, że filmu nie ma. Najlepszym wskaźnikiem
nastrojów w obozie rządzącym są „Wiadomości” TVP. Tam film, w chwili gdy
wszyscy już o nim mówili, praktycznie nie istniał. Materiały głównego programu
informacyjnego sprowadzały się do atakowania PO za zbytnią pobłażliwość wobec
pedofilów i do chwalenia PiS za zapowiedź zaostrzenia kar za pedofilię, ale
niezorientowany widz mógł nie zrozumieć, skąd w ogóle wziął się ten temat – TVP
jak ognia unikała wspominania o samym filmie i starała się przekierować
dyskusję na problem pedofilii poza Kościołem. Stąd ciągłe przywoływanie sprawy
reżysera Romana Polańskiego czy jakiegoś byłego radnego PO. Tyle tylko, że ów
oskarżony o pedofilię radny był - a to pech! - katechetą. Oczywiście TVP o tym
nie wspomniała.
Dziennikarz TVP niedzielny wywiad z politykami tuż po
„Wiadomościach” zaczął od tematu wejścia Polski do strefy euro, co poseł
Nowoczesnej Paweł Pudłowski zignorował i mówił jedynie o dziele Sekielskich,
zaś gospodarz usiłował go bezskutecznie zagłuszyć.
Przedwyborczy konkurs
recept na pedofilię
W wyścigu na pomysły walki z pedofilią wygrywa na razie PO.
Jej projekt zniesienia przedawnienia w stosunku do pedofilii może być o wiele
bardziej nośny niż proponowane przez PiS zaostrzenie kar, bo jednym z
kluczowych problemów z pedofilią w Kościele jest trwająca wiele lat zmowa
milczenia i strach ofiar przed wyznaniem prawdy. Dopiero teraz niektóre z nich
zaczynają mówić o traumie z dzieciństwa, ale możliwość ścigania oprawców jest
ograniczona właśnie przez przedawnienie. Co więcej, stawia to PiS w trudnej
sytuacji, bo głosowanie za zniesieniem przedawnienia może być odebrane przez
hierarchów jako odmowa wsparcia i wotum nieufności.
Obciążeniem dla PiS jest to, że problem pedofilii ignorują
lub bagatelizują hierarchowie ewidentnie sprzyjający partii rządzącej – abp
Sławoj Leszek Głódź i abp Marek Jędraszewski. Obaj o oskarżeniach pod adresem
Kościoła wypowiadają się w sposób lekceważący, bronią skompromitowanych księży,
ignorując uczucia ofiar. To wszystko może iść na konto PiS. Stąd taki strach
przed filmem Sekielskich. Ten dokument może odegrać rolę mobilizującą
przeciwników PiS przed wyborami europejskimi, tak jak „Kler” mógł zmobilizować
ich przed wyborami samorządowymi.
Opozycja uspokaja:
nie będzie wojny domowej
A w tym samym czasie liderzy opozycji prowadzą politykę
uspokajania nastrojów, adresując ten przekaz do innej grupy wyborców. Donald
Tusk podczas gali 30. urodzin „Gazety Wyborczej” powtarzał wielokrotnie, że
konflikt polityczny jest zbyt ostry, a rywalizacja nie powinna oznaczać
wykluczenia kogokolwiek z życia publicznego. Podkreślał, że niezależnie od
wyniku wyborów Polacy muszą się pomieścić w jednym domu. Żadna grupa społeczna
nie wyparuje tylko dlatego, że jakaś formacja wygrała wybory, i nikt nie może
być wykluczany czy pozbawiany głosu. W innych przemówieniach Tuska i polityków
PO pojawia się ostrzeżenie przed pokusą odwetu, którego perspektywa może
zwolenników partii rządzącej wystraszyć,
Liderom opozycji najwyraźniej chodzi o to, by PiS nie miał
pretekstu do straszenia swoich wyborców. By nie mógł im mówić, że jak opozycja
dojdzie do władzy, to nie da im żyć. Dlatego miast zaogniać, politycy Koalicji
Europejskiej starają się tonować nastroje. Mówią nie o rozliczeniach z PiS,
lecz o pomysłach na reformę ochrony zdrowia, o długich kolejkach, walce z
pedofilią, o klimacie i ochronie środowiska. Chcą w ten sposób pozyskać ludzi zmęczonych
ostrą wojną polityczną, tęskniących za spokojem i stabilizacją. To właśnie ci
umiarkowani wyborcy, niezaangażowani jednoznacznie po żadnej ze stron, byliby
dziś najcenniejszym nabytkiem. Bo poparcie zdeklarowanych przeciwników PiS
opozycja już ma.
Dominika Wielowieyska
Udane święto
Niespecjalnie udało nam się 100-lecie
niepodległości, bo jak wiemy marsze poszły w różne strony, ale powiedzmy
sobie szczerze, że święto 3 Maja musiało zadowolić każdego. Zadecydowała o tym
różnorodność obchodów i ich wydźwięk intelektualny. Niewątpliwie pierwsze
skrzypce odegrał pan prezydent, który nagle okazał się tak związany z Unią
Europejską, że przez cały dzień biła z jego lic „Oda do radości” poparta
czerwonymi rumieńcami. W nowym porządku prezydenckim wszystko co europejskie
będziemy mieli wpisane do konstytucji, i NATO, i Europę, i oscypki, i inne
prawdziwie polskie produkty.
3 maja Warszawa
stała się jednym wielkim deptakiem. Porzuciliśmy samochody i przemierzaliśmy
naszą stolicę z defilady na defiladę, nie pominęliśmy wykładu na uniwersytecie,
a skończyliśmy na okolicznościowych piknikach i zabawach. Brawa należą się
wojskowym mechanikom, którzy z okazji święta prawili 200 pojazdów, a te nie
zawiodły i bardzo zanieczyszczając atmosferę, przejechały Wisłostradą ku
uciesze licznie zgromadzonych dzieci.
Drugi sort pokonał
blokadę paru staruszków drwiących ze słuchaczy wykładów uniwersyteckimi i
zasiadł w historycznej uniwersyteckiej sali wykładowej, aby posłuchać długo
oczekiwanego wykładu prezydenta Europy. Wstęp do wykładu wygłoszony przez
szefa „Liberte!” zdezorientował słuchaczy i wzbudził niechęć uniwersyteckich
kół naukowych. Nikt bowiem nie podejrzewał, że pan Jażdżewski będzie mówił o tym,
o czym wszyscy wiedzą, ale czego na uniwersytecie robić nie wypada. Wykład
Donalda Tuska niestety wymagał wysiłku intelektualnego słuchaczy, na co z
wiadomych przyczyn nie wszyscy opozycyjni politycy mogli sobie pozwolić. Nowe
treści zaskakujące dla wszystkich dotyczyły nawoływania do wspólnoty oraz
wyobrażenia znaczenia zupełnie nowych dla polityków słów i pojęć, takich jak
zmiany klimatyczne, ochrona środowiska i smog. Po wykładzie wielu zdezorientowanych
słuchaczy rzuciło się do Wikipedii, ażeby te pojęcia sobie rozszerzyć i
wytłumaczyć. Piękne to były obchody.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Zakładnicy „doktryny Kaczyńskiego”
Kwestia Matki Boskiej
„tęczochowskiej" stała się przedmiotem zainteresowania policji,
prokuratury i jest jednym z tematów najgoręcej dyskutowanych w końcówce
kampanii wyborczej. To malowniczy incydent, ale wiąże się ze sprawami
poważnymi: interpretacją prawa w sferze wolności obywatelskich, zawikłanymi
stosunkami po prawej stronie politycznej, narastającym wewnętrznym konfliktem
kulturowym.
Najpierw opis przebiegu zdarzeń, bo mają
one znaczenie, na co nie zwracają uwagi rzecznicy stanowisk nadmiernie
wyrazistych: o rodzeniu się policyjnego państwa wyznaniowego oraz o ofensywie
antypolskich i antychrześcijańskich sił. A fakty wyglądają tak: w Wielką
Sobotę oczom wiernych w jednej z płockich parafii ukazał się Grób Pański, w
którym krzyż otaczały tekturowe pudła z napisami: pogarda, nienawiść,
odrzucenie wiary, kradzież oraz LGBT i gender. Dowiedziała się o tym dwójka
aktywistów LGBT+ i udała się do świątyni ze święconką, wtykając do koszyczków
tęczowe flagi. Doszło do kłótni z proboszczem.
Po Wielkanocy teren wokół świątyni, w tym przenośną toaletę,
oblepiono naklejkami z ikoną Matki Boskiej Częstochowskiej, której aureolę
przerobiono na tęczę. Sprawę nagłośnili politycy Konfederacji, wyborczej
koalicji na prawo od PiS, która formułuje postulat „batożenia
homoseksualistów". Ministra spraw wewnętrznych wezwał też do działania
prawicowy publicysta Rafał Ziemkiewicz.
I minister zadziałał. Aktywistkę KOD Elżbietę Podleśną
nawiedziła z rana ekipa policyjna - dokonała przeszukania i rewizji osobistej,
skonfiskowała m.in. kilkadziesiąt plakacików „tęczochowskich” w końcu
zatrzymała i przewiozła na przesłuchanie do Płocka, gdzie kobiecie postawiono
zarzut z kodeksu karnego o obrazę uczuć religijnych. Sprawa stała się głośna w
Polsce i poza nią, rzecznik episkopatu i prymas Polski wypowiedzieli się w
sprawie profanacji, natomiast aktywiści antyklerykalni i antypisowscy
rozlepiali, nie ukrywając swojej tożsamości, po Warszawie plakaty „tęczochowskie”,
które pojawiły się też na demonstracji w obronie pani Podleśnej. Rzecz
charakterystyczna, że wobec nich policja i prokuratura nie podjęły żadnych
czynności, pomimo tego, że jedna z posłanek PiS ogłosiła na konferencji, że
składa zawiadomienie do prokuratury.
Na początek zajmijmy się kwestią prawną, bo
ma ona niebagatelne konsekwencje praktyczne i polityczne. Uderza to, że
policja i prokuratura milczą jak zaklęte w kwestii podstawowej: co obraziło
uczucia religijne? Dorobienie Matce Boskiej tęczy; umieszczenie tak
przerobionej ikony na przenośnym wychodku czy też jedno i drugie? Hierarchowie
i prawicowi publicyści skupiają się na tęczy, ale im łatwo - nie oni prowadzą
postępowanie karne. Sam minister Brudziński po paru dniach milczenia eksponuje
jedynie przenośną toaletę i jest to spójne z bezczynnością policji wobec innych
przypadków manifestowania plakatu „tęczochow- skiego”. Umieszczenie -
obojętnie, przerobionej lub nie - ikony Matki Boskiej na wychodku podpada pod
obrazę uczuć religijnych i tylko w postępowaniu karnym można wyjaśnić, czy mamy
do czynienia z winą umyślną sprawcy. Jeżeli nie było zamiaru bezpośredniego
lub ewentualnego obrazy uczuć religijnych - co nie jest wykluczone - to
postępowanie można tylko umorzyć. Gorzej jest z przerobieniem tradycyjnej
aureoli na tęczę: głowiłem się nad tym intensywnie, ale nie zdołałem wymyślić
jakiejkolwiek konstrukcji intelektualno-prawnej, która pozwalałaby wobec takiej
przeróbki na zarzut obrazy uczuć religijnych.
Przejdźmy teraz do polityki. Minister
Brudziński stał się zakładnikiem „doktryny Kaczyńskiego”, głoszącej, że na
prawo od PiS nie ma prawa powstać żaden podmiot atrakcyjny wyborczo. Ponieważ
kwestię obrazy uczuć religijnych podnieśli Konfederaci, to policja dostała
polecenie działania, żeby tej radykalniejszej prawicy zdjąć wiatr z żagli.
Joachim Brudziński orał, ale nie patrzył końca bruzdy. Można było łatwo
przewidzieć, że wizerunek „tęczochowski” stanie się symbolem sprzeciwu wobec
PiS. Minister stanął zatem przed wyborem. Albo nosicieli masowo zatrzymywać,
przesłuchiwać i stawiać im zarzuty - a już w pierwszej fali dotyczyłoby to co najmniej
kilkunastu osób - ryzykując narastanie sprzeciwu w Polsce i naprawdę wielką
awanturę w Europie, a także w USA, co w końcówce kampanii wyborczej byłoby
strzelaniem sobie w stopę. Albo położyć uszy po sobie i zdecydować się cichcem-milczkiem
na rejteradę. Na razie mamy do czynienia z rejteradą, ale może na
Nowogrodzkiej zbierze się Komitet Polityczny i coś się PiS-owi odwróci.
Niezależnie od aktywności policji i
prokuratury dziś w Polsce słychać, że surmy wzywają do wojny kulturowej. W 2003
r., gdy zapytano prymasa Polski Józefa Glempa, czy wezwania SLD do legalizacji
aborcji i legalizacji związków homoseksualnych to początek wojny religijnej,
ten odparł trzeźwo, że o żadnej wojnie nie ma mowy, to uprawniony spór
światopoglądowy w pluralistycznym ideowo społeczeństwie. Wiele się zmieniło i
to na gorsze. Incydent „tęczochowski” wpisuje się w całą sekwencję: spór o
warszawską kartę LGTB, rzekomą „seksualizację dzieci”, religię w szkołach.
Realnie rzecz biorąc, stroną agresywną jest nie tylko PiS, ale też wielu
hierarchów, proboszczów i Radio Maryja. Antyklerykałowie w Polsce zawsze byli
retorycznie brutalni, ale Kościół ich atakami się nie przejmował. Jest
zasadnicza różnica między przytoczonymi powściągliwymi słowami kardynała Glempa
a tym, co dziś mówią arcybiskupi Jędraszewski i Gądecki. Zdroworozsądkowe modus
vivendi, które w kwestii różnic światopoglądowych zrodziło się w wielkich
bólach w latach 90. ubiegłego wieku, zaczyna kwękać i grozi mu zgon. Czy na
wezwanie surm wojennych odpowiedzą tylko harcownicy, czy też dojdzie do
ostrzału artyleryjskiego, a następnie starcia frontalnego - tego nie wie nikt.
Ponieważ w Polsce, jak zauważył blisko 200 lat temu Maurycy Mochnacki: „nic nie
dzieje się usque ad finem”, mam nadzieję, że po paru latach wstrząsów wszystko
się ponownie utrzęsie, powstanie nieco zmodyfikowane, poszerzone o nowe
kwestie, odrodzone, pokojowe oraz pragmatyczne modus vivendi, i znowu na
parędziesiąt lat będziemy mieć święty spokój. Mam taką nadzieję, jako katolik
modlę się w Wielki Piątek „o życie ciche i spokojne”, ale dolarów przeciw
orzechom bym na to nie postawił.
Ludwik Dorn
Lady Gaga i ja
Często słyszę pytanie, z kim najbardziej
chciałbym zrobić wywiad. Po okresie podawania zmiennych odpowiedzi ustaliłem,
że z Barackiem Obamą. Odkąd pierwszy raz przeczytałem w „The Economist” o
młodym obiecującym polityku z Chicago, trzymałem za niego kciuki i nadal
uważam, że świat podczas jego dwóch kadencji był przyjaźniejszym miejscem do
życia. A już jako były prezydent mógłby mniej rygorystycznie pilnować swych
wypowiedzi. Może.
Jednak wybór Obamy
na rozmówcę marzeń był wyborem chłodnym, mimo całej odczuwanej przeze mnie do
niego i Michelle sympatii. Gdybyście dzisiaj, w połowie maja 2019 roku, zadali
mi to samo pytanie, odpowiedź byłaby spontaniczna, emocjonalna i
entuzjastyczna: marzę o wywiadzie z Lady Gagą.
Nie poszedłem na
„Narodziny gwiazdy”, kiedy film wchodził pół roku temu do kin. Miałem w tyle
głowy obejrzane po wielekroć „Narodziny gwiazdy” z lat 70. z legendarnymi
rolami Barbry Streisand i Krisa Kristoffersona, a po przeczytaniu recenzji
uznałem, że to OK patrzydełko, co to jednym okiem wpadnie, drugim uleci. Takie
filmy kupuję na DVD, by obejrzeć je sobie w mej mazurskiej głuszy, gdzie nie
ma internetu. No i muszę przyznać, że nie byłem wielkim fanem Lady Gagi.
Nie słuchałem
piosenek z filmu, gdzieś tam kątem oka zobaczyłem na plotkarskim serwisie, że
Cooper i Gaga tak wykonali filmowy kawałek na ceremonii rozdania Oscarów, że
natychmiast pojawiły się (czy też wzmogły) plotki o ich romansie, ale nie
przemeblowało mi to życia. Aż kilka dni temu, wczesnym rankiem, kiedy jeszcze
cały dom spał, szykowałem się do pracy i oglądałem na YT klipy i wywiady z
pewnym artystą. Robiłem jednocześnie notatki i w pewnym momencie automat sam
odpalił następny kawałek. Usłyszałem pierwsze dźwięki, wokal Lady Gagi „That
Arizona sky burning in Your eyes...” i poczułem dreszcz zachwytu.
Tego świtu
odsłuchałem „Always remember us this way” 7 czy 10 razy i musiałem niestety
lecieć do roboty, ale wysłałem SMS-a do najlepszej z żon, że nie czekamy na
Mazury, dzisiaj wieczorem oglądamy „Narodziny gwiazdy”. Wieczorem przeżyłem
ekstazę, bo zobaczyłem coś, co występuje w dzisiejszej popkulturze w ilościach
homeopatycznych: fantastycznie zrobiony komercyjny film fabularny opowiadający
o czymś, elegancko grający na emocjach i uczuciach. Wszystko na miejscu:
miłość, muzyka, pasja, tragedia, chemia między bohaterami jest taka, że
rozsadza ekran, a mnie film daje gigantycznego pobudzającego kopa.
Wbrew pozorom coraz
trudniej coś takiego trafić. Większość talentów pouciekała do seriali,
osiadając w Nelfliksie. HBO czy Amazonie. Uwielbiam je, ale czasami człowiek
ma ochotę obejrzeć historię, która zamyka się w dwóch godzinach, a nie w ośmiu
sezonach. Kino z kolei rozjechało się w stronę komiksu i nawalanki z jednej
oraz manierycznego kina artystycznego z drugiej i takich dzieł po bożemu
zrobionych to z halogenem szukać. Jak to powiedział Sergio Leone, twórca
niezapomnianego (i schłostanego pierwotnie przez krytykę) „Dawno temu w
Ameryce”: „Robię kino klasy A kina klasy B”. Lepiej nie można ująć piękna
„Narodzin gwiazdy” w reżyserii Bradleya Coopera. To piękne oglądać ewolucję
tego aktora od szalonego „Kac Vegas” po patetyczną epikę.
No i Lady Gaga...
Brak mi było słów, kiedy ją oglądałem i słuchałem jej w „Narodzinach gwiazdy”.
Mimo że skończyliśmy około północy, natychmiast odpaliłem na Netfliksie
dokument „Gaga: Five Foot Two” i zachwyciłem się jeszcze bardziej, bo tym
razem podziwiałem już nie tylko kunszt wokalny i aktorski, ale niezwykłą
kobietę, zadziwiającą mieszkankę włoskiej wnuczki swojej babci i generała armii
cyborgów. Delikatne stworzenie i twardą jak skała przywódczynię. Perfekcjonistkę
i wizjonerkę obdarzoną fantastycznym autoironicznym poczuciem humoru. Artystkę,
która z dziewczyny przepoczwarza się w świadomą swego jestestwa dojrzałą
kobietę. I nieustająco żyjącą w potwornym, czysto fizycznym cierpieniu,
któremu nie mogą zaradzić najlepsi lekarze i fizjoterapeuci. Zderzenie Gagi
zakrywającej z bólu twarz poduszką z jej kosmicznym występem kilka godzin
później w przerwie Super Bowl oszałamia. Moje dzieci nadal mają problem ze
zrozumieniem, że liryczna pani od „Shallow” i „Always remember us this way”
oraz kosmitka z Super Bowl to ta sama Lady Gaga. I chyba od tego zacząłbym
wywiad.
Marcin Meller
Bezprawie Godwina
Najtrudniejsze są poranki. Mój przyjaciel
Robert Arizona co kilka godzin wysyła mi filmiki ze swej podróży harleyem po
Arizonie właśnie, Nowym Meksyku, Utah i bóg wie gdzie jeszcze, zbiera
indiańskie kamyki, opowiadając o krajobrazie, przeklina pięknie z braku słów,
pokazując przy okazji marsjańską panoramę słynnych czerwonych gór. A potem jest
ranek, klikam w smartfona i na ekranie Twittera ktoś cytuje Beatę Szydło.
Dziś pogadamy o
przekroczeniu granic. A właściwie o tworzeniu ich od nowa. Bo z granicami jest
dziwnie. Coś, co kiedyś było normalne, dziś już nie jest - co zaś uchodzi za
normalne dziś, dawniej było nie do pomyślenia. W1990 r. amerykański prawnik
Mike Godwin sformułował tzw. prawo Godwina, które wydawało się dla ludzkości
prawem granicznym i nieprzekraczalnym. Godwin ogłosił, a cały świat to zaakceptował,
że porównanie kogokolwiek do Hitlera kończy dyskurs. Ten, co Hitlerem rzucił w
drugiego, przegrywa dyskusję. Więcej się z takim nie rozmawia. Tyle. Biedny
Godwin nie znał jednak Jacka Kurskiego.
Sklejenie wizyty
Donalda Tuska z portretami Hitlera, Stalina i mordercy ks. Jerzego Popiełuszki
w TVP to jest cywilizacyjny rekord świata w osiąganiu dna. Hitler jest w
historii ludzkości potworem tak strasznym, że nie sposób go postawić obok
jakiegokolwiek innego żywego czy nieżywego człowieka. Nawet kambodżański
rzeźnik Pol Pot czy ugandyjski kanibal Idi Amin nie mieli startu. (Podpowiadam
ich Kurskiemu, choć równie dobrze ktoś świrnięty z przeciwnej strony mógłby
rzucić Aminem w Kaczyńskiego, np. komentując jego „piątkę”, pokazać pięć
obciętych głów ugandyjskich ministrów, które Amin trzymał w lodówce, czemu
nie?). Godwin padł. Dziś ze wszystkich praw tylko te Archimedesa i Pitagorasa
wydają się nie do ruszenia, a i to do końca nie jest takie pewne (a nuż to
byli homoseksualiści?).
Zatem prawo Godwina
przestało obowiązywać. Nigdy do końca nie będę pewien, czy dla artysty taki
brak jakiegokolwiek ograniczenia jest okolicznością sprzyjającą. Mam wrażenie,
że jednak bariery i dramaty są dla twórców mocną inspiracją, choć nikomu źle nie
życzę. Chyba jednak najfajniej jest (mówię z własnego doświadczenia) burzyć
granice narzucane przemocą przez samozwańczych władców i w to miejsce tworzyć
nowe, własne limity - te niech zburzy ktoś inny. Nie niszcząc, ale budując. Ela
Podleśna ze swoim obrazkiem będzie za kilka lat na pewno wspominana jako
bohaterka, obalająca mur skostnienia, zaś Brudziński będzie tonął we wstydzie.
Cywilizacyjnego coming outu nic nie powstrzyma.
Zatem rano pani
Szydło mówi mi, że Tusk uciekł do Brukseli. To trochę tak, jakby powiedzieć, że
Karol Wojtyła zwiał do Watykanu. Albo Neil Armstrong czmychnął na Księżyc
przed braćmi Kaczyńskimi. Szydło, która odniosła niecodzienne zwycięstwo,
przegrywając 1:27, wie, co to ucieczka na miejsce sromotnej porażki. Abstrakt nie
ma limitu, więc nie będę polemizował.
Skoro można Tuska
zrównać z Hitlerem, to można miliony niemiłych władzy Polaków zrównać z mordercami
włoskiego premiera Aldo Moro i nazwać ich „lewactwem”, Dla mnie użycie słowa
„lewactwo”, mieszaniny ludzkiej zbrodni i robactwa, przez Kaczyńskiego czy Pawłowicz,
jest nie do pojęcia. No, ale dziś nastały nowe „prawa Godwina”, słowa straciły
na wadze i zmieniły znaczenie. Niewierzący nie jest już patriotą, a krytyk
Kościoła dokonuje zamachu na państwo. Spokojnie, to też minie.
W latach 60.
ubiegłego wieku milicja ścigała nas, hipisów, ze skwerku pod hotelem Bristol,
za długie włosy. Próbowali nam je ścinać, biegali z maszynkami, a my nosiliśmy
coraz dłuższe i zwiewaliśmy. Za długie włosy wyrzucano nas ze szkół i nie
przyjmowano do pracy. Policja w Londynie mierzyła calówką długość
minispódniczek dziewczynom - te w za krótkich aresztowano. W1968 roku młodzież
w USA walczyła na ulicach z rasizmem i wojną w Wietnamie, w Czechosłowacji z
systemem, w Paryżu ze skostnieniem uczelni, w Warszawie o wolność słowa. Dziś
obrońca pedofilów w purpurowej czapeczce głosi, że ten czas to była ludzka
sodoma i gomora. Nie był nią ksiądz Jankowski, ale kudłaty Jimi Hendrix.
Hejt zniknie, ale
nie dlatego, że ktoś go zwalczy. Po prostu stanie się mową codzienną, ludzie
będą się klepać po plecach, mówiąc: „Siemanko, Hitlerku, co tam?”. Nikt nie
piśnie złego słowa. Hitler znormalniał, oddalił się w czasie, jeszcze trochę, a
będzie niczym Niesamowity Hulk. Pomoże nam w tym mer piaskownicy z Żoliborza
i jego wizja świata.
Zbigniew Hołdys
Charakter nie jest zaraźliwy
Kiedy odchodzi człowiek tej miary co Karol
Modzelewski, wielu mówców przypomina zasługi jednego z bohaterów naszego
pokolenia. Tak, dla tych, którzy chcieli, dla tych, którzy umieli to dostrzec,
Karol był wzorcem, idolem, postacią pomnikową, i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś
już zainicjował budowę jego pomnika. Sam napisałem o nim, że jest jedną z
nielicznych postaci formatu prezydenckiego. On się z tego śmiał, ale ja
pisałem to serio - gdyby profesor Karol Modzelewski został prezydentem,
mielibyśmy dzisiaj inną, lepszą Polskę. Ale czy byłby lepszy każdy z nas?
Wątpię. Charakter i intelekt nie są - niestety - zaraźliwe. Łatwo jest dzisiaj
opiewać zasługi Karola, to nic nie kosztuje. Dużo trudniej było pamiętać o nim,
kiedy zasiadał na ławach oskarżonych - niszczał w więzieniach.
Na pogrzebie
przemawiało wiele zasłużonych osób, m.in. byli prezydenci, a także ludzie,
których wystąpienia szczególnie zapadły mi w pamięć: Bogdan Borusewicz, Adam
Michnik, Władysław Frasyniuk i Józef Pinior. W licznych wystąpieniach i w
mediach zabrakło mi jednego akcentu: nikt nie wspomniał o wielkoduszności
Karola wobec ludzi zasłużonych mniej od niego lub wcale. Jako dziennikarz
rozmawiałem (nie raz) z ludźmi dawnej opozycji demokratycznej, ale zawsze jako
dziennikarz czy kolega, a niejako towarzysz walki. Obserwowałem ich
zachowania w stosunku do ludzi mniejszego ducha, którzy umościli się w
„systemie”. Modzelewski, Niesiołowski, Kuroń, Pinior, Michnik - nie zdarzyło
się słyszeć od nich słów wyższości czy lekceważenia wobec ludzi, którzy
czekali, aż oni wywalczą nam wolność. Dla wielu z nas byli po prostu wyrzutem
sumienia.
Myślę o ludziach
mojego pokolenia, do których kolejno docierały wiadomości, że Jacek Kuroń i
Karol Modzelewski (znaliśmy się od Października '56) napisali List do członków
partii, że zostali wtrąceni do więzienia, potem wyszli i Karol szedł swoją
drogą, a zwyczajni ludzie kwitowali to wzruszeniem ramion, wracali do swojego
ogródka. Robili swoje magisteria, doktoraty, wychowywali dzieci, odkładali na
mieszkanie, stali w kolejkach, wybierali się do Bułgarii. Czasami ktoś nam
pożyczył „Kulturę” lub „Wielką czystkę” Weissberga-Cybulskiego (mnie to
pożyczył MFR w 1966 r.), coraz bardziej byliśmy przekonani, że to Karol stoi po
słusznej stronie, ale brak było odwagi i wiary. Nawet małe gesty wymagały wtedy
charakteru, miały swoje konsekwencje - zakaz publikacji, odmowa paszportu.
Dzisiaj, z
perspektywy życia, to drobiazgi, w bilansie ostatecznym nic specjalnego, a
jednak wtedy, kiedy Karol wyrastał na bohatera, człowiek wolał pozostać uległy,
ale bezpieczny. Utwierdzali go w tym inni - cisi, ale zadowoleni z działki lub
z domku na Mazurach. Razem było raźniej, jeden drugiego rozumiał, płynęliśmy na
tej samej łodzi. Każdy miał jakieś alibi. Ten, który wstępował do partii,
mówił, że chce ją zmieniać od wewnątrz. Ten, kto do partii nie wstępował,
uważał, że już to dobrze o nim świadczy, tej granicy nie przekroczy. A poza
tym Jacek i Karol zaczęli od tego,
że w partii byli, ale potrafili zrzucić z siebie ten ciężar, w czym partia
bardzo im pomogła.
Dzisiaj mówi się dużo o Sprawiedliwych
wśród narodów świata i wielu chętnie się do nich dopisuje. Ale Sprawiedliwi
byli nie tylko w czasie okupacji. Później także. Ratując innych, nadstawiając
karku za skazanych w procesach politycznych, powojenni Sprawiedliwi ratowali
nie tylko bliźnich, ale i swoje własne człowieczeństwo. Ci, którzy zdobyli się
na odwagę, także w naszych, powojennych czasach, naśladowcy Karola, mogą dziś
bez obaw spojrzeć w lustro i chodzić z podniesioną głową. My powinniśmy ją
dzisiaj pochylić przed Karolem i nielicznymi innymi - nie do końca
wykorzystaliśmy szansę, jaką dała nam historia. Może zbyt dosłownie, jako
swojego rodzaju alibi, potraktowaliśmy słowa profesora Aleksandra Gieysztora
(notabene mentora Karola), że „teraz będziemy robili uniwersytety, a nie partyzantkę”.
I faktycznie, nauki historyczne, podobnie jak ekonomiczne, nie zeszły wtedy na
psy. Inni uspokajali sumienie tym, że budowali Trasę W-Z czy Hutę Katowice,
jeszcze inni, że tworzą filmy, powieści, czasopisma, kabarety, poszukiwane
przez ludzi, którzy umieli czytać między wierszami.
To, co tworzyliśmy,
było przez ludzi akceptowane, pozwalało nam zagłuszać wyrzuty sumienia. Jako ludzie
dorośli dobrze wiedzieliśmy, że system jest do luftu, że żyjemy w dyktaturze,
której staramy się dorobić ludzką twarz, dać ludziom odrobinę tlenu, nie
mieliśmy najmniejszej nadziei, że za naszego życia ten gmach się zawali, ba,
zostanie zburzony gołymi rękami. Więc po się wychylać?
Ten niedostatek
wyobraźni, wiary, że „i ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu”, kazał nam żyć
w cieniu zła, zła wydawało się, że wiecznego, bo za nim stała potęga mocarstwa
atomowego, a nasze miejsce zostało nam wskazane przez wielkie mocarstwa. Jakże
się na to rzucać z gołymi rękoma? Jeszcze świeżo w pamięci było powstanie
warszawskie, Berlin '53, Budapeszt '56, Praga '68, Gdańsk '70. Był strach, ale
było też alibi, żeby się nie narażać. Tylko tacy ludzie, jak Karol Modzelewski
i jemu podobni, sięgali tam, „gdzie wzrok nie sięga”.
Pozostanie wielką
tajemnicą, skąd się bierze kaliber człowieka. Urodzeni tego samego roku,
wychowani w tym samym środowisku, wykształceni na tym samym uniwersytecie,
kończymy jako ludzie bardzo różnego formatu. Jak to się dzieje - nie wiem. Ale
dla nas, zwykłych śmiertelników, jest jedno pocieszenie - nigdy nie jest za
późno i zanim opadnie kurtyna, lepiej zachować się przyzwoicie, bo „drugi raz
nie zaproszą nas wcale”. Zwłaszcza że nadeszły czasy, kiedy - jak pisał Artur
Sandauer - rozum podrożał, a odwaga staniała. Z pracy, z wojska, z dyplomacji,
z muzeów, z mediów państwowych, wyrzucają, ale do więzień nie wtrącają. Tych
okazji, które zmarnowaliśmy, już nie odzyskamy. Więc starajmy się wykorzystać
te, które nam jeszcze pozostały.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz