Sławomir Cenckiewicz Piotr Wojciechowski
Sprawa prof. Witolda Kieżuna to jedna z odsłon rywalizacji „Chamów” z
„Żydami”, sprawa pułapki zastawionej na szczerych patriotów przez reżyserów z
KGB i GRU
Wielki
polski prozaik Józef Mackiewicz w swojej „Kontrze" pisał, że są dwie
prawdy na świecie. Jak zawsze celnie zdefiniował je piękną polszczyzną:
„Pierwsza to ta, która ściśle otacza ziemię i wiernie odbija w wodzie płynące
górą obłoki. [...] Nie okazuje ani miłości, ani nienawiści. Z niczego nie kpi,
gdyż nic, co jest na ziemi, nie uważa za śmieszne. Nad niczym nie rozrywa szat,
gdyż nic, co jest na ziemi, nie wydaje się jej tego godne. Niczego nie zmienia
i niczego nie przeinacza. Kto zabił muchę, ten zabił.
Kto zabił człowieka, ten zabił.
Jest idealnie obojętna, bo idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż
przyrodzoną".
Drugą prawdę Mackiewicz opisał zaś
w ten sposób: „Składa się pozornie tylko z dobra i zła. Ale omyliłby się, kto
by jej uwierzył na słowo. Gdyż jej dobro i zło są pojęciami względnymi. Ta
prawda nigdy nie spoczywa, a wskutek tego rzadko odbija dokładnie oblicze
rzeczy. Dlatego wykrzywia się często uśmiechem komizmu lub grymasem złości.
Będąc w ciągłym ruchu, ledwo nadążyć może za masą słów i gestów ludzkich.
Twierdzi, że stara się je rejestrować równie dokładnie co prawda pierwsza, lecz
w rzeczywistości stara się je tylko dopasować do swoich względnych celów, a w
pośpiechu życia wiele przeinacza. [...] Utrzymuje się bowiem na powierzchni,
kurczowo czepiając skrawków pierwszej prawdy".
I to, co może najważniejsze w tych
rozważaniach: „O ile pierwsza z tych prawd jest milcząca, o tyle druga często
bardzo - propagandowa. O ile pierwsza obojętna, o tyle druga namiętna. Wiedząc o tym, że nie jest jedną, tym
bardziej okrzykuje się za jedyną, a przez to obowiązującą do pewnego stopnia ma
rację, gdyż jest to prawda urzędowa, to znaczy zależna od urzędowego charakteru
ustroju czy nastroju, w którym jest głoszona. W skrócie można by powiedzieć o
niej, że jest prawdą koniunkturalnego interpretowania prawdy".
PRAWICA W
ROZKROKU
Słowa Mackiewicza bodaj najlepiej
oddają klimat „debaty" wokół przeszłości Witolda Kieżuna. Po prawie
ćwierćwieczu bojów o lustrację i czystość polskiego życia publicznego, po
liście Macierewicza, sprawie Oleksego, Wielgusa, Czajkowskiego, Wałęsy,
Ścibora-Rylskiego i „resortowych dzieci", w których o jednoznacznym wyroku
decydowała często niewielka liczba dowodów (zachowanych dokumentów), znaczna cześć prawicowo-patriotycznej opinii publicznej (wyjąwszy zdroworozsądkowe teksty, m.in.
Jankego, Graczyka czy Warzechy) wpadła w histerię protestu przeciwko „dzikiej
lustracji" prof.
Kieżuna. Zamknięcie się na rzeczową i logiczną
dyskusję, odmowa wiedzy i pogarda wobec ujawnionych faktów, kwestionowanie wartości
poznawczej esbeckich źródeł i relatywizacja zakresu ujawnionej współpracy, a
nierzadko też zła wola i chamskie obrzucanie obelgami stały się w ostatnim
tygodniu normą zachowania naszych krytyków. W tej histerii i szaleństwie są
zapewne spore pokłady rozczarowania oraz zawodu związanego ze społecznym
zapotrzebowaniem na bohatera, który łączyłby heroizm z okresu II wojny
światowej i powojenny antykomunizm z kompetencją krytyki systemu III RP oraz
„złodziejskiej prywatyzacji", naukowym uznaniem, znajomością języków
obcych i obyciem na Zachodzie.
W tę wizję i prawicowe
zapotrzebowanie, z charakterystycznie wziętym w nawias okresem aktywności w
PRL, wpasował się zaledwie przed kilkoma laty właśnie Witold Kieżun.
Odkryty najpierw przez zapomniany
już dzisiaj portal Nowy Ekran, na zapleczu którego działali ludzie dawnego
reżimu, z gen. Tadeuszem Wileckim na czele, stawał się później coraz bardziej
popularny w głównym nurcie polskiej prawicy. Jednak niestety nikt - przynajmniej
oficjalnie - nie chciał przyjrzeć się jego przeszłości. Kiedy zaś wreszcie w
wąskim środowisku poznano prawdę zawartą w
materiałach „Tamizy", zdecydowano nie tylko o jej nieupublicznianiu, ale
- co gorsza - zaczęto kreować postać profesora na reprezentanta wszystkich
żołnierzy Armii Krajowej i głównego krytyka transformacji ustrojowej.
Ze szkodą dla niego samego i
tysięcy wprowadzanych w błąd Polaków. Zawód, w obliczu którego stanęło wielu
polskich patriotów, po naszej publikacji musiał być tym bardziej bolesny. I tak
też odbieramy większość negatywnych reakcji, a nawet obraźliwych wobec nas
opinii, sądząc, iż są one w zasadzie efektem społecznego szoku i trudnej do
przyjęcia prawdy. W każdym razie pisząc nasz tekst, chcieliśmy stanąć po
stronie tej prawdy, która „niczego nie zmienia i niczego nie przeinacza",
bo jest idealnie obojętna, obiektywna i nieinteresowna.
O INTENCJACH
PO RAZ DRUGI
Tę perspektywę naszych intencji wyłożyliśmy
na samym początku artykułu „Tajemnica »Tamizy«", lecz zanim jeszcze tekst
stał się w całości dostępny, narzucono mu fałszywą interpretację, twierdząc,
iż jesteśmy powodowani chęcią odwetu za krytykę Piotra Zychowicza przez Witolda
Kieżuna i jego akolitów, którzy w ostatnich latach wzięli go na swoje medialne
sztandary. Jeszcze inni wyostrzyli tę narrację, pisząc, że postawienie problemu
„Tamizy" to atak na Powstanie Warszawskie, zapominając o niedawnym jeszcze
wyrokowaniu w sprawie innego bohatera powstania -
gen. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego - tylko
dlatego, że ten stal się jedną z twarzy komitetu honorowego przy Bronisławie
Komorowskim. Nielogiczność i miałkość tych zarzutów można by obalać na różne
sposoby i prawie bez końca. Wystarczy jednak nadmienić, że jeden z nas - Piotr Woyciechowski -
w ogóle nie podziela krytycznych ocen na temat powstania, które z kolei niemal
od zawsze wyznaje drugi z autorów „Tajemnicy »Tamizy«", czemu dawał wyraz
w swoich publikacjach już przed kilkunastoma laty.
Zresztą taka czy inna ocena
powstania lub każdego innego wydarzenia historycznego nie może być powodem do
odbierania komukolwiek, a zwłaszcza historykowi z określonym cenzusem (który
wyznaczają przecież zdobyte stopnie i pisarski dorobek), prawa do zajmowania
się biografią Witolda Kieżuna.
W takich opiniach, niestety
wygłaszanych najczęściej przez publicystów lub osoby bez wykształcenia
historycznego, dostrzegamy zupełne niezrozumienie, czym są w istocie nauka o
historii i powołanie historyka. Nikt rozsądny nie użyłby tego argumentu w drugą
stronę: jeśli pozytywnie oceniasz Powstanie Warszawskie i brałeś udział w
polemikach na ten temat, to nie powinieneś zabierać się do oceny jego
zdecydowanych krytyków - Władysława Andersa, Kazimierza Sosnkowskiego, Wiesława
Chrzanowskiego i Stefana Kisielewskiego. Albo jeszcze plastyczniej: jeśli
krytycznie oceniasz przywództwo Lecha Wałęsy w Solidarności, a do tego brałeś
udział w publicystycznych bataliach na ten temat, to nie masz prawa pisać ani o
jego szczenięcych latach, ani o prezydenturze, ani jego publicznych dokonaniach
z ostatnich lat.
Prawda o kulisach tekstu o prof. Kieżunie jest jednak jeszcze bardziej banalna. Otóż, o ile
Sławomir Cenckiewicz dowiedział się o jego związkach z SB przed rokiem, o tyle
większość materiałów na ten temat podczas kwerend archiwalnych w IPN wydobył
Piotr Woyciechowski. On też, realizując od dwóch lat projekt badawczy w IPN na
temat komunistycznych tajnych służb z rekomendacji i pod naukową opieką
Cenckiewicza, mającego ze względu na stopień doktora habilitowanego status
samodzielnego pracownika naukowego, był od początku rzecznikiem napisania
artykułu na temat „Tamizy”, a później namówił do jego opracowania i publikacji
właśnie Cenckiewicza.
Istnieje wreszcie kwestia konstytucyjnego
prawa obywateli do informacji publicznej. Skoro Witold Kieżun stał się osobą
publiczną i chociażby parę lat temu realizował publiczne projekty rekrutacyjne
na wyższe stanowiska służbowe w strukturach MON i MSWiA, to podlegać musi
wszystkim wynikającym z tego faktu regułom. Więcej, Witold Kieżun był członkiem
komitetu honorowego wspierającego kandydaturę Lecha Kaczyńskiego na prezydenta
RP. Każdy ma więc prawo do poznania jego życiorysu, zwłaszcza wówczas, gdy
skrywane niektóre jego fragmenty kreują jego częściowo fałszywy obraz w
społeczeństwie. Artykuł „Tajemnica »Tamizy«" był więc jedynie
wykorzystaniem prawa do wiedzy o osobach publicznych.
O ZARZUTACH NA WYROST
Część naszych krytyków, wydaje
się, że pozostająca w mniejszości, próbuje relatywizować skalę współpracy
Witolda Kieżun a z SB, tłumacząc to jego rzekomą grą, kwestionując przy tym
niektóre z naszych ocen zawartych w „Tajemnicy »Tamizy«". N i estety,
przez pierwsze dni medialnej nagonki ich twarzą stał się zasłużony dla
odkrywania agenturalnej przeszłości wielu osób pracownik IPN - dr Piotr (Gontarczyk,
w którym od dłuższego już czasu nie rozpoznajemy dawnego kolegi tak zdeterminowanego,
często przy tym nieprzebierającego w słowach, w odsłanianiu kompromitujących
faktów wielu biografii. Zapominając, jak przed kilkoma laty opisywał agenturalną
przeszłość stojącego nad grobem, schorowanego Ryszarda Reiffa, trawionego
chorobą ponad 90-letniego Marcela Reicha-Ranickiego czy wreszcie Wałęsę, który
w przededniu wydania książki „SB a Lech Wałęsa" wrócił z kliniki w Houston
po operacji serca (o czym obwieściła na pierwszej stronie „Gazeta
Wyborcza"), tym razem Gontarczyk zarzuca nam brak empatii w opisywaniu
schorowanego (skąd to wie?) i będącego w podeszłym wieku prof. Kieżuna. Zapomniał dodać, że tylko w tym roku profesor miał
zorganizowanych ponad 30 spotkań publicznych i wykładów w całym kraju, w
których i według obliczeń Kieżuna - uczestniczyło
blisko 16 tys. uczestników. Gontarczyk przypisywał nam niecne intencje
podyktowane obroną „rewizjonizmu historycznego" i niechęcią do powstania,
zapominając, jak po opublikowaniu w 2005 r. tekstu o Lesławie Maleszce jego
czołowy krytyk - prof.
Jerzy Eisler - zaglądał w stan jego umysłu,
zarzucając mu w istocie chęć skompromitowania Kuronia,Gazety Wyborczej" i
Unii Wolności. Gontarczyk słusznie wówczas utyskiwał na taki sposób dyskusji o
historii, w której zamiast oceny ujawnionych faktów zwycięża psychoanaliza na
temat autora.
Od dłuższego czasu, nie wiedzieć
dlaczego, Gontarczyk - będąc przecież urzędnikiem państwowym IPN (co jest
szczególnie groźne dla swobody badań) i przypisuje
sobie prawo do oceniania, czy dana książka lub dany artykuł powinny w ogóle
powstać i czy są zgodne z polską racją stanu. Ostatnio, nie znając materiałów dotyczących
prof. Kieżuna, oświadczył, że tekst „Tajemnica »Tami- zy«"
zawiera zarzuty na wyrost, zaś z jego treści rzekomo „wynika", że w teczce
Kieżuna „nie ma"
donosów na Wiesława Chrzanowskiego. Udał przy
tym lub w emocjach nie zauważył, że w artykule zacytowano fragmenty donosów
„Tamizy" na Chrzanowskiego. Zresztą wystarczy zajrzeć do jednego z tomów
akt „Tamizy" (sygn. IPN BU 00275/45, t.
2), by się przekonać, że takie doniesienia na Chrzanowskiego (niektóre nawet
własnoręcznie napisane) są i spokojnie czekają na jego lekturę (z 17 maja 1973
r., 4 lipca 1973 r., 12 października 1973 r., 31
października 1973 r., 9 marca 1974 r. i 30 stycznia 1976 r.). Zresztą
doniesienia na Chrzanowskiego znajdują się również w aktach sprawy „Spółdzielca" (sygn. IPN BU 00249/397,
k. 123, 127, 150, 164,
179, 195...).
O FAKTACH
O materiałach bezpieki dotyczących
Witolda Kieżuna i o jego zaangażowaniu w komunistyczną rzeczywistość można by
pisać wiele i bardzo obszernie. W „Tajemnicy »Tamizy«" zaznaczyliśmy, że
prezentujemy jedynie fragment naszych ustaleń na temat jego relacji z SB.
Trudno bowiem, nawet w tak obszernym tekście, zawrzeć wszystko to, co wynika z dostępnego materiału.
Wystarczy dodać w tym kontekście,
że z naszej analizy akt TW ps. Tamiza wynika, że według danych tam zawartych
łączna liczba spotkań operacyjnych Witolda Kieżuna z oficerami prowadzącymi SB
w latach 1973-1980 wynosi aż 87. Zważywszy na długie okresy (nawet
10-miesięczne) pobytów profesora za granicą w tym czasie, oznacza to sporą
częstotliwość jego kontaktów z funkcjonariuszami Wydziału III stołecznej SB
(wciąż brakuje szerszej wiedzy na temat jego relacji z wywiadem PRL, choć z
dokumentów wynika, że był wykorzystywany przez Departament I MSW w czasie
pobytów w USA i Kanadzie).
W tym samym czasie - jak wynika z
akt - „Tamiza" przekazał 76 doniesień, z czego aż 54 to własnoręcznie
sporządzone donosy (niektóre sygnował pseudonimem), pozostałe to przekazane
maszynopisy lub spisane ze słów przez oficera raporty. Jednocześnie w
wymienionym okresie „Tamiza" odbył 36 spotkań w lokalach kontaktowych i
mieszkaniach konspiracyjnych SB. Również dokumentacja dotycząca LK krypt.
Śródmieście odnotowuje fakt wprowadzenia tam „Tamizy". I - co istotne - w
tym czasie prowadziło „Tamizę" kolejno aż pięciu oficerów o wysokiej
pozycji w strukturach stołecznej bezpieki. W swoich relacjach prof. Kieżun przyznaje się w zasadzie jedynie do kontaktów z
pierwszym z nich - kpt. Tadeuszem Szlubowskim, ale przecież w późniejszym
czasie kierowali „Tamizą" kolejno: płk Edward Kasperski, ppłk Andrzej Maj,
płk Stanisław Olejnik i mjr Jerzy Gralak.
W formułowanych wobec nas zarzutach,
bazujących w zasadzie na naszym stwierdzeniu, że doniesienia „Tamizy"
czasem przypominają bardziej „analizy i wypracowania naukowo-polityczne aniżeli
konfidenckie donosy", pojawia się argument o wykorzystywaniu pisemnych
analiz gospodarczo-administracyjnych przygotowanych przez Witolda Kieżuna.
Mało tego, niektórzy z naszych
krytyków bez lektury akt „Tamizy" sformułowali nawet pogląd, że owe
analizy stanowią większość zgromadzonego materiału, który później traktowano
jako agenturalne raporty. Otóż kategorycznie musimy stwierdzić, że według
naszej opinii i oceny akt zaledwie jeden z przekazanych przez „Tamizę"
materiałów uznajemy za typowo analityczny. Jest to analiza reformy
administracyjnej z 14 kwietnia 1975 r. Na upartego moglibyśmy za taki materiał
uznać również artykuł dla tygodnika „Polityka" pt. „Bariery sprawności
organizacyjnej", który Kieżun przekazał bezpiece w 1975 r.
Podsumowując, podczas naszych
badań nie zdołaliśmy potwierdzić, że Witold Kieżun po
1956 r. był kiedykolwiek traktowany przez władze PRL jako przeciwnik reżimu.
Przykładem tego jest jego praca jako wykładowcy w Wyższej Szkole Nauk
Społecznych przy KC PZPR w latach 1971-1980 oraz udział w szkoleniach wyższej
kadry MSW i MON. Zresztą podczas naszych spotkań z profesorem mogliśmy
przekonać się o jego prawdziwym stosunku do Polski Ludowej. Ku naszemu
zdumieniu wielokrotnie wychwalał on gen. Jaruzelskiego, ubolewał nad ujawnieniem
agenturalnej przeszłości Wałęsy, mówił o swoich kontaktach na szczytach władzy
(np. z Czyrkiem) i chwalił choćby Rosatiego, Cytryckiego czy Belkę (również
powiązanych ze służbami i wyjeżdżających na Zachód), a ostatnio nawet
modernizacyjną rolę Jurija Andropowa w rzekomym demontażu komunizmu poprzez
uruchomienie procesów wolnorynkowych w krajach bloku sowieckiego! Jednak o
jego lojalności wobec PRL świadczą zresztą nie tylko złożone nam relacje i
zebrane dokumenty, lecz także nawet fragmenty jego wspomnień („Magdulka i cały
ten świat", s. 397), w których opisuje swoje eskapady na poligon w Drawsku
w samolotowej salonce wspólnie z generałami Jaruzelskim, Siwickim i
Tuczapskim.
„TAMIZA” JAKO PRETEKST
Merytoryczna strona naszego tekstu
w większości komentarzy zeszła na dalszy plan. Zamiast dyskutować o faktach,
zaczęto rozmawiać o naszym morale i ukrytych intencjach. Ta ucieczka od faktów
jest charakterystyczna dla ludzi starających się wyprzeć smutną prawdę o
Witoldzie Kieżunie i przekierować dyskusję na nie- merytoryczne tory.
Jesteśmy zaskoczeni
minimalizowaniem problemu „Tamizy". Mieliśmy nadzieję, że ujawnienie błędu tak
znanego człowieka, niewątpliwego bohatera powstania, stanie się podstawą do
merytorycznej dyskusji o dużo szerszym zakresie - problemu podjęcia przez
polskich patriotów współpracy z komunistycznymi służbami specjalnymi.
Pisaliśmy o Witoldzie Kieżunie z
szacunkiem. Podeszliśmy do jego sprawy z wielką empatią. Wiele godzin z nim
rozmawialiśmy i konfrontowaliśmy go z dokumentami SB, namawiając go do
publicznego wyjawienia okoliczności kontaktów z bezpieką oraz wystąpienia do
IPN o wgląd do wszystkich materiałów. Napotkaliśmy opór i odmowę, choć fakt
„współpracy z SB pod kontrolą" (w domyśle Amerykanów) został wreszcie
przez niego potwierdzony podczas naszej ostatniej rozmowy 17 września br. To
przyznanie się uznajemy za zakończenie sporu co do faktu jego współpracy z SB.
Pamiętaliśmy przy tym zawsze o
jego bohaterstwie. Zasłużył na to, bo nie dał się złamać w czasie stalinizmu.
Jednak uznaliśmy, że ujawnienie jego tragicznego zagubienia po 1956 r. ma
znaczenie szersze, właściwie ogólnospołeczne, gdyż jest reprezentatywne dla części ludzi zaangażowanych w
konspirację wojenną, którzy wiwatowali na cześć Władysława Gomułki, a później
„partyzantów" Mieczysława Moczara, oferujących im „wspólną Polskę" na
płaszczyźnie ZBoWiD.
Sprawa „Tamizy" nie dotyczy
więc Powstania Warszawskiego, ale po części kompromitującej skuteczności ideologii
„partyzantów" Moczara. To sprawa o wielkim
znaczeniu w historii PRL, ale w ewolucji
świadomości społeczeństwa polskiego. To sprawa rzutująca na obraz Polski w
świecie, bo bez sukcesu moczaryzmu w części polskich elit narodowych i
kombatanckich nie byłoby sukcesu rewizjonistów (często niedawnych katów
stalinowskich), którzy zdołali wykreować się na jedynych rzeczników liberalnej
demokracji, żeby odwołać się do przykładu Zygmunta Baumana.
Bez moczaryzmu inaczej wyglądałaby
sprawa tzw. opozycji demokratycznej. To akces części AK-owców do ZBoWiD stał
się największym sukcesem propagandy komunistycznej, bo zdezintegrował polską
świadomość polityczną i historyczną. Rozumiemy więc Witolda Kieżuna, gdy w
okresie PRL oburzał się na rolę stalinowców-wygnańców
w rodzaju Zygmunta Baumana i Włodzimierza Brusa czy ich politycznych
spadkobierców z „lewicy laickiej" KOR, ale odmawiamy mu zrozumienia dla
podjętej na tym polu współpracy z SB, której funkcjonariusze - jak sam nam
podczas ostatniej rozmowy opowiadał - przekonywali go do sojuszu w walce z Żydami,
na który niestety przystał.
Sprawa prof. Witolda Kieżuna to jedna z odsłon rywalizacji „Chamów"
z „Żydami", sprawa pułapki zastawionej na szczerych patriotów przez reżyserów
z KGB i GRU. Niedostrzeganie tych konotacji prowadzi do nierozumienia źródeł
motywacji różniących środowisko „Do Rzeczy" i „W Sieci" z jednej
strony, a TVN i „Gazety Wyborczej" z drugiej. Oto miara pomieszania
pojęć i wmawiania fałszywych inspiracji. Nie dajmy się uwikłać w fałszywy spór
jako nieświadomi pogrobowcy „Chamów" i „Żydów". Czas na uwolnienie Polskości od tego stereotypowego konfliktu.
Witold Kieżun, który - jak to
słusznie ujął red. Piotr Wierzejski z Radia Wnet - „był członkiem PRL-owskiego
establishmentu", nie jest najbardziej wstrząsającym przykładem tej
tragedii. Bywało, że bezpieka werbowała dzieci ofiar Katynia i potomków
pomordowanych żołnierzy wyklętych, przerabiając ich w gorliwych donosicieli i
aktywistów. Ci ludzie wchodzili do polskich elit współkształtujących polską
historiografię i polską politykę. Czy jeśli o tym napiszemy, to zostaniemy
oskarżeni o pogardę dla ofiar Katynia i żołnierzy wyklętych?
Zestawianie agenturalności Witolda
Kieżuna z chwałą Powstania Warszawskiego nie ma najmniejszego sensu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz