Czekam na taki sen i
moja żona też, bo różni nasi koledzy i przyjaciele mówią, że nasz syn Leszek do
nich przyszedł we śnie - premier o śmierci syna i politycznych zakrętach
TOMASZ LIS: Myśli pan teraz o świętach?
Oczywiście. Jesteśmy z żoną w pełnym toku przygotowań. Żona
postanowiła do naszej tragedii podejść ofensywnie i nie tylko, że nigdzie nie
wyjeżdżamy i nie uciekamy, ale robimy wigilię w domu naszego syna. Spodziewamy
się 15 członków rodziny. Będzie miejsce dla Leszka i klimat oczekiwania, żeby
przyszedł.
Czyli to puste
nakrycie...
- … puste, ale zaadresowane.
Nie boi się pan
trochę?
- Nie wiem, jak będą reagować inni, i trochę metafizyczny
strach mnie oblatuje. Ale ja bardzo szanuję decyzję żony i jeżeli ona uznaje,
że tak ma być, to tak będzie.
Ludzie, którzy
stracili kogoś bliskiego, o świętach myślą często albo z przerażeniem, ze
smutkiem, albo z mieszaniną jednego i drugiego.
- My myślimy oczywiście ze smutkiem, ale próbując jakoś dać
sobie z tym wszystkim radę, jesteśmy na takim etapie, że uznajemy, iż syn
wyjechał. I wróci. A to, że jesteśmy u niego w domu, sprzątamy i kończymy
rozmaite remonty, które on zaczął... to właśnie dlatego, żeby przygotować
wszystko, co trzeba. I z tego punktu widzenia wigilia u niego w domu jest
bardzo logicznym posunięciem.
A mają państwo jakiś kod, w sensie: co mówić, jak mówić,
kiedy mówić, kiedy nie mówić...
- Nie. Mówimy normalnie: Leszek
to, Leszek tamto. Rozmawiamy z nim. Ponieważ uwielbiał literaturę i filmy
science fiction, to poszedłem do kina na świetny film „Pierwszy człowiek”,
gdzie akurat jest głównie science bez fiction. I ten
film opowiedziałem synowi, spacerując po lesie, po tych szlakach, po których
zwykle chodziliśmy i jeździliśmy na rowerach.
Czy ponad 100 dni to jest taki czas, kiedy można choćby
o centymetr zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie:
dlaczego?
- To mnie i moją żonę dręczy i
będzie nas męczyć do końca życia. Przejrzałem jego komputer, rozmawiałem z
jego kolegami, ale nie natrafiłem na nic nowego, oprócz tego, co już
wiedziałem.
A nie jest przerażająca albo budząca nadzieję, w zależności
od perspektywy, myśl, że jest być może tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
- Myśli pan, żeby pójść na tamtą
stronę?
W tym sensie, że coś po tej drugiej stronie musi istnieć.
- To może zabrzmi trochę
paradoksalnie, ale cała ta tragedia bardzo mnie oswoiła ze śmiercią. A nawet
wywołała pewne zaciekawienie.
Tak?
- W każdym razie nie jest to tak
przerażające jak kiedyś. Oczywiście uczestniczyłem w wielu pogrzebach i
składałem kondolencje wielu znajomym i przyjaciołom, tylko że dopóki czegoś
takiego się nie przeżyje osobiście, to nie ma żadnego porównania.
Myślałem, że pan powie coś o Bogu.
- Zaraz panu powiem... Ta
tragedia, przynajmniej w tym momencie, w jakim jestem, dała mi poczucie, że
życie jest bardzo kruche i że jeżeli ono się kończy, to nie ma co wpadać w
przerażenie. Natomiast myślę, że w takich sytuacjach ludzie wierzący mają
łatwiej. Są przekonani, że coś po tamtej stronie jest. Ja byłem kiedyś głęboko
wierzący, bo wychowałem się w rodzinie katolickiej. Na wsi zresztą. To był
taki ludowy katolicyzm.