Prawica wyciągnięta z
sarkofagu trumny Piłsudskiego i Dmowskiego, po czym wzięta się za łby. Wbrew
pozorom to jednak spór o istotę współczesnej polskiej polityki. Tylko mu
kibicować - to za mało.
RAFAŁ KALUKIN
Tlący
się od dawna spór na prawicy właśnie wszedł w etap otwartej wojny, w której
za oręż posłużyły teczki bezpieki. Spektakularna lustracja prof. Witolda Kieżuna dokonana na łamach tygodnika „Do Rzeczy”
przesądziła sprawę. Sposób uderzenia oraz cel - chodzi o człowieka, którego
środowisko określające się jako „patriotyczne” pasowało na najwybitniejszego
żyjącego Polaka, kogoś w rodzaju „niepokornego” Bartoszewskiego - można
porównać do odpalenia ładunku nuklearnego. O powrocie do „smoleńskiej”
jedności prawicy, a nawet o taktycznym zawieszeniu broni na rok przed wyborami
trudno już nawet myśleć.
Jak to bywa z kłótniami w
rodzinie, są szczególnie widowiskowe. Zwłaszcza dla widzów spoza rodziny.
Popełni jednak błąd ten, kogo nawiedza przyjemne Schadenfreude na widok „prawicowych psycholi wykańczających się teczkami”. Bo w swojej
najgłębszej warstwie ten spór wcześniej czy później będzie angażował nas
wszystkich.
Realizm niejedno ma imię
Gdy przed dwoma laty konserwatywny
publicysta i historyk amator Piotr Zychowicz debiutował książką „Pakt
Ribbentrop - Beck”, nic nie zwiastowało wojny.
Rzecz potraktowano jako erudycyjną ciekawostkę z gatunku political fiction. Oto polski minister spraw zagranicznych przyjmuje ofertę
sojuszu z III Rzeszą i biały orzeł ręka w rękę z czarną swastyką rusza na
Związek Sowiecki. A po upadku totalitaryzmu bolszewickiego Polska przechodzi
na stronę zachodnich aliantów i razem z nimi rozbija totalitaryzm brunatny. A
potem mocarstwowa Polska żyje już sobie długo i szczęśliwie.
Zawodowi historycy roznieśli tezy
Zychowicza w pył. Moraliści dobili pytaniami o etyczny fundament historii (co
z odpowiedzialnością za Holokaust?). A zakodowana w tekście propozycja zmiany
sposobu politycznego myślenia i tak była pewnie czytelnikom obojętna. Choć
sensacyjna teza wystarczyła, aby książka trafiła na listy bestsellerów.
Po roku Zychowicz poszedł za
ciosem i przywalił z naprawdę grubej rury „Obłędem ’44”. Już tytuł zapowiadał
sposób potraktowania tematu, który dla środowiska autora był największą
świętością - Powstania Warszawskiego. Dosadnym językiem rozwalcowywał
Zychowicz kalkulacje autorów planu „Burza”. Oburzeni niedawni sojusznicy
piętnowali „zychowszczyznę”.
Zaś liberalny mainstream, który w sprawie dylematu „bić się czy nie bić” po latach
wahań przechodził na stronę „nie bić” umiarkowanie kibicował Zychowiczowi.
Umiarkowanie - bo sojusznik to pozorny.
Pozytywistyczny realizm liberalnego inteligenta niewiele ma wspólnego z
„reakcyjnym” realizmem Zychowicza, wywiedzionym z dogmatycznego antykomunizmu emigracyjnego
pisarza Józefa Mackiewicza. Z perspektywy liberalnych demokratów i wszelkiej
maści pozytywistów - zdecydowanie aberracyjnego.
„Lepiej niech nie będzie żadnej
Polski, niźli miałaby być czerwona” - pisał Mackiewicz w 1944 r., zaraz po
klęsce powstania. Obalał mit Polski jako kraju bez Quislinga. Przeciwnie - widział Polskę wielu Quislingów, tyle że bolszewickich. Piętnował więc nie tylko próby
Mikołajczyka nawiązania dialogu ze Stalinem, ale w ogóle jakiekolwiek
zaangażowanie w życie Polski pod sowiecką
dominacją. Dla liberalnej inteligencji wyrosłej z opozycji demokratycznej w
PRL było to stanowisko z gruntu obce.
„Zychowszczyzna” się pleni
Wkrótce objawił się odziany w nowy
ideologiczny kostium Rafał Ziemkiewicz. Przez lata toczył boje z „salonem” i
„michnikowszczyzną”, budząc poklask prawicowego czytelnika. Aż w końcu - chcąc
zapewne sprowokować przeciwnika - podniósł z ziemi wciąż budzący obrzydzenie w
liberalnych kręgach sztandar narodowej demokracji. Jego „Myśli nowoczesnego
endeka” sprzed dwóch lat pobieżnie traktowały) ednak endeckie dziedzictwo.
Autor sam zresztą przyznawał, że tytułowy „endek” to po prostu „brand” - oryginalna etykietka pozwalająca wyróżnić się w tłumie.
Z czasem Ziemkiewicz coraz śmielej
eksplorował obszary pozostawione przez Romana Dmowskiego. A że akurat powstała
nowa partia Ruch Narodowy, stanowiąca potencjalne zagrożenie dla PiS,
Ziemkiewicz nagle stracił pozycję faworyta prawicowej opinii publicznej.
Okazało się, że samo szydzenie z Tuska i „salonu” już nie wystarcza, że drugim
filarem pozycji musi być aktywne poparcie dla PiS i związanej z tą formacją
insurekcyjno-romantycznej wizji polskości.
Mimo to Ziemkiewicz nie zboczył z
kursu. W niedawno wydanej książce „Jakie piękne samobójstwo” formułuje oskarżenie
pod adresem elit II RP. Zarzuca im zaprzepaszczenie owoców triumfu w wojnie z
bolszewikami (uznając, że w 1920 r. główną rolę odegrały nie talenty dowódcze
Piłsudskiego, ale zaangażowanie mas uświadomionych narodowo przez endecję;
ergo ojcem „cudu nad Wisłą” był Dmowski). Atakuje za kiepską organizację
niepodległego państwa - można odnieść wrażenie, że pisząc o sanacji, autor ma
przed oczami elity III RP. Za podtrzymanie insurekcyjnego mitu, który
doprowadził do klęski Powstania Warszawskiego. Wszystko w tonie argumentacji endecko-paxowskiej.
Ukoronowaniem ataku na powstanie z
prawicowej flanki był artykuł historyka Sławomira Cenckiewicza, opublikowany w
przeddzień tegorocznej rocznicy godziny W w „Do Rzeczy”. Autor naszkicował tam
jeszcze bezimienną figurę „powstańców - agentów bezpieki”. I pisał: „Dziś to
często właśnie oni stali się żywym orężem w rękach cynicznych ignorantów.
Okładki czasopism i książek, portale z cotygodniowymi wywiadami pełne są
potępieńczych frazesów, pouczeń, wywiadów i oświadczeń. Z pełną premedytacją i
wiedzą o tym wszystkim złamani ludzie o bohaterskiej wojennej przeszłości
zostali wyniesieni do miana historycznej wyroczni i maczugi na urojone hordy
zwolenników Zychowicza dybiących na polską pamięć”.
Podwójnie wykorzystany
Prof. Witold Kieżun stał się patriotycznym autorytetem nagle i
niespodziewanie. 92-letni ekonomista o bogatym dorobku naukowym od dawna
okazjonalnie zabierał głos w debacie o polskiej transformacji. Krytykował
reformy, piętnując rozdętą biurokrację i korupcję - ale językiem akceptowalnym
dla medialnego mainstreamu. Stał się szerzej rozpoznawalny dopiero w ostatnich
latach, gdy jego opinie zaczął lansować tygodnik „W Sieci” oraz
związany z nim portal wPolityce -
oba stanowiące zaplecze medialne PiS. I to w skali monumentalnej - chwilami
trudno już było się połapać, czy na stronie głównej portalu braci Karnowskich
nadal jest wywiad z Kieżunem sprzed kilku dni, czy to już nowy materiał.
Wypowiadał się profesor na każdy temat: ekonomii, historii, polityki. A także
grubym słowem smagał „zychowszczyznę”.
Miał wszystko, co należy.
Bohaterską kartę w Powstaniu Warszawskim, bezrefleksyjnie kopiowaną opinię
wybitnego ekonomisty pasowanego nagle na głównego oponenta Balcerowicza. Ale
najważniejsze były jego bezkompromisowe opinie o III RP jako kraju
„skolonizowanym” przez obcy kapitał i wyrzekającym się narodowego dziedzictwa. O endeckim epizodzie w młodości
wiedziało już niewielu. O karierze Kieżuna w PRL - prawie nikt.
Dziś Cenckiewicz twierdzi, że o
agenturalnym epizodzie w biografii profesora dowiedział się rok temu od dziennikarza
„W Sieci”. W archiwum IPN znalazł potwierdzenie. I dwa tygodnie temu w
obszernym artykule napisanym wspólnie z Piotrem Woyciechowskim na łamach „Do
Rzeczy” poinformował o tym czytelników.
Takiej konsternacji dawno już na
prawicy nie widziano. Z obozowiska „W Sieci” popłynęły słowa oburzenia.
Cenckiewicz zapewne zaznał deja-vu - gdy przed laty lustrował Wałęsę, słyszał
mniej więcej to samo. Tyle że teraz oburzali się ci, którzy wtedy redukowaniu
Wałęsy do wymiaru „Bolka” gromko przy klasnę] i, krzycząc, że prawda jest
najważniejsza. Teraz jednak głosili, że lustrowanie Kieżuna to „jakobinizm”,
nurzanie autorytetu w błocie, nieludzkie potraktowanie starego człowieka.
Piotr Zaremba podkreślał niejednoznaczność uwikłań w PRL i apelował o pisanie
historii „bez prokuratorskiego zacietrzewienia” - jakby przepisywał dawne
teksty Michnika. Zaś Michał Karnowski z właściwym sobie wdziękiem pisał o godnym
Urbana „wyroku za publiczne głoszenie dumy z historii Polski”.
Jednak najgłośniej zaatakował Cenckiewicza
współautor książki o „Bolku” Piotr Gontarczyk. Orzekł, że to „zemsta na
człowieku, który wypowiadał się inaczej na temat powstania”. Cenckiewicz z
Woyciechowskim oczywiście wyparli się tak niskich motywacji. Odwinęli się za
to Gontarczykowi („w którym od dłuższego czasu nie rozpoznajemy kolegi tak
zdeterminowanego, często przy tym nie przebierającego w słowach w odsłanianiu
kompromitujących faktów wielu biografii”), że sam lustrował stojących nad
grobem Ryszarda Reiffa i Marcela Reich-Ranickiego. A i sam Wałęsa w przededniu wydania kompromitującej go książki
przechodził akurat operację serca.
Ujawnione dokumenty nie
pozostawiają wątpliwości co do głębokiego umoczenia Kieżuna w PRL. I nie chodzi
tylko o donosy, ale i odsłonięte przy okazji inne aspekty jego biografii w
latach 70. - wykłady na uczelni przy KC PZPR, zasiadanie w komisji wyborczej
legitymizującej łże -wybory do Sejmu PRL, prace propagujące marksistowskie
teorie (jeszcze w 1978 roku, dwie dekady po zerwaniu z epoką „błędów i
wypaczeń”, Kieżun miał ponoć cytować Stalina!).
Potępiać w czambuł jednak nie
warto. Profesor był po prostu kolejnym przetrąconym klęską akowcem, który w Polsce
Ludowej chciał wieść normalne życie i zrobić karierę, na miarę swych talentów.
Jak wielu dawnych towarzyszy wstąpił do ZBOWiD, legitymizując ofensywę
moczarowską. Naprawdę nieliczni z tego pokolenia, jak Józef Rybicki czy Aniela
Steinsbergowa, mieli odwagę włączyć się w działania opozycji. Ale byli też i
tacy, którzy pobłądzili jeszcze bardziej - jak gen. Zygmunt Walter-Janke,
zbałamucony przez PRL-owskich antysemitów z Grunwaldu, aby uwiarygodnił ich
paskudną działalność.
Kieżun również został wykorzystany
- i to podwójnie. Najpierw przez prawicę „romantyczną”, której zamarzył się
autorytet. Potem przez prawicę „rewizjonistyczną”, która potrzebowała upadłego
powstańca, aby zilustrować tezę Cencldewicza, iż „ten upadek polskiego ducha i
dumy zawdzięczamy szaleńczej decyzji o wybuchu
powstania”.
I komu tu kibicować?
Dla PiS to sytuacja kłopotliwa,
gdy medialni sojusznicy biorą się za łby. Do tego wzbierająca rewizjonistyczna
fala podmywa mit Lecha Kaczyńskiego jako spadkobiercy „Polski jagiellońskiej”.
Podobno Jarosław Kaczyński dał już upust złości, blokując Centkiewiczowi
wydanie drugiego tomu monumentalnej biografii brata.
Czy prawicowy „rewizjonizm” może
znaleźć trwały wymiar polityczny? Lansowany przez Ziemkiewicza Ruch Narodowy
nie wydaje się ofertą poważną. Paradoksalnie więc miejscem politycznej
kooptacji „zychowszczyzny” może okazać się prawicowa flanka Platformy
Obywatelskiej. Już nie ta, która identyfikowała się z obyczajowym
konserwatyzmem Gowina i właśnie traci rację bytu, a dziś się wyłaniająca -
spod znaku Radka Sikorskiego i Michała Kamińskiego. To w orbicie PO jedyni dziś
politycy tak świadomi geopolitycznych wyzwań. A nie jest tajemnicą, że Sikorski
zachwycał się książkami Zychowicza.
Spór zatacza bowiem coraz szersze
kręgi, wkraczając na obszar geopolityki. Na łamach „Do Rzeczy” dopiero co
odbyła się znacząca polemika w sprawie naszego zaangażowania na Wschodzie.
„Realiści” Ziemkiewicz i Zychowicz postulowali politykę wstrzemięźliwą, ważącą
interesy, elastyczną w zawiązywaniu sojuszy. Aż do szokującego wariantu
Ziemkiewicza, w którym Polska miałaby w przyszłości współpracować z Rosją przy
poskramianiu ukraińskiego nacjonalizmu. Z kolei „romantycy” Bronisław
Wildstein i Piotr Semka upominali się o etyczny fundament polskiej polityki
ugruntowany w insurekcyjnej tradycji „za wolność naszą i waszą” oraz uznanie
„jagiellońskiego” związku sprawy ukraińskiej z polską.
Prawicowi autorzy lubią podkreślać
elitarność sporu, wykluczając - jak określił to Ziemkiewicz - „prorządowe salony
twierdzące, że polskość to obciach”. Tak chamskie ustawienie przeciwnika to
oczywiście polemiczna łatwizna, niemniej
milczenie obozu III RP zdaje się potwierdzać tę tezę.
Nie bierze się ono znikąd. Po 1989
r. wydawało się, że Giedroyciowe trumny Piłsudskiego i Dmowskiego w obliczu
„końca historii”, integracji z Europą oraz dominacji wolnego rynku wreszcie można
złożyć do grobowca. Dziś one jednak powracają na fali historycznych analogii,
które nabierają niepokojącego sensu.
I widać wyraźnie, że pozbywając
się balastu tradycji - zwłaszcza najcenniejszej dla ojców założycieli III RP
tradycji niepodległościowej lewicy - dzisiejszy obóz liberalno-demokratyczny
zbyt pochopnie utracił ciągłość historyczną. W wyłaniającej się epoce to objaw
kalectwa.
Z naszego (czyli zwolenników
liberalnej demokracji) punktu widzenia racje rozkładają się po obu stronach
sporu. Obca nam jest dominująca po stronie PiS-owskich romantyków teologia
przelanej krwi jako fundamentu polskości. Dopominamy się o polityczny realizm, przezwyciężający
narodowe fobie i uprzedzenia - z czym akurat cała prawica tradycyjnie ma
problem. Niewiele z realizmem ma przecież wspólnego najbliższa PiS linia pisma
Karnowskich, które agresywną rusofobię doprawia resentymentem wobec Niemiec.
Dopiero co w okładkowym artykule dowodziło, że Polska ma prawo i obowiązek
domagać się reparacji od Niemiec za II wojnę światową. Trudno o bardziej
destrukcyjny pomysł w czasach zachwianej równowagi geopolitycznej.
Z drugiej strony cyniczny realizm
„rewizjonistów”, oparty na narodowym egoizmie, postrzegający politykę jako
grę prowadzącą do zniszczenia słabszego, nacechowany niewiarą w trwałość sojuszy,
za nic mający etyczny wymiar stosunków międzynarodowych - też nie może być
ofertą satysfakcjonującą. Nawet jeśli w ocenie tej czy innej insurekcji można
mu przyklasnąć, powinowactwo jest pozorne.
Nie jest łatwo zbudować własną opowieść,
gdy przeciwnik usadowił się na obu biegunach. Ale spróbować trzeba. Bo uparte
budzenie przyjaciół Moskali, ślepa wiara w gwarancje NATO, popadające we
frazes zaklęcia o unijnej jedności oraz eurokratyczny żargon ekspertów - to
wszystko od dawna nie wystarcza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz