Władza Donalda Tuska
tak urosła przez siedem lat, że nie można jej było przekazać jednej osobie.
Dlatego została rozparcelowana. Jeszcze nikt naprawdę nie przejął rządów po
Kierowniku. Na razie jest Dyrektoriat.
Tusk
miał władzę formalną i nieformalną. Była to władza konstytucyjna, ale także
oracyjna, psychologiczna czy nawet w pewnym sensie moralna, zwłaszcza wobec
Platformy, w której niemal każdy coś Tuskowi zawdzięcza, podobnie jak w
rządzie. Ale też wobec prezydenta, którym Bronisław Komorowski został tylko
dlatego, że tej posady nie chciał ówczesny premier. Takiej władzy nie da się
tak po prostu odziedziczyć w jej całej nienaruszonej mocy. Trzeba ją sobie
wywalczyć, potwierdzić w wielu, często krytycznych, sytuacjach. I to pod ogniem
opozycji, pod ciśnieniem intryg, walk frakcyjnych, a także afer, które bez
przerwy rodziły się i będą się rodzić. Na taką walkę dzisiaj jeszcze nikt nie
jest gotowy, ale ktoś ją musi wygrać.
Dama
Dzisiejsza kariera Ewy Kopacz,
zresztą tak jak i poprzednie jej awanse, wzięła się z nadania Donalda Tuska.
Nic dziwnego, że dopóki nie zostanie ona potwierdzona przez realną politykę
nowego rządu oraz przez odbudowaną sprawność Platformy, będzie odbierana
nieufnie i na kredyt. Może się okazać, że Ewa Kopacz była najsilniejsza w
momencie powołania na stanowisko premiera, kiedy poręka Tuska była oczywista,
a potem będzie już tylko słabsza. Ostatni rok drugiej kadencji PO jest
naszpikowany wysiłkowymi egzaminami wyborczymi, przy falujących sondażach
opinii społecznej, przy nagromadzonych kłopotach gospodarczych, przy
nieobliczalnym konflikcie na Wschodzie.
Ale aby się z takimi wyzwaniami
konfrontować, trzeba mieć prawdziwą władzę, którą Kopacz musi dopiero
wywalczyć. Czy da radę kontrolować partię, wnikać w jej wszystkie zależności i
układy, gasić niebezpieczeństwa w zarodku? Wielu w to wątpi.
Już podczas układania swojego
gabinetu nowa premier znalazła się pod dużą presją oczekiwań, by nie
powiedzieć, żądań prezydenta, który pozwolił sobie nawet na bezprecedensową
dyskredytację Jacka Rostowskiego jako kandydata na ministra spraw
zagranicznych. Takich grymasów było więcej, szły one także z otoczenia
prezydenta, najpewniej za jego przyzwoleniem. To istotna nowość, gdyż
konstytucja z 1997 r., odmiennie niż poprzednia, nie przewiduje tzw. resortów
prezydenckich. Gdyby premier Kopacz się uparła, prezydent nie miałby w sprawie
obsady resortów nic do powiedzenia. Ale się nie uparła. To właśnie ten „efekt
parcelacji”.
Król
Jest jeszcze coś: Komorowski
dostał prezydenturę, bo Tusk mu ją niejako odstąpił. Ale Kopacz prezydent nic
nie zawdzięcza. Komorowski, którego czekają wybory na drugą kadencję,
rozpoczął już kampanię, ale chodzi tu nie tylko o pokazanie się kampanijne, a o
umocnienie swojej pozycji wobec rządu, zwłaszcza że Bronisław Komorowski tak
konstytucyjnie, jak i - można powiedzieć - wedle zainteresowań czuje się odpowiedzialny
za wojsko i bezpieczeństwo państwa oraz za jego politykę zagraniczną. Formalnie
konstytucyjne prerogatywy prezydenta na tym polu są mocno ograniczone,
niemniej zwyczajowo, zwłaszcza w okresie kohabitacji z PO, ambicje te są
szanowane. Wzajemne szukanie kompromisu sprzyja Bronisławowi Komorowskiemu,
pozwala mu wyjść „spod żyrandola” i prezentować się jako mąż opatrznościowy, a
też mentor, który nie zawaha się, by nacisnąć na rząd, upomnieć o wojsko i o
pieniądze na obronność. Stanowisko wicepremiera dla ministra Siemoniaka jest
potwierdzeniem tych ambicji prezydenta.
Już po zaprzysiężeniu premier
Kopacz od tej kurateli ze strony prezydenta mogłaby się szybko uwolnić, tyle
że sojusz polityczny z Komorowskim jest PO i rządowi potrzebny. I vice versa. Prezydent ma właściwie wygraną wyborczą w kieszeni, być
może nawet w pierwszej turze, choć w kampanii aparat Platformy mógłby mu być
bardzo pomocny. Z kolei Platformie grzanie się w świetle zwycięskiego
prezydenta także by pomogło. Ale jeśli Komorowski zacznie zbyt widocznie
narzucać rządowi swój patronat, będzie zmierzał rzeczywiście w kierunku
„gabinetu prezydenckiego”, to Kopacz zagrozi rola polityka drugorzędnego i
nigdy nie zostanie prawdziwym następcą Tuska.
As
Także relacja z Donaldem Tuskiem
pozornie nie wydaje się trudna, bo nowy rząd może liczyć z jego strony na rady
i dyskretne wspomożenie polskiej polityki zagranicznej. Na początku także na
pomoc w układaniu spraw krajowych i partyjnych. Ale z czasem ten rodzaj
współpracy czy - jak chcą niektórzy - współkierowania będzie zamierał w sposób
oczywisty. Zaniknie też parasol ochronny, gdyż wpływy byłego szefa będą
słabły, a jego talenty kampanijno-wyborcze już nie będą do użycia. Zresztą
Donald Tusk usuwa się z pola już dzisiaj, przynajmniej w deklaracjach
publicznych (być może na zapleczu wspomaga pierwsze decyzje swojej
następczyni).
Ale nie brakuje też opinii, że
Tuskowi aż tak bardzo na szalonym powodzeniu i sukcesie Kopacz nie zależy, że
chciałby w gruncie rzeczy zachować swoją dominującą pozycję, rolę mentora i
ojca polskiej sceny politycznej. Inaczej mówiąc, pod rządami Kopacz ma być na
tyle dobrze, aby Platforma się nie zapadła w sondażach, ale nie bardzo dobrze,
aby się nie okazało, że Tusk ani nie był
wyjątkowy, ani niezbędny. Być może ta dwuznaczność leży w tle ostatnich
zadrażnień i nieprozumień, jakie widać między Kopacz a Tuskiem, a więc sprawa
posady dla Igora Ostachowicza (rzekomo poza plecami nowej premier), wcześniej
nominacja dla Schetyny (tu do autorstwa przyznaje się pani premier), wreszcie
półpubliczna w istocie wypowiedź Tuska do minister kultury, że Kopacz była
„załamana” po nieudanej prezentacji nowego rządu. Takie zakłócenia na linii
mogą się powtarzać, dopóki ta relacja nie okrzepnie w nowej postaci, choć o
otwartym konflikcie raczej nie może być mowy, bo nikomu on nie służy.
Tak czy inaczej, Ewa Kopacz będzie
skazana na samodzielność, a może i samotność. Musi odnaleźć w sobie energię i
przeszczepić ją Platformie. Bo kto inny ma poprowadzić Platformę do boju, kto
będzie musiał jeździć po kraju i odpowiadać na pytania „jak żyć?”. Wreszcie,
przewodniczącą partii czeka samo układanie list wyborczych do parlamentu, co
może stać się powodem do rozpętania walk wewnętrznych, napodobieństwo tych,
które prowokują listy do wyborów samorządowych, na przykład na Dolnym Śląsku,
gdzie wykoszono wszystkich schetynowców, a wcześniej samego Schetynę.
Walet Pik
Bo trzecim mężczyzną, z którym w
tej układance pani premier musi się liczyć, jest właśnie Grzegorz Schetyna.
Zwłaszcza że w tej samej ekipie jest jeszcze Andrzej Halicki, przyjaciel nowego
szefa MSZ, oraz dla pewnej równowagi - dwaj przedstawiciele tzw. spółdzielni, czyli
panowie Grabarczyk i Biernat. Dwa środowiska są, brakuje skrzydła
konserwatywnego, zwłaszcza że z rządu odszedł minister Biernacki, kojarzony z
tą frakcją. Ale to nie znaczy, że się jeszcze nie odezwą w najmniej
sprzyjającym dla PO momencie, np. po wyborach w 2015 r., kiedy PiS będzie
szukało koalicjanta.
Schetyna natychmiast po zapowiedzi
Tuska, że odchodzi, zadeklarował, że będzie walczył o władzę w Platformie, i
to w trybie przyspieszonym. Ewie Kopacz udało się tu zawrzeć jakiś kompromis,
za stanowiska w rządzie uzyskała zgodę na przeniesienie walki o władzę w PO na
czas po 2015 r. Obydwie układające się strony przeprowadziły kalkulację.
Schetyna chciał się wyrwać z niebytu, postawić gdzieś twardo nogę; Kopacz za
cenę pokoju wpuściła go do rządu, ale na trudne miejsce, które nie musi
automatycznie przynieść wizerunkowych korzyści. Może się okazać, że Schetyna
traktuje swoje nowe stanowisko także jako źródło znaczenia i prestiżu, potrzebnego
do odbudowania w partii swojej pozycji i rozprowadzenia zaufanych ludzi. Już
są tego symptomy: Schetyna oczekiwał przywrócenia w regionach na listy wyborcze
swoich zwolenników. Tak się na razie nie stało. Coraz trudniej będzie jednak
tłumaczyć, dlaczego ludzie szefa MSZ, którego wzięła do rządu obecna
wiceszefowa, a przyszła szefowa partii, mają być nadal w niełasce. To także
konsekwencja nominacji dla Schetyny, którą nowa premier musiała uwzględniać w
kosztach operacji reanimowania byłego numeru dwa.
Walet Kier
I jest jeszcze jeden pan, który
też będzie czekał i szukał szansy na następny etap, czyli Radosław Sikorski.
Został zatem marszałkiem Sejmu, skąd będzie bardzo dobrze widoczny, bo na pewno
skupi na sobie zapiekłą niechęć Prawa i Sprawiedliwości, czemu będzie oczywiście
sprzyjać. Może nawet do tego prowokować, aby zostać zasłużonym weteranem
antypisu. Jeśli natomiast przyjmie zaskakującą rolę koncyliacyjnego poczciwca,
to tym bardziej będzie zbierał „prezydenckie” punkty. Nie brakuje opinii, że
Sikorski mości sobie pozycję do startu w wyborach prezydenckich w 2020 r.
Gdyby Tusk także się na to zdecydował, może dojść do starcia pancerników.
Na razie pole bezpośredniej
konkurencji między Sikorskim a Kopacz nie będzie znów tak wielkie, wręcz można
zakładać, że instytucjonalna współpraca będzie bez zarzutu. Niemniej już sama
obecność na górze, formalnie na drugim fotelu w państwie, kogoś takiego jak
były wieloletni minister spraw zagranicznych może tworzyć swoiste napięcie i
sytuację lekkiej przynajmniej nerwowości po stronie premier. A także nowego
szefa MSZ.
Tym bardziej że są jeszcze
przecież w elicie Platformy jakieś zakamuflowane na razie negatywne emocje, co
zresztą pokazały w pełnej krasie tzw. taśmy podsłuchowe. Emocje w tym układzie
- czterech ambitnych mężczyzn i jedna kobieta - istnieją na pewno, na różnych
kierunkach. A trzeba pamiętać, że do roli waleta trefl aspiruje jeszcze Cezary
Grabarczyk, który ma równoważyć Schetynę i chronić Ewę Kopacz przed partyjnymi
intrygami, a sam nie wydaje się usatysfakcjonowany swoją rolą w rządzie, jak
też uhonorowaniem znaczenia jego „spółdzielców”. To jeszcze nie do końca
rozpoznany potencjał konfliktu.
Rozgrywka
W tej chwili trwa stan
przejściowy, licytacja poprzedzająca wist. Karty są dopiero układane, zawodnicy
- jak to się mówi - pozycjonują się wobec siebie. Na krajowej scenie jest
premier z nadania Tuska, prezydent w fotelu, którego Tusk nie chciał, marszałek Sejmu, który objął nową
funkcję tylko dlatego, że Tusk namaścił Kopacz na swoją następczynię, i
wreszcie nowy szef MSZ, wcześniej przeczołgany przez Tuska.
Donald Tusk powiedział kiedyś w
wywiadzie dla POLITYKI, że realną władzę trzeba sobie wziąć, a nie marudzić i
żalić się, że jest się odsuwanym. W tym sensie w krajowej polityce wszystko
jest nadal potuskowe. Nikt z czwórki sukcesorów żadnej władzy samodzielnie
sobie dotąd nie wywalczył. Są w podobnej sytuacji. Zajmują miejsce
pretendentów do wywalczenia wreszcie samodzielnej pozycji. Bronisław Komorowski
po powtórnym wyborze będzie mógł już mówić o własnym sukcesie, choć wciąż
limitowanym faktem pierwotnego wskazania przez Tuska, wszak reelekcja jest
niejako obowiązkiem urzędującego prezydenta. Mimo wszystko, po ponownym
wyborze w połowie przyszłego roku, Komorowski będzie miał najsilniejszy
mandat. Ale ma on limitowaną siłę i czasowe ograniczenia. Z pozycji prezydenta
trudno potem zejść na niższe szczeble, co pokazuje przykład Aleksandra
Kwaśniewskiego. Komorowski nie zostanie więc raczej kolejnym premierem ani
szefem Platformy. Siedzi wysoko, lecz w jakimś sensie jest już przycumowany; w
prawdziwej walce o potuskową schedę się nie liczy.
Ewę Kopacz mogą osłabić nieudane
wybory samorządowe, ale tu wynik rzadko jest jednoznacznie zły lub dobry.
Przegrane można nadrabiać lepszymi zdolnościami koalicyjnymi, które pozwolą
zachować kontrolę nad sejmikami wojewódzkimi. Dla niej ostatecznym sprawdzianem
będą wybory parlamentarne w 2015 r. Jeśli je wygra, pozostanie. Jeśli przegra,
jest dwóch potencjalnych następców: Sikorski i Schetyna. Obaj już są lub byli
szefami MSZ i marszałkami Sejmu, mają „papiery”, aby zostać szefem rządu. Ta
symetria jest być może przypadkowa, ale też pokazuje, że to postaci podobnego
formatu i ambicji. Niewykluczone, że w innych warunkach to któryś z nich, a
nie Kopacz, przejąłby teraz spadek po Tusku. Ale Sikorskiego jako premiera nie
chciał prezydent, Schetyny nie chciał Tusk. Te figury muszą zaczekać.
Pentagram władzy rozerwie się
wtedy, kiedy ktoś już nie będzie się musiał liczyć z opinią nowego
przewodniczącego Rady Europejskiej. Jeśli tak się nie stanie i nikt nie
wyrośnie na własny rachunek, Tusk, wracając po europejskiej funkcji na pozycję
polskiego prezydenta w 2020 r., nadal będzie rozdawał karty. Ale oznaczałoby
to też nieustanne przedłużanie stanu przejściowego, politycznej prowizorki,
kiedy władza jest rozproszona, a liderzy z nadania patrona szachują się
nawzajem, licząc raczej na potknięcie się przeciwnika niż na własny potencjał,
wizje, siłę osobowości. Tusk też nie był od razu panem i władcą. Nie palił się
nawet do przejęcia pełnej władzy w Platformie, trzeba było go do tego
namawiać. Jeszcze wcześniej, w latach 90., został szefem KLD dlatego, że ten
dotychczasowy, Janusz Lewandowski, objął ministerialne stanowisko i na
partyjną funkcję nie miał już czasu. Tusk też był kiedyś z nadania.
Pytanie, jak długo będzie trwało
to bezkrólewie. Na razie buławy grzeją się w plecakach. Po żwawym początku,
kiedy partia demonstrowała „jedność moralno-polityczną”, nadszedł czas
zamieszania, ujawniania urazów i pretensji. Ale to typowe dla sytuacji
przejściowej, kiedy zmienia się układ sił. Od tego jednak, czy Platforma i rząd
będą w stanie kontrolować tę zmianę, zależy dalszy los - jak to się lubi w PO
określać - Projektu.
Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz