Otchłań i nadzieja
W najbliższych wyborach PiS i Koalicja
Europejska nie będą reprezentowały tylko różnych części elektoratu. W istocie
będą reprezentowały diametralnie rożne państwa, będące w konflikcie i skazane
na to, by ostatecznie jedno z nich wyeliminowało drugie. Te państwa to neo-PRL
i III RP.
Mamy maj 2019 roku.
Niewykluczone, że historia będzie wspominała ten czas jako moment, gdy jeszcze
wszystko było możliwe. Polska jest w jakimś niezwykłym stanie równowagi dwóch
światów, a Polacy w sumie dość bezstresowo spacerują po wybitnie stromej grani,
jakby nie zdając sobie sprawy, że zbyt długo tak się iść nie da. Na końcu
wszystkim nam przyjdzie spaść na jedną albo drugą stronę. Po jednej jest
otchłań. Po drugiej, trudna, ale jednak szansa na normalność.
Prawie 30 lat temu
III RP, jak nam się mylnie wydawało, co jest świadectwem zgubnego braku
pokory, definitywnie pokonała PRL. Teraz owa III RP istnieje z owym neo-PRL-em
jeśli nie w symbiozie, to w stanie współegzystencji. Neo-PRL ma rząd, III RP ma
w dużym stopniu samorząd. Neo-PRL ma Trybunał Konstytucyjny, III RP ma Sąd
Najwyższy. Neo-PRL ma prokuraturę, III RP ma sądy. Neo-PRL ma TVP, III RP ma
wolne media. Oczywiście neo-PRL jest ulepszoną wersją PRL. Ma demokratyczny
mandat, jest rynkowy, narodowy, pokropiony święconą wodą, bo ludowy Kościół tej
Polski Ludowej nie kontestuje, ale ją wspiera.
Istotne jest jednak
coś innego. Wszystko, co ma neo-PRL, jest partyjne, PiS-owskie i Kaczyńskie.
Wszystko to, co ma III RP, jest publiczne i obywatelskie. O ile więc Trybunał
Konstytucyjny robi to, czego chce PiS, o tyle Sąd Najwyższy robi to, czego chcą
jego sędziowie. O ile prokuratura działa według instrukcji Ziobry i w interesie
prawa, o tyle sądy działają w imię i w imieniu prawa. O ile w TVP liczy się
tylko interes jej dysponenta, czyli PiS, o tyle w takim TVN spokojnie mogą
występować, a czasem można odnieść wrażenie, że tak naprawdę prowadzić
programy, panowie Sasin, Czarnecki czy Bielan.
Steven Levitsky i
Daniel Ziblatt w książce „Tak umierają demokracje” piszą, że krokiem pierwszym
jest przechwycenie sędziów (w przypadku Polski TK i sądów), potem
zmarginalizowanie politycznych oponentów i mediów, następnie podważenie reguł
wyborczych. Otóż PiS nie było w stanie skutecznie dokonać żadnej z tych
antydemokratycznych sztuk.
Mamy więc neo-PRL
dla PiS i III RP dla wszystkich. Z czego wynika wniosek fundamentalny. Jeśli
wygra neo-PRL, przejmie wszystko co publiczne. Jeśli wygra III RP, pojawi się
przynajmniej szansa na odzyskanie tego, co państwo PiS ukradło państwu
polskiemu.
PiS osiągnęło w
upartyjnianiu państwa całkiem znaczące sukcesy. Siły - nazwijmy je dla
zapewnienia chwilowej satysfakcji zwolennikom partii rządzącej - ancien
regirne’u zostały zepchnięte do głębokiej defensywy, ale z perspektywy ponad
40 miesięcy stan posiadania demokratycznej republiki, jaką stanowi III RP,
jest całkiem imponujący. Samorząd ocalony, sądy ocalone, wolne media ocalone.
Wygrana PiS i
kolejne cztery lata destrukcyjnych rządów tej ekipy wciąż są możliwe. Ale stan
posiadania III RP każe zapytać, projekt Budapesztu albo Stambułu nad Wisłą może
Eoaać zrealizowany. Stawiam tezę, że nie. PiS i Kaczyński nie mają zdolności
ani Erdogana, ani Orbana. To ekipa, mówię to jednak ze smutkiem, wyjątkowo
mierna.
Biorąc pod uwagę
wybitnie mierny stan PiS-owskich elit, ośmielam się postawić tezę, że
alternatywą dla III RP nie jest prawdziwa dyktatura. Jest nią raczej pokraczny
autorytaryzm i gnicie. Już widać, że zamiast ambitnego projektu społecznego zostały
PiS ordynarne przekupstwa, różne pięćsetplusy; zamiast wizji nowego człowieka
mamy doskonale znanego z PRL, pazernego arywistę; zamiast nowej RP
- projekt prostackiej grabieży. To przedsionek gnicia.
Nie mogę się jednak
zgodzić ze swoistymi straceńcami, którzy twierdzą, że byłoby lepiej, gdyby
wybory wygrało PiS i cały ten wykreowany przez Kaczyńskiego bałagan jemu samemu
spadłby na głowę. Otóż dla Kaczyńskiego katastrofa Polski nie byłaby problemem
tak długo, jak długo sprawowałby w niej władzę. Za to dla opozycji wyborcza
klęska mogłaby oznaczać samounicestwienie na długie lata.
Trudna odbudowa
wszystkiego, co Kaczyński zniszczył, jest jednak jaśniejszą perspektywą niż
przystanie na proponowany przez niego kontrakt: zarabiajcie, kasujcie te 500+,
słuchajcie disco polo i nie wtrącajcie się, czyli - jak to mówi sam prezes -
popierajcie i nie przeszkadzajcie. Bo generalnie trudna nadzieja jest
zdecydowanie lepsza niż pewna beznadzieja.
Tomasz Lis
Podwójne życie
Pewien mój przyjaciel, dobrze liczący
erndyta, obliczył, że na dodatkową emeryturę w maju zostanie wydane mniej
więcej 10 miliardów złotych. Wpadł więc na taki pomysł, który poddaję pod
rozwagę, że gdyby wszyscy wynagrodzeni emeryci oddali swoje emerytury do
specjalnego funduszu, to można by było 8 miliardów przeznaczyć na pensje
nauczycieli. Pozostałe 2 miliardy dać w prezencie, W kopercie Jarosławowi
Kaczyńskiemu, żeby sobie wybudował dwie wieże pod warunkiem, że zajmie się
budową i przestanie wyprowadzać Polskę z Unii Europejskiej, Wracając do
nauczycieli, to uważam, że niczego nie przegrali. Udowodnili, że są bardzo
ważną i silną grupą społeczną, że nie dali się poniżyć i mimo wszystkich
zabiegów stosowanych wobec nich nie tylko nie stracili na sympatii społecznej,
ale dodatkowo ją umocnili, co powoduje, że rozsądna część społeczeństwa zawsze
będzie z nimi solidarna. Mam szczególne pozdrowienia dla nauczycieli z
Sosnowca, z którego pochodzę, nazwanych przez pana Jakiego Wehrmachtem. Kochani,
wiecie dobrze, że mimo waszych wysiłków szkołę może ukończyć głupek, na którego
potem już nie macie wpływu, dlatego nie należy się tym incydentem w ogóle
przejmować. Gdybym dodał do tego wydarzeni słynny wywiad naszego kłamczuszka
premiera i intelektualny żart pani Mazurek, która mieni się wicemarszałkiem
Sejmu, to stopień mojego wzburzenia mógłby osiągnąć kulminację. Ponieważ
jednak jestem w trakcie lektury świetnej i jednocześnie porażającej, wnikliwej
i udokumentowanej książki Frederica Mattel a, zajmującej się hipokryzją i
władzą w Watykanie, pt. „Sodoma” (którą gorąco polecam), posłużę się cytatem i
słowami papieża Franciszka, który hipokrytów ze swojego otoczenia nazywa
rygorystami. „Są obłudnikami, żyjącymi na pokaz. Skrywają prawdę przed Bogiem,
przed innymi i przed sobą. Na zewnątrz pokazuj ą się jako sprawiedliwi i jako
dobrzy. Lubią ostentacyjnie pokazywać, kiedy się modlą, kiedy poszczą, kiedy
dają jałmużnę. Wszystko jest pokazywaniem się, pozorem, a w środku, w sercu nie
ma nic. Fałsz wyrządza wiele zła, to jest sposób na życie”. W następnym cytacie
Franciszek dodaje, że tacy ludzie zwykle prowadzą podwójne życie. Nie jesteśmy
papieżem Franciszkiem, ale w wielu przypadkach widzimy to samo.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Nagła miłość
Piętnasta rocznica wstąpienia Polski do
Unii Europejskiej, choć momentami podniosła i radosna, paradoksalnie
przebiegała wśród rozważań o polexicie. Dyskusje ożywiło stwierdzenie szefa
Komisji Europejskiej Jeana-Claude'a Junckera, że PiS nie doprowadzi do
polexitu. Rządząca prawica triumfowała, a politycy opozycji byli wyraźnie
zakłopotani i próbowali nawet dyskredytować zarówno słowa przewodniczącego
Junckera, jak i jego samego. Role się więc odwróciły, bo dotąd to PiS atakował
szefa Komisji, a opozycja go broniła. Całe to zamieszanie wynika z nieporozumienia.
Juncker w istocie powiedział tyle, że PiS nie złoży wniosku o wystąpienie
Polski z Unii Europejskiej. Bo po prawdzie, jeśli nie zostanie uruchomiona
jakaś nieznana dzisiaj polityczna dynamika, to po co partia Jarosława
Kaczyńskiego miałaby to robić? Rządowi Morawieckiego pieniądze unijne są
niezbędne, Polacy, co pokazują badania opinii publicznej, nie wyobrażają
sobie wyjścia kraju z europejskiej wspólnoty. Jednocześnie - jak wynika z
niedawnego badania dla POLITYKI - 58 proc. Polaków nie boi się, że polityka PiS
doprowadzi do wystąpienia Polski z Unii, obawia się tego 31 proc., z czego
„zdecydowanie” tylko 12 proc. To nawet grubo poniżej sondażowego poparcija dla
Koalicji Europejskiej.
Trzymanie się przez opozycję hasła
pisowskiego polexitu odciąga uwagę od rzeczywistych celów obozu rządzącego,
który wykorzystuje Unię do polityki wewnętrznej, jak partia Vik- tora Orbana na
Węgrzech. Unia jest dla PiS punktem odniesienia i inspiracją dla walki
ideologicznej z „lewactwem”, „atakami na tradycję”, z „dominującą pozycją
Niemiec” i „szarogęsieniem się” Francji. Dalekosiężny plan zaś pole a cym,
mówią o tym rządzący politycy z Polski, Węgier czy Włoch, aby w końcu przejąć
samą Unię, jeśli nie po najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego, to
po wstępnych. Kampania polityczna w liberalnej Europie polega zatem nie tyle na
utrzymaniu Polski - i innych krajów, gdzie rządzą eurosceptycy - we wspólnocie,
ile na batalii o samą Unię. To po pierwsze, a po drugie, jeśli Unia pozostanie
w dotychczasowej postaci, chodzi o to, aby Polska nie znalazła się na jej
obrzeżach, izolowana, skłócona z partnerami, odsuwana od decyzyjnego centrum.
Z ewentualnym zmniejszeniem funduszy za naruszanie praworządności i z walutą
euro w stuletniej perspektywie.
Jakiej Unii Europejskiej chce PiS, to
wiadomo po wielu choćby ostatnich wypowiedziach polityków tej partii: ma to
być wspólnota czysto gospodarcza - „węgla i stali”, nadal wypłacająca miliardy
euro pomocy, ale niewtrącająca się, kiedy ustroje państw członkowskich oddalają
się od zasad liberalnej demokracji, naruszana jest niezawisłość sądownictwa,
prawa mniejszości i opozycji, niezależność mediów itp. Co prawda w swoim
ostatnim orędziu prezydent Duda ogłosił, że „Unia Europejska to my”, ale może
lepiej, aby to osobiście powiedział Krystynie Pawłowicz, która nazwała flagę UE
szmatą, czy Beacie Szydło, za której premierostwa unijne flagi usunięto z
siedziby rządu. Sam Duda, nawołujący teraz do umieszczenia Unii w polskiej
konstytucji, kiedyś nazwał tę organizację „wyimaginowaną wspólnotą”. Wygląda to
wszystko na akcję: kochamy Unię aż do 26 maja.
Demokratyczna
opozycja powinna zatem pokazywać, jakiej Europy chce PiS, jak daleko ta wizja
odbiega od standardów w pełni demokratycznego państwa, i że każdy mandat w PE
więcej dla ugrupowania Kaczyńskiego i im podobnych przybliża realizację tej
wizji. Bo wartością nie jest jakakolwiek Unia Europejska, ale taka, do której
Polska przystępowała 15 lat temu, pozostająca w umiarkowanym nurcie,
oczekująca od państw członkowskich zachowania liberalnych, wolnościowych
zasad, praw i procedur. To nie polexit jest zagrożeniem, ale to, że to dawna
Unia może niejako „wystąpić” z nowej Unii, jeśli przewagę w jej instytucjach
zdobędą w końcu takie partie jak PiS.
Prezes Kaczyński powiedział ostatnio: „po
raz pierwszy od długiego czasu sądzę, że (...) jest szansa na zmianę, na to, że
PE będzie przynajmniej w istotny sposób inny niż poprzedni, jeśli chodzi o swój
skład. (...) jest szansa na to, że osłabnie przynajmniej ten atak, który trwa
od dłuższego czasu na Polskę (...)”. Przekładając to na konkrety: szef PiS ma
nadzieję, że nowy europarlament i Komisja Europejska przestaną się zajmować
polskim Sądem Najwyższym, Trybunałem Konstytucyjnym, KRS. Najkrócej rzecz
ujmując: alb PiS zmieni Unię na swoje podobieństwo, albo będzie z nią nieustannie,
jak dotychczas, walczył i ciągnął w dół cały kraj. Specyficzną filozofię,
bardzo charakterystyczną dla PiS, przestawił w wywiadzie dla radiowej Zetki
Witold Waszczykowski, kandydat na europosła: najpierw zarzucił Donaldowi
Tuskowi, że ten nie pomagał rządowi PiS przez ostatnie lata, choć szukano z
nim kontaktu, a potem były szef MSZ oburzał się, że Tusk ingeruje w sprawy
polskie, co w przypadku przewodniczącego Rady Europejskiej jest
niedopuszczalne.
Czyli jak z Unią: ma pomagać i nie wtrącać się.
W nieco zmienionej postaci nawiązał do tej
frazy sam Donald Tusk w swoim wykładzie na Uniwersytecie Warszawskim, cytujący
szefa PiS: nie przeszkadzać i popierać. Ale chyba najgłębsza myśl z jego
wystąpienia dotyczyła istoty proeuropejskości, kiedy powiedział, że ostatni
euroentuzjazm prezydenta Dudy będzie weryfikowany tym, na ile przestrzegana
będzie przez niego konstytucja. Bo ustawa zasadnicza - jej przestrzeganie -
jest kwintesencją państwowego ładu, równości wobec prawa, niezależności
instytucji, szacunku dla mniejszości - a więc naczelnych wartości liberalnej
Europy.
Miniony
konstytucyjno-unjny tydzień dobrze pokazał, kto jest kim - i na ile szczerze -
w polskiej polityce. Ten czas był bardzo potrzebny przed wyborami do
Parlamentu Europejskiego. Przywołując znany przed laty przebój, było lepiej
widać, lepiej słychać, a poczuć muszą już sami wyborcy.
Mariusz Janicki
Mordy hordy
Lewicowo-feministyczne hordy mają coraz
większy wpływ na stan umysłu Amerykanów i zachodnich Europejczyków” - alarmuje
Paweł Lisicki w „Do Rzeczy”. Lewica skutecznie podbija opinię publiczną
Zachodu. Prawdziwy uczony, prof. Ryszard Legutko, miał wygłosić wykład w
koledżu amerykańskim, ale lewicowa studenteria nie dopuściła do imprezy i
profesora trzeba było przeprowadzić tylnym wejściem do miejsca, w którym mniejsze
grono - w konspiracji - wysłuchało polskiego filozofa i polityka. „Na
uniwersytetach zachodnich rządzi coraz potężniej komuna” - twierdzi Lisicki.
A u nas, w Polsce?
Na okładce tygodnika widzimy wielki napis: CHOROBA WŚCIEKŁYCH PROFESORÓW, a
obok oglądamy wściekłe mordy hordy: Paweł Śpiewak, Monika Płatek, Leszek
Balcerowicz, Andrzej Rzepliński, Wojciech Sadurski, Magdalena Środa, Marcin
Matczak i Jan Hartman. Kwiat polskiej profesury, elita umysłowa, jest tu
potraktowana „z buta” tylko dlatego, ponieważ pozostaje w opozycji do rządu.
Gdyby byli „za” - byliby „autorytetami”. Ale są przeciw. Wybryk „Do Rzeczy” to
nic innego jak krzyk rozpaczy i bezsilnej wściekłości. Inteligencja, zwłaszcza
jej elita, nie garnie się do Prawa i Sprawiedliwości. Nie lgnie do władzy.
Dlatego trzeba ją usuwać, a na jej miejsce mianować swoich. Na Krakowskim
Przedmieściu, w Pałacu Staszica, na wyższych uczelniach, wpływy prawicy rosną,
ale elita profesorska, postaci symboliczne dla nauki polskiej, trzymają się od
niej na bezpieczny dystans. Panowie Duda czy Szczerski, absolwenci UJ, nie
osiągnęli pozycji równej Zollom czy Sadurskim. Prawo i Sprawiedliwość reprezentuje
w mediach zaledwie paru profesorów: Andrzej Nowak, ceniony historyk
konserwatywny, ostry w poglądach politycznych, ale o niekwestionowanym dorobku
naukowym, oraz PP Szczerski, Zybertowicz, Pawłowicz, Legutko, Karski czy
Krasnodębski, może jeszcze kilku, których można wymienić na palcach rąk i nóg.
Druga strona ma ich
natomiast tylu, że władza nie może tego przełknąć. Nie chcą zapisać się do nas,
to my pokażemy, że są hordą szubrawców. Dokładnie tę samą metodę zastosowano
wobec elity artystycznej - Krystyna Janda, Agnieszka Holland, Daniel
Olbrychski, Maciej Stuhr - są nieustannie nękani przez media rządowe, za
postawę opozycyjną. Nie udało się Prawu i Sprawiedliwości tych ludzi pozyskać
ani zadeptać. Bezsilność i wściekłość władzy kieruje się przeciwko elicie
intelektualnej, którą należy opluć i zdyskredytować. Sędziowie kradną,
nauczyciele leniuchują, profesura jeździ na kongresy do Nicei za pieniądze
swoich mocodawców. Ileż oni by dali za wiadomość, że Monika Płatek ukradła w
sklepie rajstopy!
Rzepliński? Głosi
publicznie, że w Polsce nie ma demokracji. Będąc prezesem Trybunału
Konstytucyjnego, „poszedł na rympał”. Powiedział, że demokracja w Polsce
skończyła się w dniu pierwszego posiedzenia Sejmu VIII kadencji. Nienawidzący
obecnej władzy, wygaduje „horrendalne i kompromitujące brednie”. Andrzej Zoll?
Swoimi wezwaniami do impeachmentu prezydenta Dudy (za rzekomo niezgodne z prawem
ułaskawienie Mariusza Kamińskiego) „ośmieszył się”. Radosław Markowski?
Ośmielił się powiedzieć, że „te rządy narzuciła nam wieś”, co przecież nie jest
żadną herezją. Świadczą o tym choćby wyniki wyborów w Pruchniku na Podkarpaciu
(znanym z rozprawy z Judaszem) , gdzie PiS zdobył dziesięciokrotnie więcej
głosów niż Platforma. (Na Platformę głosował tylko Judasz).
Sadurski? „Prawo ma
w głębokim poważaniu”. Nie ma dnia, by nie grzmiał w dwóch językach na „polską
kołtuńską głupotę”. W sukurs przychodzi mu Marcin Matczak, jeden z „dyżurnych
ekspertów TVN 24”,
który snuje plany o „prawnym Blitzkriegu” po odzyskaniu władzy. Marzy mu się
powołanie dyscyplinarnego ciała złożonego z byłych sędziów Trybunału
Konstytucyjnego. Czerpie dochody nie tylko ze zleceń międzynarodowych
koncernów, ale i kontrolowanych przez PO samorządów.
Hartman? Czuje się
osaczony na każdym kroku przez brutalny fanatyzm religijny połączony z
antysemityzmem. Do strajkujących nauczycieli apelował: Nie dajcie d...
Dopiszcie nowe postulaty jak w latach 80.! Wolność słowa, prawda na lekcjach
historii, świeckość szkolnej przestrzeni, wychowanie seksualne i antydyskryminacyjne,
wartości konstytucyjne i europejskie w programach nauczania!
Szczególnie pyskate
i agresywne są feministki. Monika Płatek chyba potraciła zmysły, gdyż uważa, że
„w związkach homoseksualnych przychodzi na świat tyle samo dzieci co w
heteroseksualnych, albo i więcej”. Oszalała ta niewiasta jest zdania, że
„słuchając polityków, którzy mówią o tym, że dziecko uczone jest masturbacji w
wieku 0-4 lat, najwyraźniej nie rozumiemy tego, że jako ludzie jesteśmy
bardzo ciekawymi zwierzętami”. Choroba wściekłych profesorów jest dziedziczna.
Fryderyk Zoll, syn Andrzeja, poprowadził w Krakowie paradę „wulgarnych i
prymitywnych antypisowskich karykatur, w części zresztą przywiezionych z
Niemiec”.
Kończąc, Rafał Ziemkiewicz uważa, że ci
ludzie zachowują się w sposób odbierający im prawo do publicznego szacunku, a
nawet gorzej - do traktowania profesury serio.
Wzorem dobrej profesor
jest dla „Do Rzeczy” Krystyna Pawłowicz, która w swoich opiniach (choć trudno
to sobie wyobrazić) jest jeszcze bardziej dosadna niż Ziemkiewicz. Rozróżnia
ona „pałkarzy, bojówkarzy ideologii lewackiej ” (Hartman, Środa, Płatek,
Fuszara), a także anarchistów prawniczych (Gersdorf, Zajadło, Popiołek,
Łętowska). Pawłowicz uważa, że od profesora należy oczekiwać nie tylko tytułu,
ale i kultury osobistej (z której ona sama jest znana).
„W Polsce - mówi Pawłowicz - powinna nastąpić
jakaś weryfikacja etyczna i merytoryczna środowiska akademickiego, ale myślę,
że samo środowisko nie jest wstanie tego dokonać, gdyż dziś większości ma
podobne poglądy. Na państwowych uczelniach wciąż pracuje mnóstwo
pseudonaukowców o komunistycznych rodowodach.
To jest groźna zapowiedź. Dokładnie tak samo PiS atakuje
środowisko sędziowskie. Teraz zbliża się weryfikacja hordy.
Daniel Passent
Pierwsza alfabetyczna lista wrogów Prawego i
Sprawiedliwego Narodowego Narodu Polskiego
Przeczytaj, wytnij, namierz, donieś
Agnostycy
|
Janda Krystyna
|
Rubik Anja
|
Andrzej Rysuje
|
Koalicja Europejska
|
Samorządy
|
Animalne elementy
|
Kobiety
|
Seks
|
Antyfaszyści
|
Konstytucja
|
Sędziowie
|
Antykoncepcja
|
Lekarze
|
Słowacy
|
Arabskie konie
|
Lesbijki
|
Sort gorszy
|
Ateiści
|
LGBT
|
Społeczeństwo obywatelskie
|
Autor tego felietonu
|
Litwini
|
Staniszkis Jadwiga
|
Banany
|
„Macierzyństwo” Wyspiańskiego
|
Stuhr Maciej
|
Białowieska Puszcza
|
Macron Emmanuel
|
„Szał” Podkowińskiego
|
„Błędne koło” Malczewskiego
|
Merkel Angela
|
Szczepionki
|
Bono
|
Mniejszości
|
Światowa Organizacja Zdrowia
|
Centrum Badań nad Zagładą Żydów
|
Myślący
|
Timmermans Frans
|
Chrześcijanie
|
Nauczyciele
|
Tokarczuk Olga
|
Czesi
|
„Newsweek”
|
Tolerancja
|
Czytelnicy tego felietonu
|
Niemcy
|
Trzaskowski Rafał
|
Demokracja liberalna
|
Niepełnosprawni
|
Tusk Donald
|
Drzewa
|
Nudyści
|
Tusk Donald
|
Dyplomaci
|
Norwegowie
|
Tusk Donald
|
„Dziwny ogród” Mehoffera
|
Ofiary księży pedofilów
|
Tusk Donald
|
Ekolodzy
|
Opozycja
|
Tusk Donald
|
Eros
|
Owsiak Jerzy
|
TVN
|
Euro
|
Pacyfiści
|
Ty
|
Europejskie Centrum Solidarności
|
Pawlikowski Paweł
|
Uchodźcy
|
Feministki
|
Pazerne matki
|
Ukraińcy
|
Festiwal Malta
|
Pielęgniarki
|
Unia Europejska
|
Franciszek papież
|
Pisarze
|
Uśmiechnięci
|
Francuz:
|
Płacz Marka Kondrata na widok piersi
|
Wajrak Adam
|
Frasyniuk Władysław
|
Renaty Dancewicz w „Pułkowniku
|
Wałęsa Lech
|
„Gazeta Wyborcza”
|
Kwiatkowskim”
|
Warszawa
|
Gdańsk
|
„Polityka”
|
Weasley Ron
|
Geje
|
Potter Harry
|
Weganie
|
Gender
|
Prawa człowieka
|
Wegetarianie
|
Giertych Roman
|
Prawnicy
|
Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy
|
Granger Hermiona
|
Prezerwatywy
|
Wykształceni
|
Holland Agnieszka
|
Rezydenci
|
Zieloni
|
Inteligencja
|
Reżyserzy
|
Związki pozamałżeńskie
|
Izrael
|
Rowerzyści
|
Żydzi
|
Marcin Meller
Dwie gitary
Jedna jest w kolorze wiśni, ma nawet nazwę
Cherry Wine. Majestatyczna, z licznymi śladami przebytych wojen, ale też z
ukrytymi między słojami najpiękniejszymi wspomnieniami. Gram na niej od 1976
roku, lecz jest sporo starsza - urodziła się w okolicy 1960 roku. To w świecie
instrumentów tej klasy znaczy tyle co Ford Mustang z początków produkcji.
Bezcenna. Brzmi cudownie.
Była przeze mnie
modyfikowana. Chwilę po zakupie gmerał w niej serwis słynnego amerykańskiego
zespołu Styx, dzięki czemu ma w sobie więcej przetworników, gałek, prztyczków
i dodatkowego sprzętu - teraz to jest naprawdę poważna broń. Anegdota: wziąłem
ją ze sobą, gdy szedłem robić wywiad z Jaruzelskim. Wyjąłem z futerału, podałem
mu ją, chwycił w dłonie z trudem, bo był już starcem, a jest dość ciężka (waży
ponad 7 kg),
powiedziałem: „Tak wygląda moja broń. Niech pan sobie bzdriangnie”.
Bzdriangnął. Zapytał: „To kosztowna rzecz?”. „Jakieś 5-7 karabinków AK 47”. Uniósł głowę i lekko się
uśmiechnął. Nie wiem, czy ironia do niego dotarła.
Nikt nie wie, kto
naprawdę skomponował słynną pieśń wolności „We Shall Overcome” (Zwyciężymy). Na
pewno czarni potomkowie niewolników amerykańskich. Przez lata zmieniała
melodię, przybywało i ubywało jej zwrotek, pojawiały się całkiem nowe wersje,
aż w końcu wszystko do kupy zebrał legendarny bard Pete Seeger i tak powstał
hymn niepokonanych. Śpiewali go wszyscy - studenci przeciw wojnie w Wietnamie,
strajkujący górnicy kopalni węgla i rębacze kamieniołomów, zbieracze tytoniu i
bawełny, wyzyskiwani czarnoskórzy robotnicy fabryk. W latach 60. ubiegłego
wieku śpiewali tę pieśń najwięksi artyści folkowi z Joan Baez i Bobem Dylanem,
a równolegle z nimi aktywiści Czarnych Panter i biali studenci protestujący na
uczelniach San Francisco. Nie znając rangi tej pieśni, i ja śpiewałem ją z
kumplami hipisami na warszawskiej Starówce w 1967 roku. Gitara, kilka akordów,
powtarzany w kółko tekst - i gotowe. Jaka jest jej siła, przekonałem się
niedawno, oglądając zbiegowisko uczniów pewnej amerykańskiej szkoły w
Michigan, którzy pod masztem z flagą przed drzwiami głównymi odśpiewali ją
pięknie na głosy po tym, jak grupa białych uczniów pobiła ich czarnoskórego
rówieśnika. Po chwili dołączył do nich dyrektor szkoły i śpiewał z nimi.
Wojnę z pieśniami
toczy się od wieków. Dawny ulubieniec Michała Kamińskiego i Tomasza Wołka,
generał Augusto Pinochet, polecił odrąbać palce chilijskiemu gitarzyście i
poecie Victorowi Jarze - tak znienawidził jego rewolucyjne pieśni. Na koniec
ciało Jary znaleziono podziurawione kulami. A nie był to partyzant z kałachem
w ręku - jedynie grał i śpiewał.
W studio możliwości
Cherry Wine podziwiają wszyscy. To na niej nagrałem najważniejsze songi: od „Co
się stało z Magdą K.?”, „Autobiografii”, „Chcemy być sobą”, przez płyty. J
Ching” i „Świnie”, aż po „Kubę”. Towarzyszyła mi w tysiącach koncertów. W
transporcie jej nie oszczędzano. Gdy na moich oczach lotniskowi ładowacze
wyrzucali ją z luków boeinga na pas lotniska, osunąłem się z bólu na ziemię. W
ciężarówkach w drodze na koncerty zwalały się na nią wielkie kolumny
głośnikowe, rozwalając drewniany futerał na drzazgi, przez co wygląda on dziś
tak, jakby tuż obok wybuchła mina przeciwpancerna. Powinienem go zmienić, tak
mi wszyscy radzą, ale to jest jeden wspólny organizm i trochę mi żal. Zwłaszcza
namalowanego własnoręcznie dawno temu napisu „Why don’t you fuck off?” (Czemu
się nie odpieprzycie?).
Muzyka grana na
gitarach ma w sobie coś z permanentnej rewolucji. Sięgają po nią ludzie
zadziorni, bo jest sexy, ale też można z nią w dłoniach zmienić świat.
Elektryczna gitara rockera musi nosić ślady przebytych wojen. Tu stuknięta,
tam odłupany lakier, jakieś pęknięcie, rysa. Coś dorysowane flamastrem. To
świadczy, że widziała niejedno. Niektórzy nową gitarę pozbawiają dziewiczego
wyglądu, wrzucając ją bez futerału do samochodowego bagażnika wraz z
narzędziami, łańcuchami, hantlami i kluczami od opon luzem - jeżdżą z nią po
wertepach, aż nabierze fasonu.
Druga moja gitara
jest idealna, piękna, czarna z delikatnym prześwitem przez lakier, że widać
strukturę drewna. Elementy metalowe ma złocone. Nazywa się Black Beauty -
słusznie. Ma lat 30. Żadnej przeróbki, zero rys, pozostaje taka, jak ją lutnik
stworzył. Jest moim wyjściem awaryjnym. Obie leżą w futerałach gotowe do
wyjazdu na koncert. Grać będę na Cherry, Black będzie czatować na wypadek, gdy
w pierwszej pęknie struna.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz