Wieprzowina jako
narzędzie rosyjskiej polityki zagranicznej nie spełniła wszystkich pokładanych
w niej nadziei. Można nawet śmiało powiedzieć, że okazała się zwykłą świnią.
Zapadalność
polskich świń na choroby jest barometrem stosunków polsko-rosyjskich. Patrząc z
tej perspektywy, wychodzi na to, że ostatnio polskie świnie są śmiertelnie
chore. Choć jeszcze na początku roku polska Świnia była w Rosji pożądana i
mile widziana. Co prawda przerobiona na kiełbasę, parówkę albo boczek i nazwana
tak, żeby tą swoją polskością za bardzo nie epatować.
Polska wieprzowina stała się jednym
z beneficjentów wstąpienia Rosji do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Po
najdłuższych w historii organizacji negocjacjach (18 lat) w sierpniu 2012 r.
Rosja stała się 156 członkiem WTO. A kilka tygodni później tiry z polską
kiełbasą ruszyły na Moskwę.
Polska Świnia w obszar celny
Federacji Rosyjskiej wchodziła niemal tanecznym krokiem ze względu na obniżone
cła, niską cenę i ogólnie dobrą jakość. Po długiej przerwie spowodowanej
kryzysem z 1998 r. i dwuletnim embargiem z 2005 r., handlowało się dobrze i
światowo. - W latach 90. to była męka. Nawet do śniadania trzeba było wypić wiadro wódki. Teraz twarde picie ustąpiło twardym negocjacjom i
to po angielsku - wspomina jeden z
handlowców.
Krótka rewia
świni
Ale widać sukces polskiej świni
kłuł w oczy, bo szczęśliwe współżycie polskiej wieprzowiny z rosyjskim klientem
trwało zaledwie kilka miodowych miesięcy. Po świetnym 2013 r. i bardzo dobrym styczniu 2014 r. w lutym doszło do
separacji, a następnie dramatycznego rozwodu.
- Po naszej stronie moce przerobowe
rosły tak szybko, że to musiało się tak skończyć - mówi jeden z handlowców w branży mięsnej. Tylko jeden z
polskich producentów wysyłał do Rosji 500 ton wędlin miesięcznie i z miesiąca
na miesiąc zwiększał eksport o kolejnych 50 ton.
- Eksport gotowych produktów z
zewnątrz to również eksport bezrobocia. Jak kiełbasę zrobi polski robotnik, to
rosyjski tylko ją zje i nic na tym nie zarobi - tłumaczy proste mechanizmy jeden z dużych graczy
mięsnych. Rosja potrzebowała więc pretekstu, żeby móc bronić swojego rynku, a
jednocześnie nie złamać porozumień z WTO.
Pomogły jej w tym dzikie świnie.
Konkretnie dwa dziki zarażone afrykańskim pomorem świń (ASF), znalezione niedaleko
granicy z Białorusią. Polscy hodowcy w sprawie zarażonych dzików domagali się
nawet interwencji służb specjalnych, twierdząc, że chore zwierzęta podrzucono,
bo polskie dziki tendencji do ASF nie wykazywały. Co innego te zza wschodniej
granicy. Tam chorowały. Jednym słowem, podłożono nam świnię i tyle.
Rossielchoznadzor (Federalna
Służba Nadzoru Weterynaryjnego i Fitosanitarnego Federacji Rosyjskiej)
zadziałał błyskawicznie, dając rosyjskiej dyplomacji kolejne narzędzie do testowania
unijnej jedności. Choć cała wieprzowina z UE objęta jest jednym obszarem
weterynaryjnym i świnie duńskie solidarnie muszą cierpieć restrykcje z tymi
polskimi, to Rosjanie sugerowali, że wcale tak być nie musi. Niech polska
świnia kuruje się w Polsce, a w tym czasie do kiełbasy trafi ta zdrowa,
duńska. I w Danii przyjęto to ze zrozumieniem. Ale eksport z pominięciem
Polski powstrzymała Bruksela. W efekcie rosyjski klient cierpi równie
solidarnie, jak europejscy hodowcy, bo polska Świnia była tania, wyrazista w
smaku i trzymająca balans w proporcji mięsa do tłuszczu.
Polsza z gazetek
Wielka polityka do Uszakowa (obwód
kaliningradzki, Federacja Rosyjska) dociera z rzadka i rządzi się własną
logiką. Tej uszakowskiej zupełnie nie respektując. I działa na ślepo, bo raz
pogłaszcze, innym razem wychłoszcze. 27 lipca 2012 r. pogłaskała, bo uszakowscy
tak jak wszyscy inni mieszkańcy obwodu kaliningradzkiego załapali się na mały
ruch graniczny i z pominięciem większości formalności mogli jeździć do Polski.
A to oznaczało konkretne i wymierne korzyści, jak o połowę tańsze parówki, o
30 proc. Tańsze kurczaki, smaczne serki w
pysznej cenie. Albo o 20 proc. tańsze części do samochodów. No i jakąś
namiastkę Zachodu. A dla tych z żyłką do ryzyka również zarobek na przemycie
papierosów. Przebitka prawie trzykrotna, to trudno się dziwić, że chętnych nie
brakowało.
Dobrze się tym z Uszakowa do
Braniewa jeździło. Brał kluczyki, motor odpalał, sorok kilometrów i już
mógł ładować koszyk w Lidlu czy Biedronce. Tym bardziej że na rosyjskiej
granicy swoich szybciej przepuszczali. Z czasem to i do Warszawy się
zapuszczali. Sklepy w obwodzie zaczęły zdychać, bo towar nie ten, a ceny to
już w ogóle zgroza. Za to w Braniewie handel kwitł. - Miasto ma 18 tys.
mieszkańców, a sklepów tyle co w 60-tys. Ale my pół obwodu jeszcze żywiliśmy,
to nikt na brak klienta nie narzekał - mówi Henryk Mroziński, burmistrz
Braniewa.
Rosyjski klient szybko rozpoznał
rynek i wyspecjalizował się w zakupach z gazetek. - Na najpopularniejszym
portalu w obwodzie pojawiła się nawet zakładka Polsza z linkami do gazetek z
promocjami w polskich dyskontach - dodaje burmistrz Mroziński. Ci z
Braniewa szybko zrozumieli, że we własnym mieście stali się klientem drugiej
jakości, bo pod tych z Rosji dostosowano nawet godziny otwarcia sklepów. U
nich czas o godzinę do przodu nastawiony, to i w Polsce godzinę wcześniej
zaczęli sklepy otwierać. Skarżyli się nawet ludzie, że na co lepsze promocje w
Lidlu do Elbląga muszą jeździć, bo w rodzinnym mieście Rusaki, jak
nazywają sąsiadów, wszystko im wykupują.
Klient nieawanturujący się
Burmistrz ze spokojem obserwował
sytuację, bo zawsze mógł spytać, gdzie paliwo jeden z drugim tankuje, a
jakiej marki papierosem się zaciąga? I zaraz spokój miał i zrozumienie.
Inwestorów zaczął ściągać, bo okazało się, że
trzy Biedronki (jedna w rozbudowie), Lidl i Netto to za mało, żeby zaspokoić
apetyty lokalne i zagraniczne. 10 miesięcy temu do peletonu dołączyło
Intermarche. - Nie ukrywam, że do Braniewa zwabiła nas bliskość granicy i
duża ilość klientów ze Wschodu - mówi Bartłomiej Ulatowski, właściciel
sklepu. Trudno, żeby ukrywał, skoro jako pierwszy zaczął I drukować gazetki
promocyjne g po rosyjsku i dystrybuować | bezpośrednio w obwodzie S kaliningradzkim.
Na fali rewizyt uczyli się ludzie
wzajemnych relacji i testowali mentalność. Okazało się, że wbrew obawom klient
ze Wschodu jest obyty. Nie kradnie i ogólnie się nie awanturuje. Płaci
gotówką, którą niemal w 90 proc. przypadków nosi w małej torebeczce z paskiem
na ramię, zwanej powszechnie pedałówką. Jego partnerkę można rozpoznać
po fryzurze i obuwiu w klasycznym fasonie oraz wykonaniu. Za to pod sklep
podjeżdża z reguły dużo większym i droższym samochodem niż Polak. I
zdecydowanie dużo więcej kupuje, co u części kasjerek spotykało się z
kąśliwymi uwagami:
- Ruski to zawsze nawalili
towaru do wózka, jak do kamaza. Rosjanie
okazali się też wdzięcznymi klientami, jeśli chodzi o promocje. - Towary w
ofertach specjalnych kupowali w ilościach niemalże hurtowych - mówi
Monika Krasicka, kierownik sklepu Intermarche. Dziwić powinno, jak klient może
je przewieźć do Rosji. Ale tylko tych, którzy nie mieszkają przy granicy.
Jednak towarem strategicznym okazało
się mięso. Intermarche zdecydowało się na postawienie przy sklepie własnej
masarni. Inwestycja trafiona, bo sklep nie jest gigantyczny, a miesięcznie przerabiał
20 ton mięsa. Rosjanie na polskie wędliny patrzyli nieufnie, bo ich asortyment
kształtuje się zupełnie inaczej. Najtańsze, czyli doktorskie wędliny,
to odpowiedniki naszych mortadel. Tych lepiej nie jadać. Szczyty jakości i
ceny wyznaczają kiełbasy podsuszane na bazie wołowiny. Całkiem smaczne.
Polskie kiełbasy wypełniły niszę. Podwawelska i śląska zaczęły podbijać obwód
kaliningradzki.
A Rosjanki serca lokalnych
emerytów.
- Nie ma co ukrywać, że nasi
emeryci bardzo chętnie szukali żon za wschodnią granicą, bo widocznie miały w
sobie coś takiego, czego zabrakło Polkom -
mówi burmistrz Mroziński. Co konkretnie, tego burmistrz nie wie, bo ma żonę,
dwoje dzieci i jest w wieku produkcyjnym.
I byłaby ta hossa i bratanie
trwało jeszcze dłużej, gdyby się znów wielka polityka nie odezwała.
Martwy, a ożył
-Po kwietniowo-maj owym
załamaniu sprzedaż powoli wraca do normy-wspomina
Bartłomiej Ulatowski. Handlowcy szykowali się na żniwa, bo to przecież okres
świąteczny. Ale Rosjanie niemal z dnia na dzień przestali się pojawiać w
sklepach. 7 kwietnia Federacja Rosyjska wprowadziła embargo na polską wieprzowinę.
A na granicy zdziwieni Rosjanie dowiadywali się, że mogą wwieźć z Polski zaledwie
pięć kilo produktów spożywczych na osobę. - To nie jest nowy przepis. Obowiązywał
wiele miesięcy wcześniej - przypomina Natalia Kadancewa, rzecznik prasowy
Urzędu Celnego w Kaliningradzie. Tyle że przepis był martwy i ku ogólnemu
zaskoczeniu ożył. Mało tego, jeśli w tych 5 kg znalazł się produkt z zawartością
wieprzowiny, to towar był konfiskowany. Kwiecień był czarnym miesiącem dla handlowców
z Braniewa i okolic.
Okazało się, że w mieście ludziom
jednak Rusaków brakuje, bo miejscowi nie wykształcili jeszcze w pełni
nawyku chodzenia do restauracji. Bez ich wkładu sklepom nie opłaciło się tak
bardzo obniżać cen. I nawet aptekom zaczął zaglądać strach w oczy, bo aż trzy
nowe powstały po otwarciu granic, a jeszcze nie zdążyły na siebie zarobić.
Na początku maja ruch graniczny zaczął
odzyskiwać dynamikę. Ale sprzedaż
nie, bo Rosjanie smętnie
przechodzili się pomiędzy półkami, niewiele z nich ściągając. Celnicy dalej
sprawdzali, czy ludzie rzeczywiście mają po 5 kg na osobę. Co bardziej
zdeterminowani na zakupy zaczęli wozić nawet dzieci i starców. Ale kamazów
pod kasami ciągle nie było.
Mięso zeszło do podziemia. W skrytkach,
w których do Polski szmuglowano papierosy w drugą stronę zaczęły jeździć
świńskie półtusze.
- W takich sytuacjach zawsze
działa proste prawo popytu i podaży - mówi Wojciech Penkalski, pochodzący z
Braniewa poseł. - Przemyt był, jest i będzie. Tym bardziej że w
obwodzie kaliningradzkim powstało kilka dużych zakładów mięsnych, które
przerabiały setki ton mięsa dziennie. Kiełbasy spod Kaliningradu jechały
prosto do Moskwy. Pozbawione surowca zakłady zaczęły ograniczać produkcję. A te
najmniejsze zdobywać go na własną rękę. Najczęściej w Polsce.
Bezpieczny jak Szarik
Po dwóch miesiącach klinczu okazało
się, że szachowanie embargiem nie opłaca się żadnej ze stron. - Nasi celnicy
mięsa za bardzo nie szukają, bo czemu mieliby utrudniać ludziom życie? Rosyjscy
od maja też złagodnieli - mówi jeden z lokalnych przedsiębiorców. Przepisy przepisami, ale jeść coś trzeba.
Zwłaszcza że Moskwa daleko. A do Braniewa jest rzut beretem. - Po
kwietniowo-majowym załamaniu sprzedaż wróciła do normy - mówi Bartłomiej
Ulatowski z Intermarche.
Obroty handlowe w ramach Tax Free nawet mocno się zwiększyły. A na przejściu granicznym w
Grzechotkach wróciła normalna wahadłowość. Z samego rana na zakupy jadą
Rosjanie. Po południu w drugą stronę ciągną Polacy. Zatankować paliwo za 3 zł
litr, kupić papierosy za 2 zł w sklepie wolnocłowym i napić się kwasu
chlebowego, do którego przekonuje się coraz więcej osób. Późnym popołudniem
jedni i drudzy mijają się na drogach, mruganiem świateł ostrzegając przed
milicją i policją. W sierpniu decyzją prezydenta Putina jeszcze
bardziej zaostrzono przepisy celne. Przy granicy jakoś sobie radzą, ale nie
chcą wchodzić w szczegóły. - Jest taka lista tematów, których unikamy -
Putin, Ukraina. Ale na przykład o Szariku i czterech pancernych
zawsze warto porozmawiać, bo to temat bezpieczny i przyjemny dla obydwu stron - mówi pan Marek. Czasu ma sporo, bo czeka na wolne miejsce
w warsztacie. Prawie połowa naprawianych samochodów w Braniewie ma rejestrację
z
obwodu kaliningradzkiego.
Juliusz Ćwieluch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz