sobota, 18 maja 2019

Żadnej rewolucji,Świadectwo,Na jedno kopyto,Pedofilia na finiszu kampanii. Jaki wpływ wywrze film Sekielskich na wynik wyborów?,Udane święto,Zakładnicy „doktryny Kaczyńskiego”,Lady Gaga i ja,Bezprawie Godwina i Charakter nie jest zaraźliwy



Żadnej rewolucji

Deklerykalizacja Polski wydaje się nieuchronna. Będzie w miarę szybka i skuteczna, pod warun­kiem że miliony wierzących będą miały przeko­nanie, iż za deklerykalizacją państwa nie kryje się pragnienie dechrystianizacji Polaków.
   Niezliczone już sondaże wskazują, że Polacy mają coraz bardziej krytyczny stosunek do pozycji, roli i działań hie­rarchicznego Kościoła. Ta emocja występuje w różnych grupach z różną siłą, ale jest bardzo mocna także wśród wie­rzących. Jest jednak ważne pytanie o charakter deklerykalizacji. Coraz głośniejsi są ci, którzy chcą, by miała ona oblicze radykalne. W Kościół trzeba według nich uderzyć frontal­nie i połamać mu kręgosłup definitywnie. Ta grupa sprawia wrażenie najbardziej wrogiej wobec Kościoła. W praktyce politycznej, bo tylko w domenie politycznej zmiana instytu­cjonalna w relacjach państwo - Kościół może się odbyć, ci radykałowie są największymi sojusznikami kościelnych hie­rarchów. I wzajemnie.
   Kościół hierarchiczny, który ma w Polsce wielki prob­lem z odnalezieniem się w porządku liberalnej demokracji, ucieka od tego wyzwania w konsolidację. Stosuje tu tę samą metodę, którą PiS wykorzystuje wobec swego elekto­ratu - emocjonalny szantaż i wzmacnianie syndromu oblę­żonej twierdzy: „Chcą nas zniszczyć. Gardzą nami i naszą wiarą. Gardzą naszą tradycją. Gardzą tym, co jest bliskie na­szym sercom, tak jak bliskie było sercom  naszych dziadów i pradziadów”.
   Konsolidacja znajduje uzewnętrznienie w ostrych wypo­wiedziach. Hierarchowie i politycy PiS zarzucają oponentom chęć doprowadzenia do religijnej wojny. Tyle że to właśnie oni sami odwołują się do jej instrumentarium. Z kolei, im bar­dziej radykalne przesłanie biskupów, tym bardziej wyostrzo­ny przekaz dyżurnych antyklerykałów. Jedni i drudzy są bowiem w symbiozie. Potrzebują siebie. Dają sobie tlen. Wza­jemnie uzasadniają swe istnienie i ostre stanowisko.
   Jest bardzo charakterystyczne, że najgłośniej swą troskę o to, co się dzieje w kościołach, wyrażają ci, którzy do nich w ogóle nie chodzą. Kościoła z kolei najgorliwiej bronią ci, którzy traktują go najbardziej instrumentalnie, wykorzy­stując do wzmocnienia swej pozycji i kontroli nad umysłami i zachowaniami, także wyborczymi, części Polaków.
   Gdzieś pomiędzy są miliony wiernych. Tych, którzy kilka miesięcy temu poszli do kin na film „Kler”, a w tych dniach oglądają dokument Tomasza Sekielskiego o pedofilii w Koś­ciele. I tak zarówno film, jak i dokument traktują jako świa­dectwo realnego problemu i prawdziwej choroby. Chcą oni, by w kościołach było mniej polityki, a w państwie mniej Koś­cioła. Ale jednocześnie nie mają apetytu na brutalną antyklerykalną rewolucję. Widzą doskonale, że tron musi być w Polsce oddzielony od ołtarza, ale nie chcą tańca na ołta­rzach. Nawet jeśli tego nie werbalizują, to czują, że ostat­nią rzeczą potrzebną krajowi i narodowi, w którym jest dziś tak potężny antagonizm między ludźmi, jest religij­na wojna. Domyślają się, że wyłącznymi jej beneficjentami mogą być broniący swej pozycji, często niechętnie odnoszą­cy się do papieża Franciszka hierarchowie i antyklerykalni radykałowie.
   Prymitywny antyklerykalizm jest dziś w Polsce dome­ną tych, którzy cynicznie chcą na nim zbudować swoją poli­tyczną pozycję. Tak jak oskarżenia pod adresem tych, którzy krytykują Kościół, są desperacką próbą odwrócenia uwagi od pedofilskich skandali w Kościele.
   Na prostacki antyklerykalizm Polacy mają nieomylny ra­dar. Nie jest przypadkiem, że w ostatnich dziesięcioleciach żadna partia, która chciała go wciągnąć na sztandary, nie przekroczyła dziesięciu procent poparcia. W każdym przy­padku miliony miały bowiem poczucie, że radykałom nie idzie o zamach na Kościół, ale na wiarę i tradycję. A sku­teczną deklerykalizację można przeprowadzić wyłącznie pod warunkiem, że te uczucia i odczucia będą przez rządzących brane poważnie. Bo tylko wtedy zmiany nie będą gene­rowały silnego odruchu obronnego, który je spowolni albo zastopuje. Tym bardziej że w konkurencji pod tytułem bru­talizacja nikt naszej tak zwanej prawicy nie pokona. Gdy więc jedni zredukują oponentów ad świniorum, drudzy od­wołają się do jeszcze mocniejszego ad Hitlerum.
   Podstawą wszelkiej zmiany powinna być nie hałaśliwa pyskówka, ale racjonalna debata. A jej fundamentem musi być szacunek dla wiernych i ich uczuć. Nie deklarowany, by ukryć prawdziwe intencje, ale realny. Poza wszystkim tylko w takich warunkach zmiany będą w ogóle możliwe, bo będą miały realne społeczne poparcie. A więc prawdziwy szacu­nek do wszystkich wierzących, w tym konserwatystów, do­skonale rozumiejących, że taki hierarchiczny Kościół i taka władza jak obecnie są konserwatyzmu wrogami.
   Ręka podniesiona na Kościół nie jest ręką podniesioną na Polskę. Ale ręka podniesiona na wiernych, owszem.
Tomasz Lis

Świadectwo

Zdanie - „Każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę” - będzie się za Jarosławem Kaczyńskim ciągnęło. I może mu przynieść pecha. Ka­czyński, człowiek uformowany w PRL, sięgając po tę frazę, musiał mieć świadomość, że przywołuje mocno osadzony w polskiej historii cytat, któremu starsze pokolenia bez trudu dopisują dalszy ciąg. W czerwcu 1956 r. ówczesny premier Józef Cyrankiewicz użył wobec zrewoltowanych poznańskich robotni­ków otwartej pogróżki; ,,każdy, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie”. To nie jest fraza warta, w jakiejkolwiek formie, przywracania polskiej polityce, nawet dla potrzeb kampanii wyborczej. „Ręka podniesiona na Polskę” zawsze będzie brzmiała jak oskarżenie o zdradę, a jeśli tak mówi faktyczny szef państwa, mamy do czynienia z niedopuszczalną w demokratycznym pań­stwie groźbą wobec oponentów.
   Srożenie się PiS na razie przybrało groteskową formę policyj­nych szykan wobec autorki obrazka ,,Matki Boskiej Tęczochowskiej” ale sens przekazu był jasny: zrównując krytykę instytucji z atakiem na Polskę, Kaczyński zaoferował ludziom Kościoła opiekę i ochronę ze strony aparatu państwa, ustawiając się w roli ich protektora i obrońcy przed atakami „wrogów naszej wiary”.
Z nadzieją, rzecz jasna, na propagandowy, kampanijny rewanż ze strony biskupów i proboszczów.

Wciągnięcie do kampanii wyborczej, w jej ostatniej fazie, „uczuć religijnych” zdało się kolejnym genialnym posunię­ciem prezesa PiS; choć nie wiadomo, czy taki był plan piarowców PiS, czy, tak jak ze sprawą „karty LGBT”, PiS wykorzystał jedynie dogodny pretekst, ,,piłkę wystawioną przez przeciwników”.
Tym pretekstem było silnie antyklerykalne wystąpienie redaktora Leszka Jażdżewskiego przed uniwersyteckim wykładem Donalda Tuska. Rozpoczęta nazajutrz operacja „rozjeżdżania Jażdżewskie­go” z użyciem wszelkich medialnych instrumentów PiS, niosła rządzącej partii ewidentne korzyści: ułatwiała zmarginalizowanie obecności i przekazu Donalda Tuska; „odbierała tlen” konkuren­tom z prawej strony - rosnącej w siłę skrajnej, fundamentalistycznej religijnie Konfederacji. Ułatwiała też mobilizację wiejskiego, konserwatywnego elektoratu, najbardziej podatnego na hasła zagrożenia dla wiary i rodziny; dodawała wojennej temperatury stygnącej nieco, coraz bardziej wymęczonej kampanii wyborczej PiS. Koalicja Europejska, która właśnie próbowała budować swoją własną agendę wyborczą, eksponując problemy oświaty i służby zdrowia, znów znalazła się w defensywie, zmuszana do niewy­godnego opowiadania się za czy przeciw ,,Kościołowi, czyli Polsce”.
I nagle pojawił się na YouTube film braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu” i kompletnie poprzestawiał fronty w tak dobrze ro­kującej dla PiS „wojnie religijnej”.
   Sam film, jego produkcja i odbiór społeczny już są historycz­nym fenomenem. Co najmniej 7 milionów widzów w pierwszy weekend to, dla tego typu niezależnej produkcji, rekord Polski, a może i świata. Temat pedofilii w Kościele, wydawało się zna­ny, opowiedziany wielokrotnie, zamulony już w procedurach i oświadczeniach, dostał, dzięki filmowi, twarze i emocje, ból, łzy, strach, wstyd. Siła obrazu i zarejestrowanych słów, nawet milcze­nia, jest nieporównywalna z jakąkolwiek teoretyczną, medialną wiedzą. Ten film po prostu wybuchł. I nagle słowa Kaczyńskiego „Każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Pol­skę” czy jego opowieści o rzekomym „seksualizowaniu dzieci w szkołach” zabrzmiały obrzydliwie. Jakby powtarzały, domyśl­nie, filmowe samousprawiedliwienia sprawców, uzasadniały postawę zwierzchników, ukrywających skandale, które mogłyby zszargać reputację księży, biskupów - a więc i samego„Kościoła, czyli Polski”. Emocjonalna siła filmu okazała się tak duża, że nawet czołowi przedstawiciele episkopatu (poza oczywiście abp. Głódziem), wprawieni w pomniejszaniu wagi oskarżeń, tym razem nie tylko nie potępili twórców filmu, ale zdobyli się na pu­bliczne (choć wątpliwe, czy szczere) podziękowania.

   Jarosław Kaczyński, głoszący wciąż tezę o bezprzykładnym ataku opozycji na wiarę i Kościół, po tym ruchu episkopatu został na spalonym. Nieoczekiwanie stanął na przekór rosnącej z każdym milionem widzów społecznej emocji - oburzenia, potępienia, zgrozy. Stąd gwałtowne, desperackie próby prezesa wywikłania się z niewygodnej roli „obrońcy Kościoła” która mo­gła być teraz odczytana jako wsparcie dla procederu zacierania prawdy o przypadkach i skali pedofilii w Kościele. Kaczyński bronił się w swoim starym stylu: rzucając oskarżenia na poprzed­ników i zapowiadając straszliwe zaostrzenie kar czy absurdalne podwyższanie dopuszczalnego wieku aktywności seksualnej - środki całkowicie bezskuteczne wobec istoty problemu: poka­zanej w filmie korporacyjnej, na poły mafijnej „zmowy milczenia”.
   Film Sekielskich po raz pierwszy od dawna wprowadził rozdźwięk w stanowiskach episkopatu i PiS. Czy to tylko incy­dent, czy może początek trwałego procesu? Dziś nikt nie powie. Kościół powinien mieć jednak świadomość i być może - późno, bo późno - jej nabiera, że oferta ochrony jego „doczesnych” wpływów i interesów przez PiS jest pokusą diabelską, cyrogra­fem na duszę. Nie chcę popadać w egzaltację red. Jażdżewskie­go, ale wojna, powiedzmy wojenka, religijna w Polsce, do której dąży PiS, będzie dla Kościoła zgubna. Przecież 2/3 Polaków, a więc i tyluż nominalnych katolików, nie popiera politycznie PiS, więc wiązanie się z jedną partią to prosta droga do antyklerykalizmu, i dalej - sekularyzacji. Wielu wierzących (z coraz mniejszą zresztą nadzieją) wciąż tęskni za Kościołem otwartym, toleran­cyjnym, wolnym od tępego nacjonalizmu. Kościołem, który mógłby, jak tyle razy w polskiej historii, odgrywać rolę mediatora w konfliktach społecznych, a w każdym razie siły tonującej. Za­pewne, aby taki scenariusz przybliżyć, część polskich biskupów powinna odejść ze stanowisk. Afera pedofilska, której nowego wymiaru (także rozgłosu, słyszanego zapewne we Franciszkowym Watykanie) nadał film Sekielskich, może być, paradoksalnie, początkiem takiej odnowy. Chciałoby się powiedzieć: Amen.
Jerzy Baczyński

Na jedno kopyto

Przypuśćmy, że nie było jeszcze premiery filmu To­masza i Marka Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”.
I co wtedy mamy 10 dni przed wyborami? Dalej słyszelibyśmy abp. Jędraszewskiego, który poucza, jaki Polska ma przyjąć „wymiar ideowy i moralny” w ramach Unii Europejskiej, by nie promować „zboczeń, dewiacji i wynaturzeń” (wojewoda lubelski Czarnek). I ks. prof. Pawła Bortkiewicza: „Zastanawiam się, czy pan Tusk potrafi odróżnić krzyż od hakenkreuza, bo te znaki mu się mieszają” (ciekawe, czy ks. prof, potrafi odróżnić Stwórcę od prezesa z Nowogrodzkiej). I oczywi­ście samego Jarosława Kaczyńskiego: „Kto podnosi rękę na Kościół, chce go zniszczyć, podnosi rękę na Polskę”. Oglądalibyśmy też zwycięskie akcje batalionów Joachi­ma Brudzińskiego zatrzymujących kolejnych obywate­li za posiadanie obrazu Matki Boskiej na tle tęczy, czyli kolorów obrażających uczucia religijne. Krótko mówiąc - nic by się nie zmieniło. Ale premiera „Tylko nie mów nikomu” się odbyła i nagle zaszumiało straszliwą praw­dą - dokumentu nie do podważenia. Ręka podniesiona na Kościół okazała się jego własną ręką, a mówiąc dosad­niej - kosmatą nogą z kopytem.
   Abp Głódź o filmie powiedział lekceważąco: Nie oglą­dam byle czego, po czym dostojnie oddalił się odprawić mszę i wygłosić homilię. Mówił w niej, że w Polsce słyszy się hałaśliwe i buńczuczne „nie” wobec Boga i Kościoła, zaprzecza normom chrześcijańskiej moralności, pro­muje agresywny ateizm i nihilizm, na który on, człowiek wiary, nie wyraża zgody Jeszcze parę dni temu można by to uznać za dęte frazesy, ale teraz - gdy za obronę mo­ralności bierze się hierarcha oskarżony w filmie o tuszo­wanie pedofilii ks. Franciszka Cybuli, spowiednika Lecha Wałęsy - jego słowa brzęczą jak 30 srebrników.
   Nie pierwsze już obłudne prze­prosiny dla ofiar skrzywdzonych przez księży po premierze doku­mentu Sekielskich wygłosili prymas Wojciech Polak i przewodniczący Konferencji Episkopatu Stanisław Gądecki. Po prostu kolejny raz odfajkowali sprawę. Winni ukrywania i chro­nienia przestępców do dziś nie zostali przecież rozlicze­ni. Skazani księża dalej prowadzą rekolekcje dla dzieci, przenosi się ich z parafii do parafii, zaciera za nimi ślady.
   Obsesyjnie prawy i sprawiedliwy Jarosław Kaczyński grzmi o braku tolerancji dla patologii i podwyższeniu kar za pedofilię - nawet do 30 lat więzienia. Ale całość pod­sumował na konwencji PiS po swojemu: Spójrzmy na ten nieuczciwy atak na Kościół, partię rządzącą i katolików, wszczęty „z powodu pewnego rodzaju wydarzeń, które mia­ły miejsce w Kościele”. Pewnego rodzaju wydarzeń? Głu­piej chyba tych ludzkich tragedii nie można było nazwać.

Na usuwanie Boga i wartości chrześcijańskich z Unii Europejskiej poskarżył się marszałek Senatu Sta­nisław Karczewski. Według niego UE chce zbudować superpaństwo, w którym narody zostaną pozbawione tożsamości. Wszyscy będą obcokrajowcami wypranymi z uczuć patriotycznych i duchowych korzeni. Więcej, na wiarę ojcowi piosenki ludowe będziemy głusi jak pień. Tylko gałęzie zostaną. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i dlatego Polska Rejtanem się położy, a do superpaństwa nie dopuści.
   Będziemy budować prawdziwą wspólnotę w duchu chrześcijańskim, bo taką mamy misję - zapewnia mar­szałek. Przedmurze rozbudujemy tak, aż się stanie beto­nową ścianą dzielącą nas od Europy? Choć jestem ateistą, wierzę, że Pan Bóg do tego nie dopuści.
Stanisław Tym

Pedofilia na finiszu kampanii. Jaki wpływ wywrze film Sekielskich na wynik wyborów?

PiS postawił na sojusz z konserwatywną hierarchią katolicką. Po filmie Sekielskich wychodzi mu to bokiem.

Końcówka kampanii wyborczej została zdominowana przez sprawy związane z Kościołem. Jako pierwszy temat wrzucił PiS, bo myślał, że na tym zyska. Dlatego zaatakował publicystę Leszka Jażdżewskiego za ostrą krytykę Kościoła. Jażdżewski przemawiał tuż przed przewodniczącym Rady Europejskiej Donaldem Tuskiem, więc atakując publicystę, PiS chciał wepchnąć Tuska oraz Koalicję Europejską w konflikt z Kościołem i wyborcami centroprawicowymi. Szczególnie wśród głosujących na PSL są katolicy, którym totalna wojna z Kościołem się nie podoba. Dlatego PiS przekierował reflektory z koncyliacyjnego przemówienia Tuska na konfrontacyjny występ Jażdżewskiego.

Jednak chwilowy triumf PiS niespodziewane zamienił się w serię klęsk.

PiS potknął się o tęczową aureolę

Najpierw szef MSWiA Joachim Brudziński pochwalił się na Twitterze zatrzymaniem przez policję aktywistki antyrządowej Elżbiety Podleśnej, która miała rozwieszać wizerunki Matki Boskiej w tęczowej aureoli. Nawet część katolików, którym przeróbka obrazu się nie podobała, uznała, że potraktowanie kobiety wykracza poza standardy państwa prawa. Co więcej, Brudziński mówił, że aktywistka rozklejała wizerunek Madonny na toaletach i śmietnikach. Ona sama mówi, że to kłamstwo. Jeśli okaże się, że Brudziński nie ma dowodów na swoje oskarżenia, będzie to oznaczało jego dotkliwą porażkę.

Akcja ministra sprawa wewnętrznych, który ogłosił, że czas skończyć z „bajaniem o wolności i tolerancji”, pokazała mentalność polityków rządzących, tęskniących za państwem wyznaniowym. Nieoczekiwanie hasło Jarosława Kaczyńskiego: „Ręka podniesiona na Kościół jest ręką podniesioną na Polskę”, wypowiedziane po wystąpieniu Jażdżewskiego, przybrało wymiar całkiem praktyczny i groźny.

Dylemat TVP: Jak przemilczeć ten film?

A już po sobotniej premierze filmu braci Sekielskich to zdanie prezesa PiS stało się wręcz obciążeniem dla jego obozu. Bo obciążeniem jest dziś bezkrytyczny sojusz z Kościołem hierarchicznym, na którym ciążą poważne oskarżenia.

Ewidentnie PiS wystraszył się tego dokumentu. Po premierze politycy PiS pochowali się i udawali, że filmu nie ma. Najlepszym wskaźnikiem nastrojów w obozie rządzącym są „Wiadomości” TVP. Tam film, w chwili gdy wszyscy już o nim mówili, praktycznie nie istniał. Materiały głównego programu informacyjnego sprowadzały się do atakowania PO za zbytnią pobłażliwość wobec pedofilów i do chwalenia PiS za zapowiedź zaostrzenia kar za pedofilię, ale niezorientowany widz mógł nie zrozumieć, skąd w ogóle wziął się ten temat – TVP jak ognia unikała wspominania o samym filmie i starała się przekierować dyskusję na problem pedofilii poza Kościołem. Stąd ciągłe przywoływanie sprawy reżysera Romana Polańskiego czy jakiegoś byłego radnego PO. Tyle tylko, że ów oskarżony o pedofilię radny był - a to pech! - katechetą. Oczywiście TVP o tym nie wspomniała.

Dziennikarz TVP niedzielny wywiad z politykami tuż po „Wiadomościach” zaczął od tematu wejścia Polski do strefy euro, co poseł Nowoczesnej Paweł Pudłowski zignorował i mówił jedynie o dziele Sekielskich, zaś gospodarz usiłował go bezskutecznie zagłuszyć.

Przedwyborczy konkurs recept na pedofilię

W wyścigu na pomysły walki z pedofilią wygrywa na razie PO. Jej projekt zniesienia przedawnienia w stosunku do pedofilii może być o wiele bardziej nośny niż proponowane przez PiS zaostrzenie kar, bo jednym z kluczowych problemów z pedofilią w Kościele jest trwająca wiele lat zmowa milczenia i strach ofiar przed wyznaniem prawdy. Dopiero teraz niektóre z nich zaczynają mówić o traumie z dzieciństwa, ale możliwość ścigania oprawców jest ograniczona właśnie przez przedawnienie. Co więcej, stawia to PiS w trudnej sytuacji, bo głosowanie za zniesieniem przedawnienia może być odebrane przez hierarchów jako odmowa wsparcia i wotum nieufności.

Obciążeniem dla PiS jest to, że problem pedofilii ignorują lub bagatelizują hierarchowie ewidentnie sprzyjający partii rządzącej – abp Sławoj Leszek Głódź i abp Marek Jędraszewski. Obaj o oskarżeniach pod adresem Kościoła wypowiadają się w sposób lekceważący, bronią skompromitowanych księży, ignorując uczucia ofiar. To wszystko może iść na konto PiS. Stąd taki strach przed filmem Sekielskich. Ten dokument może odegrać rolę mobilizującą przeciwników PiS przed wyborami europejskimi, tak jak „Kler” mógł zmobilizować ich przed wyborami samorządowymi.

Opozycja uspokaja: nie będzie wojny domowej

A w tym samym czasie liderzy opozycji prowadzą politykę uspokajania nastrojów, adresując ten przekaz do innej grupy wyborców. Donald Tusk podczas gali 30. urodzin „Gazety Wyborczej” powtarzał wielokrotnie, że konflikt polityczny jest zbyt ostry, a rywalizacja nie powinna oznaczać wykluczenia kogokolwiek z życia publicznego. Podkreślał, że niezależnie od wyniku wyborów Polacy muszą się pomieścić w jednym domu. Żadna grupa społeczna nie wyparuje tylko dlatego, że jakaś formacja wygrała wybory, i nikt nie może być wykluczany czy pozbawiany głosu. W innych przemówieniach Tuska i polityków PO pojawia się ostrzeżenie przed pokusą odwetu, którego perspektywa może zwolenników partii rządzącej wystraszyć,

Liderom opozycji najwyraźniej chodzi o to, by PiS nie miał pretekstu do straszenia swoich wyborców. By nie mógł im mówić, że jak opozycja dojdzie do władzy, to nie da im żyć. Dlatego miast zaogniać, politycy Koalicji Europejskiej starają się tonować nastroje. Mówią nie o rozliczeniach z PiS, lecz o pomysłach na reformę ochrony zdrowia, o długich kolejkach, walce z pedofilią, o klimacie i ochronie środowiska. Chcą w ten sposób pozyskać ludzi zmęczonych ostrą wojną polityczną, tęskniących za spokojem i stabilizacją. To właśnie ci umiarkowani wyborcy, niezaangażowani jednoznacznie po żadnej ze stron, byliby dziś najcenniejszym nabytkiem. Bo poparcie zdeklarowanych przeciwników PiS opozycja już ma.
Dominika Wielowieyska

Udane święto

Niespecjalnie udało nam się 100-lecie niepod­ległości, bo jak wiemy marsze poszły w róż­ne strony, ale powiedzmy sobie szczerze, że święto 3 Maja musiało zadowolić każdego. Zadecydo­wała o tym różnorodność obchodów i ich wydźwięk intelektualny. Niewątpliwie pierwsze skrzypce ode­grał pan prezydent, który nagle okazał się tak związa­ny z Unią Europejską, że przez cały dzień biła z jego lic „Oda do radości” poparta czerwonymi rumieńca­mi. W nowym porządku prezydenckim wszystko co europejskie będziemy mieli wpisane do konstytucji, i NATO, i Europę, i oscypki, i inne prawdziwie polskie produkty.
   3 maja Warszawa stała się jednym wielkim dep­takiem. Porzuciliśmy samochody i przemierzaliśmy naszą stolicę z defilady na defiladę, nie pominęliśmy wykładu na uniwersytecie, a skończyliśmy na okolicz­nościowych piknikach i zabawach. Brawa należą się wojskowym mechanikom, którzy z okazji święta prawili 200 pojazdów, a te nie zawiodły i bardzo zanieczyszczając atmosferę, przejechały Wisłostradą ku uciesze licznie zgromadzonych dzieci.
   Drugi sort pokonał blokadę paru staruszków drwią­cych ze słuchaczy wykładów uniwersyteckimi i zasiadł w historycznej uniwersyteckiej sali wykładowej, aby posłuchać długo oczekiwanego wykładu prezyden­ta Europy. Wstęp do wykładu wygłoszony przez szefa „Liberte!” zdezorientował słuchaczy i wzbudził nie­chęć uniwersyteckich kół naukowych. Nikt bowiem nie podejrzewał, że pan Jażdżewski będzie mówił o tym, o czym wszyscy wiedzą, ale czego na uniwer­sytecie robić nie wypada. Wykład Donalda Tuska nie­stety wymagał wysiłku intelektualnego słuchaczy, na co z wiadomych przyczyn nie wszyscy opozycyjni po­litycy mogli sobie pozwolić. Nowe treści zaskakujące dla wszystkich dotyczyły nawoływania do wspólnoty oraz wyobrażenia znaczenia zupełnie nowych dla po­lityków słów i pojęć, takich jak zmiany klimatyczne, ochrona środowiska i smog. Po wykładzie wielu zdez­orientowanych słuchaczy rzuciło się do Wikipedii, ażeby te pojęcia sobie rozszerzyć i wytłumaczyć. Pięk­ne to były obchody.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Zakładnicy „doktryny Kaczyńskiego”

Kwestia Matki Boskiej „tęczochowskiej" stała się przedmiotem zainteresowania policji, prokuratury i jest jednym z tematów najgoręcej dyskutowanych w końcówce kampanii wyborczej. To malowniczy incydent, ale wiąże się ze sprawami poważnymi: interpretacją prawa w sferze wolności obywatelskich, zawikłanymi stosunkami po prawej stronie politycznej, narastającym wewnętrznym konfliktem kulturowym.

Najpierw opis przebiegu zdarzeń, bo mają one znaczenie, na co nie zwracają uwagi rzecznicy stanowisk nadmiernie wyrazistych: o rodzeniu się policyjnego państwa wyznaniowego oraz o ofensywie antypolskich i antychrześcijańskich sił. A fak­ty wyglądają tak: w Wielką Sobotę oczom wiernych w jednej z płockich parafii ukazał się Grób Pański, w którym krzyż otaczały tekturowe pudła z napisami: pogarda, nienawiść, odrzucenie wiary, kradzież oraz LGBT i gender. Dowiedziała się o tym dwójka aktywistów LGBT+ i udała się do świątyni ze święconką, wtykając do koszyczków tęczowe flagi. Doszło do kłótni z proboszczem.
Po Wielkanocy teren wokół świątyni, w tym przenośną toaletę, oblepiono naklejkami z ikoną Matki Boskiej Częstochowskiej, której aureolę przerobiono na tęczę. Sprawę nagłośnili politycy Konfede­racji, wyborczej koalicji na prawo od PiS, która formułuje postulat „batożenia homoseksualistów". Ministra spraw wewnętrznych wezwał też do działania prawicowy publicysta Rafał Ziemkiewicz.
I minister zadziałał. Aktywistkę KOD Elżbietę Podleśną nawiedziła z rana ekipa policyjna - dokonała przeszukania i rewizji osobistej, skonfiskowała m.in. kilkadziesiąt plakacików „tęczochowskich” w końcu zatrzymała i przewiozła na przesłuchanie do Płocka, gdzie kobiecie postawiono zarzut z kodeksu karnego o obrazę uczuć religijnych. Sprawa stała się głośna w Polsce i poza nią, rzecznik episkopatu i prymas Polski wypowiedzieli się w sprawie profanacji, natomiast aktywiści antyklerykalni i antypisowscy rozlepiali, nie ukrywając swojej tożsamości, po Warszawie plakaty „tęczochowskie”, które pojawiły się też na demonstracji w obronie pani Podleśnej. Rzecz charakterystyczna, że wobec nich policja i prokuratura nie podjęły żadnych czynności, pomimo tego, że jed­na z posłanek PiS ogłosiła na konferencji, że składa zawiadomienie do prokuratury.

Na początek zajmijmy się kwestią prawną, bo ma ona nieba­gatelne konsekwencje praktyczne i polityczne. Uderza to, że policja i prokuratura milczą jak zaklęte w kwestii podstawowej: co obraziło uczucia religijne? Dorobienie Matce Boskiej tęczy; umieszczenie tak przerobionej ikony na przenośnym wychodku czy też jedno i drugie? Hierarchowie i prawicowi publicyści skupiają się na tęczy, ale im łatwo - nie oni prowadzą postępowanie kar­ne. Sam minister Brudziński po paru dniach milczenia eksponuje jedynie przenośną toaletę i jest to spójne z bezczynnością policji wobec innych przypadków manifestowania plakatu „tęczochow- skiego”. Umieszczenie - obojętnie, przerobionej lub nie - ikony Matki Boskiej na wychodku podpada pod obrazę uczuć religijnych i tylko w postępowaniu karnym można wyjaśnić, czy mamy do czy­nienia z winą umyślną sprawcy. Jeżeli nie było zamiaru bezpo­średniego lub ewentualnego obrazy uczuć religijnych - co nie jest wykluczone - to postępowanie można tylko umorzyć. Gorzej jest z przerobieniem tradycyjnej aureoli na tęczę: głowiłem się nad tym intensywnie, ale nie zdołałem wymyślić jakiejkolwiek konstrukcji intelektualno-prawnej, która pozwalałaby wobec takiej przeróbki na zarzut obrazy uczuć religijnych.

Przejdźmy teraz do polityki. Minister Brudziński stał się za­kładnikiem „doktryny Kaczyńskiego”, głoszącej, że na prawo od PiS nie ma prawa powstać żaden podmiot atrakcyjny wyborczo. Ponieważ kwestię obrazy uczuć religijnych podnieśli Konfedera­ci, to policja dostała polecenie działania, żeby tej radykalniejszej prawicy zdjąć wiatr z żagli. Joachim Brudziński orał, ale nie patrzył końca bruzdy. Można było łatwo przewidzieć, że wizerunek „tęczochowski” stanie się symbolem sprzeciwu wobec PiS. Minister stanął zatem przed wyborem. Albo nosicieli masowo zatrzymy­wać, przesłuchiwać i stawiać im zarzuty - a już w pierwszej fali dotyczyłoby to co najmniej kilkunastu osób - ryzykując narastanie sprzeciwu w Polsce i naprawdę wielką awanturę w Europie, a także w USA, co w końcówce kampanii wyborczej byłoby strzelaniem sobie w stopę. Albo położyć uszy po sobie i zdecydować się cichcem-milczkiem na rejteradę. Na razie mamy do czynienia z rejtera­dą, ale może na Nowogrodzkiej zbierze się Komitet Polityczny i coś się PiS-owi odwróci.

Niezależnie od aktywności policji i prokuratury dziś w Polsce słychać, że surmy wzywają do wojny kulturowej. W 2003 r., gdy zapytano prymasa Polski Józefa Glempa, czy wezwania SLD do legalizacji aborcji i legalizacji związków homoseksualnych to po­czątek wojny religijnej, ten odparł trzeźwo, że o żadnej wojnie nie ma mowy, to uprawniony spór światopoglądowy w pluralistycznym ideowo społeczeństwie. Wiele się zmieniło i to na gorsze. Incydent „tęczochowski” wpisuje się w całą sekwencję: spór o warszawską kartę LGTB, rzekomą „seksualizację dzieci”, religię w szkołach. Realnie rzecz biorąc, stroną agresywną jest nie tylko PiS, ale też wielu hierarchów, proboszczów i Radio Maryja. Antyklerykałowie w Polsce zawsze byli retorycznie brutalni, ale Kościół ich atakami się nie przejmował. Jest zasadnicza różnica między przytoczonymi powściągliwymi słowami kardynała Glempa a tym, co dziś mówią arcybiskupi Jędraszewski i Gądecki. Zdroworozsądkowe modus vivendi, które w kwestii różnic światopoglądowych zrodziło się w wielkich bólach w latach 90. ubiegłego wieku, zaczyna kwękać i grozi mu zgon. Czy na wezwanie surm wojennych odpowiedzą tylko harcownicy, czy też dojdzie do ostrzału artyleryjskiego, a na­stępnie starcia frontalnego - tego nie wie nikt. Ponieważ w Polsce, jak zauważył blisko 200 lat temu Maurycy Mochnacki: „nic nie dzieje się usque ad finem”, mam nadzieję, że po paru latach wstrząsów wszystko się ponownie utrzęsie, powstanie nieco zmodyfikowane, poszerzone o nowe kwestie, odrodzone, pokojowe oraz pragma­tyczne modus vivendi, i znowu na parędziesiąt lat będziemy mieć święty spokój. Mam taką nadzieję, jako katolik modlę się w Wielki Piątek „o życie ciche i spokojne”, ale dolarów przeciw orzechom bym na to nie postawił.
Ludwik Dorn

Lady Gaga i ja

Często słyszę pytanie, z kim najbardziej chciał­bym zrobić wywiad. Po okresie podawania zmiennych odpowiedzi ustaliłem, że z Barackiem Obamą. Odkąd pierwszy raz przeczytałem w „The Economist” o młodym obiecującym polityku z Chicago, trzymałem za niego kciuki i nadal uważam, że świat pod­czas jego dwóch kadencji był przyjaźniejszym miejscem do życia. A już jako były prezydent mógłby mniej rygory­stycznie pilnować swych wypowiedzi. Może.
   Jednak wybór Obamy na rozmówcę marzeń był wybo­rem chłodnym, mimo całej odczuwanej przeze mnie do niego i Michelle sympatii. Gdybyście dzisiaj, w połowie maja 2019 roku, zadali mi to samo pytanie, odpowiedź byłaby spontaniczna, emocjonalna i entuzjastyczna: ma­rzę o wywiadzie z Lady Gagą.
   Nie poszedłem na „Narodziny gwiazdy”, kiedy film wchodził pół roku temu do kin. Miałem w tyle głowy obej­rzane po wielekroć „Narodziny gwiazdy” z lat 70. z legen­darnymi rolami Barbry Streisand i Krisa Kristoffersona, a po przeczytaniu recenzji uznałem, że to OK patrzydełko, co to jednym okiem wpadnie, drugim uleci. Takie fil­my kupuję na DVD, by obejrzeć je sobie w mej mazurskiej głuszy, gdzie nie ma internetu. No i muszę przyznać, że nie byłem wielkim fanem Lady Gagi.
   Nie słuchałem piosenek z filmu, gdzieś tam kątem oka zobaczyłem na plotkarskim serwisie, że Cooper i Gaga tak wykonali filmowy kawałek na ceremonii rozdania Oscarów, że natychmiast pojawiły się (czy też wzmogły) plotki o ich romansie, ale nie przemeblowało mi to życia. Aż kilka dni temu, wczesnym rankiem, kiedy jeszcze cały dom spał, szykowałem się do pracy i oglądałem na YT klipy i wywiady z pewnym artystą. Robiłem jednocześ­nie notatki i w pewnym momencie automat sam odpalił następny kawałek. Usłyszałem pierwsze dźwięki, wokal Lady Gagi „That Arizona sky burning in Your eyes...” i po­czułem dreszcz zachwytu.
   Tego świtu odsłuchałem „Always remember us this way” 7 czy 10 razy i musiałem niestety lecieć do robo­ty, ale wysłałem SMS-a do najlepszej z żon, że nie czeka­my na Mazury, dzisiaj wieczorem oglądamy „Narodziny gwiazdy”. Wieczorem przeżyłem ekstazę, bo zobaczyłem coś, co występuje w dzisiejszej popkulturze w ilościach homeopatycznych: fantastycznie zrobiony komercyjny film fabularny opowiadający o czymś, elegancko grający na emocjach i uczuciach. Wszystko na miejscu: miłość, muzyka, pasja, tragedia, chemia między bohaterami jest taka, że rozsadza ekran, a mnie film daje gigantycznego pobudzającego kopa.
   Wbrew pozorom coraz trudniej coś takiego trafić. Większość talentów pouciekała do seriali, osiadając w Nelfliksie. HBO czy Amazonie. Uwielbiam je, ale cza­sami człowiek ma ochotę obejrzeć historię, która za­myka się w dwóch godzinach, a nie w ośmiu sezonach. Kino z kolei rozjechało się w stronę komiksu i nawalanki z jednej oraz manierycznego kina artystycznego z drugiej i takich dzieł po bożemu zrobionych to z ha­logenem szukać. Jak to powiedział Sergio Leone, twór­ca niezapomnianego (i schłostanego pierwotnie przez krytykę) „Dawno temu w Ameryce”: „Robię kino klasy A kina klasy B”. Lepiej nie można ująć piękna „Narodzin gwiazdy” w reżyserii Bradleya Coopera. To piękne oglą­dać ewolucję tego aktora od szalonego „Kac Vegas” po patetyczną epikę.
   No i Lady Gaga... Brak mi było słów, kiedy ją ogląda­łem i słuchałem jej w „Narodzinach gwiazdy”. Mimo że skończyliśmy około północy, natychmiast odpaliłem na Netfliksie dokument „Gaga: Five Foot Two” i zachwy­ciłem się jeszcze bardziej, bo tym razem podziwiałem już nie tylko kunszt wokalny i aktorski, ale niezwykłą kobietę, zadziwiającą mieszkankę włoskiej wnuczki swojej babci i generała armii cyborgów. Delikatne stwo­rzenie i twardą jak skała przywódczynię. Perfekcjonistkę i wizjonerkę obdarzoną fantastycznym autoironicznym poczuciem humoru. Artystkę, która z dziewczyny prze­poczwarza się w świadomą swego jestestwa dojrzałą kobietę. I nieustająco żyjącą w potwornym, czysto fizycz­nym cierpieniu, któremu nie mogą zaradzić najlepsi le­karze i fizjoterapeuci. Zderzenie Gagi zakrywającej z bólu twarz poduszką z jej kosmicznym występem kilka godzin później w przerwie Super Bowl oszałamia. Moje dzieci nadal mają problem ze zrozumieniem, że liryczna pani od „Shallow” i „Always remember us this way” oraz kosmitka z Super Bowl to ta sama Lady Gaga. I chyba od tego zacząłbym wywiad.
Marcin Meller

Bezprawie Godwina

Najtrudniejsze są poranki. Mój przyjaciel Ro­bert Arizona co kilka godzin wysyła mi fil­miki ze swej podróży harleyem po Arizonie właśnie, Nowym Meksyku, Utah i bóg wie gdzie jeszcze, zbiera indiańskie kamyki, opowiadając o krajobrazie, przeklina pięknie z braku słów, pokazując przy okazji marsjańską panoramę słynnych czerwonych gór. A po­tem jest ranek, klikam w smartfona i na ekranie Twittera ktoś cytuje Beatę Szydło.
   Dziś pogadamy o przekroczeniu granic. A właściwie o tworzeniu ich od nowa. Bo z granicami jest dziwnie. Coś, co kiedyś było normalne, dziś już nie jest - co zaś uchodzi za normalne dziś, dawniej było nie do pomyślenia. W1990 r. amerykański prawnik Mike Godwin sformułował tzw. prawo Godwina, które wydawało się dla ludzkości pra­wem granicznym i nieprzekraczalnym. Godwin ogłosił, a cały świat to zaakceptował, że porównanie kogokolwiek do Hitlera kończy dyskurs. Ten, co Hitlerem rzucił w dru­giego, przegrywa dyskusję. Więcej się z takim nie rozma­wia. Tyle. Biedny Godwin nie znał jednak Jacka Kurskiego.
   Sklejenie wizyty Donalda Tuska z portretami Hitle­ra, Stalina i mordercy ks. Jerzego Popiełuszki w TVP to jest cywilizacyjny rekord świata w osiąganiu dna. Hitler jest w historii ludzkości potworem tak strasznym, że nie sposób go postawić obok jakiegokolwiek innego żywego czy nieżywego człowieka. Nawet kambodżański rzeźnik Pol Pot czy ugandyjski kanibal Idi Amin nie mieli startu. (Podpowiadam ich Kurskiemu, choć równie dobrze ktoś świrnięty z przeciwnej strony mógłby rzucić Aminem w Kaczyńskiego, np. komentując jego „piątkę”, pokazać pięć obciętych głów ugandyjskich ministrów, które Amin trzymał w lodówce, czemu nie?). Godwin padł. Dziś ze wszystkich praw tylko te Archimedesa i Pitagorasa wy­dają się nie do ruszenia, a i to do końca nie jest takie pew­ne (a nuż to byli homoseksualiści?).
   Zatem prawo Godwina przestało obowiązywać. Ni­gdy do końca nie będę pewien, czy dla artysty taki brak jakiegokolwiek ograniczenia jest okolicznością sprzy­jającą. Mam wrażenie, że jednak bariery i dramaty są dla twórców mocną inspiracją, choć nikomu źle nie ży­czę. Chyba jednak najfajniej jest (mówię z własnego do­świadczenia) burzyć granice narzucane przemocą przez samozwańczych władców i w to miejsce tworzyć nowe, własne limity - te niech zburzy ktoś inny. Nie niszcząc, ale budując. Ela Podleśna ze swoim obrazkiem będzie za kilka lat na pewno wspominana jako bohaterka, obalają­ca mur skostnienia, zaś Brudziński będzie tonął we wsty­dzie. Cywilizacyjnego coming outu nic nie powstrzyma.
   Zatem rano pani Szydło mówi mi, że Tusk uciekł do Brukseli. To trochę tak, jakby powiedzieć, że Karol Woj­tyła zwiał do Watykanu. Albo Neil Armstrong czmychnął na Księżyc przed braćmi Kaczyńskimi. Szydło, która od­niosła niecodzienne zwycięstwo, przegrywając 1:27, wie, co to ucieczka na miejsce sromotnej porażki. Abstrakt nie ma limitu, więc nie będę polemizował.
   Skoro można Tuska zrównać z Hitlerem, to można miliony niemiłych władzy Polaków zrównać z morder­cami włoskiego premiera Aldo Moro i nazwać ich „lewa­ctwem”, Dla mnie użycie słowa „lewactwo”, mieszaniny ludzkiej zbrodni i robactwa, przez Kaczyńskiego czy Pa­włowicz, jest nie do pojęcia. No, ale dziś nastały nowe „prawa Godwina”, słowa straciły na wadze i zmieniły znaczenie. Niewierzący nie jest już patriotą, a krytyk Kościo­ła dokonuje zamachu na państwo. Spokojnie, to też minie.
   W latach 60. ubiegłego wieku milicja ścigała nas, hi­pisów, ze skwerku pod hotelem Bristol, za długie włosy. Próbowali nam je ścinać, biegali z maszynkami, a my no­siliśmy coraz dłuższe i zwiewaliśmy. Za długie włosy wy­rzucano nas ze szkół i nie przyjmowano do pracy. Policja w Londynie mierzyła calówką długość minispódniczek dziewczynom - te w za krótkich aresztowano. W1968 roku młodzież w USA walczyła na ulicach z rasizmem i wojną w Wietnamie, w Czechosłowacji z systemem, w Paryżu ze skostnieniem uczelni, w Warszawie o wol­ność słowa. Dziś obrońca pedofilów w purpurowej cza­peczce głosi, że ten czas to była ludzka sodoma i gomora. Nie był nią ksiądz Jankowski, ale kudłaty Jimi Hendrix.
   Hejt zniknie, ale nie dlatego, że ktoś go zwalczy. Po prostu stanie się mową codzienną, ludzie będą się kle­pać po plecach, mówiąc: „Siemanko, Hitlerku, co tam?”. Nikt nie piśnie złego słowa. Hitler znormalniał, oddalił się w czasie, jeszcze trochę, a będzie niczym Niesamowi­ty Hulk. Pomoże nam w tym mer piaskownicy z Żolibo­rza i jego wizja świata.
Zbigniew Hołdys

Charakter nie jest zaraźliwy

Kiedy odchodzi człowiek tej miary co Karol Mo­dzelewski, wielu mów­ców przypomina zasługi jednego z bohaterów na­szego pokolenia. Tak, dla tych, którzy chcieli, dla tych, którzy umieli to dostrzec, Karol był wzorcem, idolem, postacią pomnikową, i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś już zainicjował budowę jego pomnika. Sam napisałem o nim, że jest jedną z nielicznych postaci formatu pre­zydenckiego. On się z tego śmiał, ale ja pisałem to serio - gdyby profesor Karol Modzelewski został prezyden­tem, mielibyśmy dzisiaj inną, lepszą Polskę. Ale czy byłby lepszy każdy z nas? Wątpię. Charakter i intelekt nie są - niestety - zaraźliwe. Łatwo jest dzisiaj opiewać zasługi Karola, to nic nie kosztuje. Dużo trudniej było pamiętać o nim, kiedy zasiadał na ławach oskarżonych - niszczał w więzieniach.
   Na pogrzebie przemawiało wiele zasłużonych osób, m.in. byli prezydenci, a także ludzie, których wystąpie­nia szczególnie zapadły mi w pamięć: Bogdan Boruse­wicz, Adam Michnik, Władysław Frasyniuk i Józef Pi­nior. W licznych wystąpieniach i w mediach zabrakło mi jednego akcentu: nikt nie wspomniał o wielkoduszno­ści Karola wobec ludzi zasłużonych mniej od niego lub wcale. Jako dziennikarz rozmawiałem (nie raz) z ludźmi dawnej opozycji demokratycznej, ale zawsze jako dzien­nikarz czy kolega, a niejako towarzysz walki. Obserwo­wałem ich zachowania w stosunku do ludzi mniejszego ducha, którzy umościli się w „systemie”. Modzelewski, Niesiołowski, Kuroń, Pinior, Michnik - nie zdarzyło się słyszeć od nich słów wyższości czy lekceważenia wobec ludzi, którzy czekali, aż oni wywalczą nam wolność. Dla wielu z nas byli po prostu wyrzutem sumienia.
   Myślę o ludziach mojego pokolenia, do których kolej­no docierały wiadomości, że Jacek Kuroń i Karol Modze­lewski (znaliśmy się od Października '56) napisali List do członków partii, że zostali wtrąceni do więzienia, po­tem wyszli i Karol szedł swoją drogą, a zwyczajni ludzie kwitowali to wzruszeniem ramion, wracali do swojego ogródka. Robili swoje magisteria, doktoraty, wychowy­wali dzieci, odkładali na mieszkanie, stali w kolejkach, wybierali się do Bułgarii. Czasami ktoś nam pożyczył „Kulturę” lub „Wielką czystkę” Weissberga-Cybulskiego (mnie to pożyczył MFR w 1966 r.), coraz bardziej byliśmy przekonani, że to Karol stoi po słusznej stronie, ale brak było odwagi i wiary. Nawet małe gesty wymagały wtedy charakteru, miały swoje konsekwencje - zakaz publika­cji, odmowa paszportu.
   Dzisiaj, z perspektywy życia, to drobiazgi, w bilansie ostatecznym nic specjalnego, a jednak wtedy, kiedy Ka­rol wyrastał na bohatera, człowiek wolał pozostać ule­gły, ale bezpieczny. Utwierdzali go w tym inni - cisi, ale zadowoleni z działki lub z domku na Mazurach. Razem było raźniej, jeden drugiego rozumiał, płynęliśmy na tej samej łodzi. Każdy miał jakieś alibi. Ten, który wstępo­wał do partii, mówił, że chce ją zmieniać od wewnątrz. Ten, kto do partii nie wstępował, uważał, że już to do­brze o nim świadczy, tej granicy nie przekroczy. A poza
tym Jacek i Karol zaczęli od tego, że w partii byli, ale potrafili zrzucić z siebie ten ciężar, w czym partia bardzo im pomogła.

Dzisiaj mówi się dużo o Sprawiedliwych wśród naro­dów świata i wielu chętnie się do nich dopisuje. Ale Sprawiedliwi byli nie tylko w czasie okupacji. Później także. Ratując innych, nadstawiając karku za skazanych w procesach politycznych, powojenni Sprawiedliwi ra­towali nie tylko bliźnich, ale i swoje własne człowieczeń­stwo. Ci, którzy zdobyli się na odwagę, także w naszych, powojennych czasach, naśladowcy Karola, mogą dziś bez obaw spojrzeć w lustro i chodzić z podniesioną gło­wą. My powinniśmy ją dzisiaj pochylić przed Karolem i nielicznymi innymi - nie do końca wykorzystaliśmy szansę, jaką dała nam historia. Może zbyt dosłownie, jako swojego rodzaju alibi, potraktowaliśmy słowa pro­fesora Aleksandra Gieysztora (notabene mentora Karo­la), że „teraz będziemy robili uniwersytety, a nie party­zantkę”. I faktycznie, nauki historyczne, podobnie jak ekonomiczne, nie zeszły wtedy na psy. Inni uspokajali sumienie tym, że budowali Trasę W-Z czy Hutę Katowi­ce, jeszcze inni, że tworzą filmy, powieści, czasopisma, kabarety, poszukiwane przez ludzi, którzy umieli czytać między wierszami.
   To, co tworzyliśmy, było przez ludzi akceptowane, pozwalało nam zagłuszać wyrzuty sumienia. Jako lu­dzie dorośli dobrze wiedzieliśmy, że system jest do lu­ftu, że żyjemy w dyktaturze, której staramy się dorobić ludzką twarz, dać ludziom odrobinę tlenu, nie mieliśmy najmniejszej nadziei, że za naszego życia ten gmach się zawali, ba, zostanie zburzony gołymi rękami. Więc po się wychylać?
   Ten niedostatek wyobraźni, wiary, że „i ten szczęśli­wy, kto padł wśród zawodu”, kazał nam żyć w cieniu zła, zła wydawało się, że wiecznego, bo za nim stała potęga mocarstwa atomowego, a nasze miejsce zostało nam wskazane przez wielkie mocarstwa. Jakże się na to rzu­cać z gołymi rękoma? Jeszcze świeżo w pamięci było powstanie warszawskie, Berlin '53, Budapeszt '56, Pra­ga '68, Gdańsk '70. Był strach, ale było też alibi, żeby się nie narażać. Tylko tacy ludzie, jak Karol Modzelewski i jemu podobni, sięgali tam, „gdzie wzrok nie sięga”.
   Pozostanie wielką tajemnicą, skąd się bierze kaliber człowieka. Urodzeni tego samego roku, wychowani w tym samym środowisku, wykształceni na tym samym uniwersytecie, kończymy jako ludzie bardzo różnego formatu. Jak to się dzieje - nie wiem. Ale dla nas, zwy­kłych śmiertelników, jest jedno pocieszenie - nigdy nie jest za późno i zanim opadnie kurtyna, lepiej zachować się przyzwoicie, bo „drugi raz nie zaproszą nas wcale”. Zwłaszcza że nadeszły czasy, kiedy - jak pisał Artur Sandauer - rozum podrożał, a odwaga staniała. Z pracy, z wojska, z dyplomacji, z muzeów, z mediów państwo­wych, wyrzucają, ale do więzień nie wtrącają. Tych oka­zji, które zmarnowaliśmy, już nie odzyskamy. Więc sta­rajmy się wykorzystać te, które nam jeszcze pozostały.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz