Uciekając
motorówką przez Bałtyk, zasłonili się porwanymi z plaży dziećmi. Nie udało się,
zostali skazani. Uważają się za ofiary reżimu.
HELENA KOWALIK
Uwaga,
kutry w Darłowie! Przed chwilą nastąpiło przerwanie morskiej granicy PRL. Na pokładzie
wojskowej motorówki są dwaj osobnicy uzbrojeni i oprócz nich porwane dzieci.
Przestępcy wypłynęli na pełne morze, nie reagują na sygnały rakietowe. Prosimy
o szczególną ostrożność! - usłyszeli 24 lipca 1971 r. rybacy łowiący na
Bałtyku. Alarmował kierownik z Przedsiębiorstwa Połowów i Usług Rybackich
„Kuter”.
Załogi kutrów „Darłowo 57” i „Darłowo 61” zawiadomiły inne oddalone
od brzegu o ponad 15 mil.
Na niebie pojawił się wojskowy samolot. Pochyleniem skrzydeł i rakietami
wskazywał rybakom kierunek ucieczki porywaczy.
Do prującej w kierunku Bornholmu
motorówki dociera rozkaz ze stacji radiowej Wojsk Ochrony Pogranicza: „Wzywamy
do natychmiastowego powrotu. Jesteście okrążeni”. Jeden z uciekający odpowiada:
„Halo, jeśli jakieś kawały, to tutaj są dzieci, dwójka, a my gośćmi bez
skrupułów. Halo, nie mam zamiaru wracać, porwałem, żeby uciec!
Z samolotu pada do wody strzał
ostrzegawczy. Podchodzące do motorówki kutry robią sztuczną falę, za chwilę
będą taranować. Są bardzo blisko, rybacy widzą wycelowaną w nich lufę
kałasznikowa. Dobiega czwarta godzina pościgu.
Uciekinierzy mają pecha - przemykanie
między kutrami wyczerpało im paliwo. 32 mile od brzegu muszą podnieść ręce do góry.
Na plażę w Darłowie schodzą w kajdankach. Zmarznięci, ale zadowoleni z
przygody, ośmioletni Jarek i o dwa lata starszy Jurek trafiają w ręce
wystraszonych rodziców. Żołnierze muszą ochraniać aresztowanych przed
wygrażającym im tłumem plażowiczów.
TAM JEST RAJ
Kim są uciekinierzy? Reporterka
„Życia Warszawy” dociera do ich rodzin w Sławnie. W domu 20-letniego Bogusława
M. zapłakana siostra, patrząc na przylepione do ściany liczne pocztówki ze
świata, lamentuje: - Po co on uciekał, tam też mógłby tylko rybaczyć. Sam
opowiadał, że przyjęcia na prywatny kuter odbywają się na dziko, szyper
zapisuje nazwiska robotników na pudełku od zapałek. Druga siostra, która jest
w ciąży, nie może uwierzyć, że Boguś porwał małych chłopców. Pokazuje zdjęcie,
na którym brat podaje dziecko do chrztu. - Rodzinny był - przekonuje.
Na znacznie starszej fotografii
sześcioletni Boguś M. z przekrzywioną główką przygląda się defiladzie
pierwszomajowej. W poczcie sztandarowym widzi swego ojca Tadeusza M., żołnierza
I Armii odznaczonego za bojowość krzyżem Virtuti Militari
oraz medalem „Za pionierską działalność społeczno-polityczną na ziemi Sławna”.
Siostry nie ukrywają, że dorosły
Bogusław zbyt lekko podchodził do życia. Miał dobrą robotę w Przedsiębiorstwie
Połowów Dalekomorskich „Gryf”, miesięcznie wyciągał 7-8 tys. zł, zwiedzał obce
porty. Pełny portfel uderzył mu do głowy. W szczecińskim Domu Rybaka poznał
taką jedną Baśkę, w Kaskadzie bawili się co noc. Gdy przyszedł czas
zamustrowania się na statek, nie zgłosił się. Został skreślony z zagranicznych
rejsów. Załapał się przy ładunkach w porcie, ale za 3 tys. nie mógł już być
królem Kaskady. Zresztą tej roboty
też nie uszanował; w jednym
miesiącu opuścił 20 dni pracy. Dostał dyscyplinarne zwolnienie, wrócił do
rodziców do Sławna.
W rodzinnym miasteczku
skumplował się z młodszym o dwa lata Krzysztofem G. Chłopak też skończył tylko
zasadniczą zawodową, dostał robotę w POM, ale szybko ją rzucił. Jego matka
wyjechała do Ameryki zarobić sprzątaniem. Pisała do męża: „Weź się za Krzyśka,
ja nie mogę przez niego spać po nocach. Zmuś go, aby zdał do szkoły
wieczorowej”. W kolejnym liście (maj 1971 r.): „Bardzo mnie zmartwiło, że pije
i urządza na górze prywatki. Niech zostawi w spokoju szufladę, bo jak coś
wyciągnie i sprzeda, to się nie pozbiera po moim powrocie” (chodzi o „komisowe”
rzeczy w paczkach z Ameryki).
Tak więc obaj kumple są w
podobnej sytuacji. Nie cierpią głodu, ale własnych pieniędzy na wysiadywanie w
Morskiej, jedynej kawiarni w miasteczku, nie mają. Nuda. Na słupie koło
przystanku PKS wisi apel do młodych, aby wypowiedzieli się, dlaczego nie chcą
chodzić do domu kultury. Litery już zżółkły, reporterka „Życia Warszawy”
dowiaduje się, że 300 ankiet pozostało bez odpowiedzi.
Boguś opowiada koledze o
zagranicznych portach. Tam jest raj. Tylko jak się do niego dostać? On przez
tę bumelkę spalił sobie w Gryfie szybkie przyjęcie na dalekomorskie połowy -
odesłali go na koniec kolejki. Pozostaje tylko nielegalne przekroczenie
granicy. - Najbliżej Polski leży duński Bornholm. Z Nex0
[największy port rybacki na wyspie - red.]
do Kołobrzegu jest tylko 90
km - podpowiada Krzysztof G.
Początkowo planuj ą ukrycie się
w zbiorniku wodnym kutra, już na pełnym morzu sterroryzowanie załogi i
wyskoczenie na duński ląd. Ale kapitan może mieć broń. Lepiej porwać wojskową
motorówkę.
23 lipca jadą pekaesem do Darłowa.
Tam, udając, że łowią ryby w kanale portowym, zagadują pełniącego wartę
żołnierza. Dowiadują się, że regulaminowo łączy się w samo południe z placówką
WOP. Żeby wykręcić numer korbką, wartownik odkłada na bok kałasznikowa.
Gdy następnego dnia równo z
hejnałem mariackim żołnierz podchodzi do telefonu, „wędkarze” rzucają się na
niego i zabierają broń. Nie udaje się zaciągnięcie sterroryzowanego do
motorówki. Bogusław M. i Krzysztof G. odpływają sami. Wopista wszczyna alarm.
Na brzegu morza zbiera kamyki
dwóch chłopców. Uciekinierzy podpływają do nich, proponując przejażdżkę. Gdy
dzieci wchodzą do motorówki, ta błyskawicznie rusza w kierunku pełnego morza. Z
łodzi pięciokrotnie rozlegają się strzały.
„OHYDNI KIDNAPERZY”
Miesiąc później przed Sądem Wojewódzkim
w Koszalinie odbywa się proces porywaczy. Trwa trzy dni. Z uwagi na tłok
publiczność obowiązują karty wstępu.
- Dlaczego oskarżeni chcieli
opuści kraj? - pyta sędzia.
- Interesowały nas obce kraje -
wyjaśnia Bogusław M.
- Tu nie opłacało się tak ciężko
pracować - dodaje Krzysztof G.
- Jak rozumieć pięciokrotne
oddanie strzałów z motorówki?
- Na wiwat - wyjaśnia M. - Nie
mieliśmy zamiaru strzelać do ludzi, przecież strażnikowi nic się nie stało,
gdy odmówił wejścia na łódź. Porwanym dzieciom daliśmy kamizelki ratunkowe
(Matka ośmioletniego Jarka dostaje na sali sądowej spazmów).
Innego zdania jest zeznający
kapitan statku ratowniczego: gdy jednostka, którą dowodził, podpływała do
motorówki, lufa karabinu maszynowego była skierowana w jego stronę.
Adwokaci robią wszystko, aby
pomniejszyć znaczenie ukradzionej żołnierzowi broni. Za samo nielegalne
przekroczenie granic PRL grozi kara więzienia od trzech miesięcy do pięciu lat.
Jeśli czyn uciekinierów zostanie uznany za zbrodnię rozboju, oskarżonym groziłyby
takie same kary jak za zabójstwo człowieka. Obrońca Bogusława M. przekonuje, że
jego klient chciał tylko uciec za granicę, towarzyszące temu działania miały
charakter uboczny. Na poparcie swojej tezy cytuje prof. Igora Andrejewa, przewodniczącego polskiej sekcji
Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Karnego (Notabene profesor został
pozbawiony tego tytułu w 1989 r., po ujawnieniu jego udziału w sprawie gen.
Fieldorfa).
Prokurator odrzuca te argumenty.
Nawet fakt, że dzieci dostały jedyne na motorówce kamizelki ratunkowe, obraca
na niekorzyść oskarżonych - taka decyzja wskazywałaby na to, że zdawali sobie
sprawę z niebezpieczeństwa. - Bogusław M. i Krzysztof G. swoją decyzją zdrady
kraju - grzmi oskarżyciel - odrzucili wszelkie zasady, które wpoili im ojcowie,
znani w Sławnie aktywiści społeczni.
Gdy następnego dnia sąd ogłasza
wyrok: Krzysztof G. - 12 lat, Bogusław M. - 11 lat, skazani szlochają. Ojciec
M. z okrzykiem „Nie mam po co żyć!” mdleje.
Sędzia przed opuszczeniem sali
rozpraw zapowiada konferencję prasową, chce dogłębniej, niż to możliwe w ustnym
uzasadnieniu wyroku, wyjaśnić kwestie prawne procesu. Również Komenda
Wojewódzka MO organizuje spotkanie z dziennikarzami, aby im przekazać - jak to
podała PAP - że „proces spotkał się z surowym potępieniem mieszkańców ziemi koszalińskiej, a zwłaszcza ludzi morza. Mimo dużego
ryzyka - przestępcy mieli broń - nie było ani jednego kutra, który by odmówił
uczestnictwa w akcji ścigania. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że podjęta
przed sześcioma laty z inicjatywy KW MO akcja szerokiego włączenia społeczeństwa
do współdziałania w walce o bezpieczeństwo naszych granic nie minęła bez
echa”.
Wielu dziennikarzy obecnych na
procesie nie ograniczyło się do relacji z rozpraw. Redaktor „Prawa i Życia”
zauważył, że do porwania doszło dwa dni po Święcie Odrodzenia, w czasie którego
oskarżeni „pokpiwali sobie zapewne z tych, co pracują, uchwalają zobowiązania
oraz wytężają głowy i ręce, aby kraj był bezpieczny, a ludzie syci i
zadowoleni”.
„Trybuna Ludu”, oceniając wyrok
jako surowy, ale sprawiedliwy, informowała, że do redakcji nadchodzą listy od
społeczeństwa domagającego się surowych kar dla „ohydnych kidnaperów”
OŚMIESZYĆ KOMUNISTYCZNE WŁADZE
W 2011 r. Tomasz Turczyn,
reporter „Dziennika Bałtyckiego”, odszukał w Sławnie ojca Bogusława M. (w
artykule pełne nazwisko ojca i syna). 87-letni porucznik powiedział
dziennikarzowi, że przed ogłoszeniem wyroku w Sądzie Wojewódzkim w Koszalinie
dowiedział się od prokuratora, że sam Edward Gierek pisemnie nakazał surowo
ukarać porywaczy z Darłowa. Dlatego porucznik, który z I Armią WP przeszedł
szlak bojowy aż do Berlina, wyraził się o byłym pierwszym sekretarzu KC w
bardzo niewybrednych słowach. A mówiąc o wyroku dla syna i jego kolegi,
zauważył z goryczą: „Taki był finał jednego z najgłośniejszych procesów
pokazowych w powojennej Polsce, jakie urządziły władze komunistyczne dwóm
śmiałkom, którzy zamarzyli o innej rzeczywistości, wolnej od socjalizmu”. Autor
artykułu spotkał się także z 60 -letnim Bogusławem M. Dowiedział się, jakie
były dalsze losy skazanego.
Odsiedział za kratami ponad
siedem lat. - Byłem więźniem najgorszej kategorii - twierdził Bogusław M. - bo politycznym, uznawanym za
zagrożenie dla ówczesnego systemu. Na tabliczce, którą nosiłem, było napisane:
„W razie rozruchów rozstrzelać”.
Krzysztof G. po przedterminowym
zwolnieniu z więzienia uciekł do Luksemburga.
M. nie żałuje, że zdecydował się
na próbę ucieczki do Danii. - Gdyby raz jeszcze mógł dokonać wyboru, byłby on
taki sam jak w 1971 r. - zapewnia. - Chciałem wspólnie z kolegą ośmieszyć
komunistyczne władze, pokazać ich słabość. A ponadto uderzyć przy tym w wojsko
z jego śmieszną obroną wybrzeża.
Mimo młodego wieku M. rozumiał,
że komuna go niszczy. - Krwawo stłumiony przez komunistów bunt robotników w
grudniu 1970 r. odcisnął głębokie piętno w mojej świadomości - mówił. Na
procesie nie było to możliwe, ale teraz ujawnia, że wybrali Bornholm, bo wówczas stacjonowali tam Amerykanie. Atak postanowili
przypuścić w samo południe, jak w jednym z najsłynniejszych amerykańskich
westernów.
Twierdził, że w wojskowej
motorówce znalazły się dzieci, bo byli to znajomi chłopcy, którzy sami ich
poprosili o podwiezienie do Darłówka. Bogusław M. po latach ocenia, że
ulegając tej prośbie, zachowali się naiwnie, choć z drugiej strony dzieci na
pokładzie uratowały im życie. Bo wojsko czekało na nich z karabinami i
granatami na pobliskim zwodzonym moście. - Zobaczyli chłopców i zdębieli.
Wykorzystaliśmy to. Na bezczelnego wypłynęliśmy na pełne morze. Słyszeliśmy za
nami strzały, ale były oddane w powietrze.
W relacji Bogusława M.
uciekinierzy cały czas mieli kontakt radiowy z Amerykanami stacjonującymi na
Bornholmie, którzy obiecali im pomóc, jeśli wypłyną poza wody neutralne. On
znał angielski (tak dziś twierdzi), więc porozumiewał się z obcokrajowcami bez
kłopotu. Dopłynęliby do wyspy wolności, gdyby nie zagradzanie im drogi przez
rybaków na kutrach. Musieli poruszać się zygzakiem, przemykać między łodziami -
to nadmiernie zmniejszyło zapasy paliwa. W końcu silnik kaszlnął i zgasł.
Zaraz po wyroku władze Darłowa z
wielką pompą, jak podkreślił senior M., wręczyły żołnierzom i rybakom z kutrów
uczestniczących w akcji schwytania uciekinierów medale „Za zasługi dla
obronności kraju” oraz zegarki z okolicznościową dedykacją.
Bogusław M. po wyjściu na
wolność skończył liceum zawodowe w Sławnie. Uprawnienia do żeglugi na morzach i
oceanach odzyskał dopiero po dojściu do władzy Solidarności. Szczególnie
wdzięczny jest Jackowi Kuroniowi.
31 UCIECZEK NA WYSPĘ WOLNOŚCI
W ubiegłym roku „Dziennik
Bałtycki” zamieścił wywiad z Marią Tuniszewską-Ringby z Muzeum Bornholmu w
R0nne, która zgromadziła dokumentację - 31
ucieczkach na tę wyspę z PRL. Dla większości zdeterminowanych Polaków nie była
to stacja docelowa; życie na wyspie wybrało zaledwie kilku uciekinierów.
- Wiązało się to głównie z
ówczesnymi duńskimi procedurami odnośnie azylantów - wyjaśnia kierowniczka
muzeum. - Byli oni od razu przewożeni do Kopenhagi, gdzie odpowiednie służby
zajmowały się ich przesłuchaniem i dokładnym sprawdzeniem. Duńczycy chcieli
wiedzieć, czy uciekinierzy są nimi faktycznie, czy może chodzi o szpiegów
nasłanych przez blok komunistyczny.
Jak się dostawali na wyspę?
Głównie na kutrach rybackich, czasem porwanych przez osoby obce lub
doprowadzanych na wyspę przez zbuntowaną załogę. Ale też zdarzały się ucieczki
funkcjonariuszy. W 1958 r. trzech pracowników szczecińskiej kontroli morskiej
dotarło do wybrzeży Bornholmu na służbowym kutrze, zamykając sternika w
kabinie. Rok później uciekli 20-letni bliźniacy Piotr i Mieczysław Ejsmontowie. Bracia
sami zbudowali mały jacht „Powiew”, wypisali listę rzekomej załogi, a jako cel
podróży podali: „Rejs próbny przed wyprawą na Atlantyk”. W sfałszowanych
papierach znalazła się uwaga rzekomego kierownika departamentu MON: „Proszę o
nieroszczenie żadnych zastrzeżeń”. Mało czujny oficer Wojsk Ochrony Pogranicza
dał zgodę i chłopcy wypłynęli na pełne morze. Po dramatycznej sztormowej nocy
(aby dodać sobie odwagi, śpiewali harcerskie piosenki), w czasie której płynęli
bez świateł, rano dojrzeli zarys portu R0nne. Losy bliźniaków potoczyłyby się
podobnie jak wcześniejszych uciekinierów z PRL, gdyby nie ich odmowa uzyskania
azylu politycznego. Poprosili tylko o prowiant, bo ten, który zabrali, zamókł.
Zdezorientowani Duńczycy przekazali ich do polskiej ambasady w Kopenhadze,
skąd uciekinierzy zostali odesłani do Polski, prosto do aresztu. Odbył się
proces, zakończony uniewinnieniem oskarżonych. Pomogła m.in. interwencja
ambasady w Kopenhadze, że nie należy chłopców gnębić, bo ich jedyną winą jest
fascynacja morzem.
Wkrótce bliźniaków powołano do
wojska. Po trzech latach służby w marynarce wojennej znów postanowili uciec.
Ale osobno, spotkanie zaplanowali w Kopenhadze. W lipcu 1965 r. Piotr dotarł
tam jachtem na turystycznej wycieczce, a Mieczysław, jako kapitan regat w
pobliżu Bornholmu, udał, że jest chory, i wziął kurs na Kopenhagę. Na miejscu
bracia poprosili o azyl polityczny.
Tragedią zakończyła się
desperacka próba ucieczki ze statku pasażerskiego „Mazowsze” 21 lipca 1961 r.,
gdy stał na kotwicy koło bornholmskiego Sandkaas w czasie rejsu do Kopenhagi.
Skoczyło z niego do wody trzech młodych pasażerów. Niestety, tylko jednemu
udało się dopłynąć do lądu. Pozostali utonęli.
Były też ucieczki na Bornholm
drogą powietrzną. Do głośnego uprowadzenia pasażerskiego samolotu typu Dakota
przez polskich lotników z Okęcia doszło tuż przed Bożym Narodzeniem 1949 r.
Samolot odbywał lot rejsowy na trasie Katowice-Łódź-Gdańsk. Z reportażu TVN w 2003 r. o tym wydarzeniu wiadomo, że jeden z pilotów
dostał w Danii azyl. Losy pozostałych nie są znane. Spośród 15 pasażerów tylko
dwie osoby chciały powrócić do kraju.
Bohaterem brawurowego lądowania
wojskowym samolotem MiG na lotnisku w R0nne został w marcu 1953 r. 22-letni
pilot wojskowy Franciszek Jarecki. Maszyna została odesłana do Polski. Jarecki
wyemigrował potem do USA, gdzie dostał medal za swój czyn. W maju tego samego
roku równie brawurowego lądowania na Bornholmie dokonał ppor. Zdzisław
Jaźwiński.
Prasa ówczesna nie pisała o
udanych ucieczkach, obowiązywała cenzura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz